Dola i niedola/Część II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Słońce zachodziło jaskrawo; dzień cichy kończył się jak zwykle w czasie żniw, śpiewem powracających z pola robotników. W Wólce na ganeczku siedział pan Baltazar i półgłosem nócił piosenkę.
Na twarzy jego i włosach znać było ubiegłe lata; trochę nawet za pośpiesznie postarzał. Zostało mu coś jeszcze żołnierskiego w obejściu, resztka żywości, ochota do pieśni i do polowania. Ale pieśń, którą dawniéj tak głośno nócił, teraz kończyła się na mruczeniu i odchrząkiwaniu, w ostatku na uznaniu, że tego dnia nie ma głosu; na polowanie też wybierał się co rano, czyścił fuzyę, kazał się budzić, potém rozmyśliwszy się jakoś, znajdował powód odłożenia na dzień inny.
Trafiało się jeszcze, że gdy mu zając wszedł w drogę, strzelił do niego i nie chybił; ale już za kusym nie chodził daleko, nie upędzał się za nim, a rankami chłodnemi na toki ciężko mu wstać było. Spowolniał, sypiał dużo, mówił mało, ponure myśli z dymami fajki ulatujące trzymały go całemi godzinami na jedném miejscu.
W Wólce zresztą mało co się zmieniło. Płoty gdzie niegdzie postawiono nowe, młode laski popodrastały, na starych drzewach i na starych ludziach nie bardzo znać było lata ubiegłe. Jak owe zegary wieżowe, które idą wieki, życie w tym zakątku szło sobie powolnie, nietknięte obrotem rzeczy ludzkich, zmieniających się dokoła.
Wiadomości z zewnątrz rzadko tu dochodziły. Czasem w święto jeździł pan Baltazar do kościoła, a czego się na plebanii dowiedział, stanowiło zapas na długie czasy do wniosków, dumań i przeżuwania.
Pomimo starań o dobry byt wioski i gospodarstwa, wszystko po trosze podupadało. Są tajemnice niezbadane nawet w rzeczach powszednich; nic się czasem na pozór nie odmienia na oko w robocie, w staraniach, w pilności, a upadek przychodzi powoli, gdy jednego zabraknie człowieka.
I tu nie brak było gorliwości, a wszystko szło jakoś leniwo i opacznie. Ale któż się tam miał zajmować gospodarstwem zbyt pilno i dla kogo?
Teraz tylko na Wólkę patrzali stryjeczni Melchior i Kasper, z pewną nadzieją, że ona się im kiedyś dostać powinna. A że Baltazar był najbliżéj wdowy, robiono mu grzeczności i nadskakiwano. Melchior zupełnie był swéj kłótni z nim zapomniał; pani mu się uśmiechała wcale zalotnie. Kasztelana, z tego co o nim wiedziano, miano za straconego; nie sądzili, by cało wyszedł z tarapat.
Położenie pana Baltazara tém się stało przykrzejsze na tém cudzém gospodarstwie, że od roku prawie wdowa po panu Krzysztofie niezupełnie jakoś zdawała się być przytomną. Nie można tego było nazwać obłąkaniem, ale z pełna dawnego rozumu też nie było.
Zaczęło się to nie wiedzieć jak.
Jednego ranka wstał pan Baltazar do dnia, gdy go przeciwko obyczajowi na kawę do siebie zaprosiła pani Krzysztofowa. Nie wiedział coby to miało znaczyć. Zastał ją wystrojoną w czepeczek odświeżony, w suknię jedwabną, uśmiechniętą i ożywioną nad spodziewanie. Kawa była podana wykwintniéj; filiżanki chińskie otarte z kurzu, które zwykle tylko nudziły się nieboraczki na komodzie, teraz wystąpiły na tacę; w pokoju było weseléj, bukiet z kwiatów, okna otwarte. Ale nad wszystko dziwiła go twarz odmłodzona, spokojna Anusi, jakiéj pan brat dawno nie oglądał. Wyszła przeciwko niemu promieniejąca jakiémś weselem utajoném.
Pan Baltazar ledwie jéj nie posądził, że się w jego siwych wąsach zakochała; ale mu to przypuszczenie tak zdawało się nieprawdopodobne, że je jak szatański podmuch odepchnął.
Pani Krzysztofowa wskazała mu miejsce.
— No, cóż? jakże? odezwała się: nie prawdaż, że dziś, albo najdaléj jutro Krzyś z Adasiem pewnie przyjadą? Ależem się na nich wyczekała! Rachuję, że już są w drodze i niedaleko.
Pan Baltazar otworzył usta, osłupiał, nie wiedział co odpowiedzieć.
— Tak, dziś, jutro — rzekła pani Krzysztofowa — jestem tego pewna... I potrzebaby pomyśleć, panie bracie, gdzie pana Adama postawimy; boć to teraz wielki pan z niego: a gdzie ja go pomieszczę? Właśnie po to tu kochanego brata wezwałam, abyśmy się naradzili, jak go tu ulokujemy? gdzie? Pan Krzysztof zajmie swój pokój, ale pan Adam?... Toć to mu potrzeba, żeby było i obszernie, i porządnie co się zowie: człek już do wygód przywykły... i taki to dygnitarz...
Uśmiechnęła się sama do siebie jak anioł niewinném weselem macierzyńskiém, i spojrzała niebieskiemi oczyma wypłakanemi na brata, który stał gryząc wąsy....
Pan Baltazar, choć żołnierz stary i z niedźwiedziem a z dzikiem gotów był jeszcze dziś w potrzebie pójść za bary, okrutnie się wszakże obawiał waryatów.... Wstrząsł się cały i pobladł, pomiarkowawszy, że pani bratowéj zmysły się pomieszały. Cofał się nieco ku drzwiom, poglądając na nią. Ona się uśmiechnęła łagodnie, i to go nieco uspokoiło, że do żadnéj furyi nie widział podobieństwa.
— Ale siadajże, mój Baltazarze — rzekła — siadaj i radźmy, gdzie my go tu postawimy, tego pana kasztelana naszego... Kasztelana!!! ha! ha! Ja zawsze mówiłam, że go to nie chybi; jemu z oczu patrzało, że się do tego urodził.
Pan Baltazar siadł z przeciwnéj strony stolika, ale blady, drżący, kawy mu się odechciało, a po grzbiecie ciarki chodziły. Jak w tęczę patrzał w bratową, gotów na najmniejszy znak gwałtowniejszego poruszenia drapnąć z miejsca. Pot zimny oblewał mu skronie.
— Więc jak myślisz, panie Baltazarze?
— Ja? ja? ja jeszcze nic nie wiem, ja sądzę — bąkał stary, rzucając spojrzenia bojaźliwe — ja myślę, ja nie jestem jeszcze pewien czy on przyjedzie?
— Ale jakże nie przyjedzie, kiedy ojciec po niego pojechał, kiedy już pewną mamy obietnicę!
Pan Baltazar pokręcił wąsa, ruszył ramionami, ale postanowił potakiwać jéj, aby nie jątrzyć.
— Więc jak tam pani bratowa myśli?
— Ja tu nie widzę dla niego stosownego pomieszczenia; byłabym za tém, żeby naprędce domek zbudować w lasku: ot powiem ci! tak! Przypominam sobie, że oglądając niegdyś rezydencyę w Siedlcach, widziałam w ogrodzie taką cudowną chatę, co to po wierzchu wyglądała niby prosty dworek chłopski, a wewnątrz była pałacem, pieścidełkiem... Gdyby to co podobnego zbudować dla kasztelana?
— Ale to rzecz kosztowna, przerwał p. Baltazar, — a i czasuby na to potrzeba, gdy bratowa go się spodziewa tak prędko.
— Widzisz, odrzekła spokojnie pani Krzysztofowa: na wszystko są sposoby. Co się tycze pieniędzy, wiem, że pod starym dębem za ogrodem jest kocieł miedziany pełniuteńki złota; pilnuje go tylko jeden stary kot. Możnaby go zabić... ty tak doskonale strzelasz. Mnie się też zdaje, że Św. Józef jako z rzemiosła cieśla, gdybyśmy się do niego pomodlili, jednéjby nocy to zrobił ze swymi robotnikami... Wiadomo ci, że ma pod swoją władzą wszystkich bogobojnych cieśli, którzy pomarli od Narodzenia Chrystusa Pana, więc gdyby z nich przyprowadził stu... półtorasta...
W ostatnich słowach tak widoczne było pomieszanie, choć łagodne i pewnéj jeszcze logiki własnéj się trzymające, że pan Baltazar nie wiedział już co odrzec, i począł smutnie potakiwać głową.
— Jakże się pani bratowa czuje? rzekł po chwili, odwracając rozmowę.
W istocie, na twarzy pani Krzysztofowéj, pomimo nieco obłąkanego wejrzenia, był spokój i zdrowie osobliwsze. Piła kawę z apetytem, zajmowała się, krzątała, kilka razy wspomniała o mężu jako o nieboszczyku, ale to nie przeszkadzało jéj wkrótce potém, w téjże chwili mówić o nim jako o mającym powrócić. Odzywała się nawet w ten sposób: „Gdy św. pamięci mąż mój przyjedzie...“
Po długiéj dosyć rozmowie, któréj skutkiem było, że uprosiła Baltazara, iżby drzewo na budynek do lasku wożono koniecznie, odszedł stary żołnierz, i poleciał natychmiast do proboszcza poradzić się co robić. Przyjechał proboszcz, rozpłakał się, powzdychał, ale widząc ją z tém obłąkaniem tak szczęśliwą, wesołą, spokojną, tak prawie rozsądną, rzekł tylko:
— Dajże WPan pokój biedaczce! Bóg litościwy zesłał jéj tę pociechę, nie odbierajmy jéj... zostawmy ją jak jest.
Mimo tajemnicy, jaką z tego czyniono we dworze, przez ludzi rozeszła się wieść po sąsiedztwie, a pan Melchior i Melchiorowa zaraz objawili zdanie, ażeby staruszkę w klasztorze gdzie osadzić, Wólkę zaś zagarnąć pod swój zarząd. Myśl ta wszakże z takiém oburzeniem została przyjęta, że się jéj wprędce wyprzeć musieli, dziwując się tylko po cichu, że tak naturalna rzecz tak źle zrozumiana została.
Krzysztofowa tak nieustannie dokuczała bratu, że wreszcie chcąc nie chcąc, musiał trochę drzewa zwieźć na domek w lasku, nie myśląc go wcale budować; ale się omylił sądząc, że tém bratową zaspokoi. Pilnowała sama roboty, chodziła, napędzała, trzeba było na seryo wziąć się do budowania o kilku pokoikach folwarczku. Budynek ten mógł się zawsze przydać, bo i nieboszczyk jeszcze myślał o oficynie: zdecydowano się więc postawić ją w lasku.
Codzień rano wdowa chodziła na obrane miejsce, siadała na kłodzie przy cieślach, odmawiała modlitwy do Św. Józefa patrona dobréj śmierci i ciesielstwa, karmiła ludzi, poiła, prosiła, aby pośpieszali, a domek ten wielce ją zajmował. Ale chociaż budowa ciągnęła się, zawsze jednak nazajutrz oczekiwała męża i syna; nie zrażało jéj to, że jutro nie przybywali, przywykła była nie dziś ich mieć, ale spodziewać się jutro.
Tak szczęśliwa zmiana w jéj twarzy, zdrowiu, humorze dokonała się przez to obłąkanie, że ledwie jéj nie winszować i cieszyć się było potrzeba. Pan Baltazar nawet widząc, że jest zupełnie spokojna, oswoił się z tém i potakiwał, ale niekiedy patrząc na biedaczkę wystrojoną odświętnie, uśmiechniętą do tego szczęścia, którego nigdy kosztować nie miała, łza mu wilżyła źrenice, i wzdychał ocierając ją rękawem.
— Oj! ludzka dola! mówił do siebie: ale któż wie gdzie szczęście? czasem w utracie rozumu i pamięci! Ot! jak Bóg zechce, czasem i utrapieniem pocieszyć potrafi, zsyłając jakby sen ciągły na człowieka... Dolo! dolo!.. powtarzał p. Baltazar — oto są sztuki twoje!..
Już się ów domek dobrze podnosił i zrąb stał prawie pod dach gotowy, z porządnie na mech kładzionych kłód grubych sosnowego drzewa... gdy jednego wieczoru, kiedy sobie Baltazar podśpiewywał a dumał, psy podwórzowe wybiegły za bramę i dziwnie ujadać zaczęły.
Próżno je z ganku przywoływał pan Baltazar, świstał, wołał, nic nie pomogło; ile ich było, aż do staréj ulubienicy pana Krzysztofa nieboszczyka, która się zwała „Wierna“ (a była już od wieku podeszłego głucha i niemal z włosów wypełzła, i sypiała zwykle w piekarni pod piecem, w popiele, żyjąc na łasce), — wszystko wysforowało się za bramę, stanęło w rząd, i nuż szczekać a wyć.
— Ani chybi, wilka gdzieś czują nieopodal, rzekł Baltazar.
Ale psy pozwracały się w stronę wioski, posiadały, i zawodziły straszliwie.
Poszedł nareszcie sam Baltazar. Popatrzał, i zobaczył dwóch ludzi pieszo idących powoli od wioski... Wziął ich z dala za dwóch Żydów z kramikami.
Gdy się więcéj zbliżyli, jeden zatrzymał się pod krzyżem, około którego bywało pan Krzysztof modlił się wieczorami, drugi pośpieszał do dworu.
Psy wybiegły aż ku temu miejscu, ze starą Wierną na przedzie; ale o cudo! Wierna podszedłszy, powąchała, i przychodniowi zaczęła się łasić. Reszta młodszych, z dala idąc, nie śmiała przystąpić, naszczekiwała, gderała, ale dając do zrozumienia, że przez gorliwość popełniła omyłkę.
Niezmiernie to zaciekawiło Baltazara, który już w bramie pozostał i czekał. Ktoś szedł do niego wprost czapkę zdjąwszy, ale trudno go jakoś było poznać przeciwko światła, aż się ozwał:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki!
Ale Baltazar choć rękę do czoła przyłożył, nic nie zobaczył.
— Ej! czy pan mnie nie poznał?
— A! toć ty! Jermaszka! Jezus, Marya! a ty tu co robisz? krzyknął Baltazar, dopiero go rozeznawszy. Jakeś ty tu przyszedł?
Sługa ruszył ramionami, odwrócił się do krzyża, i wskazał milcząco na stojącą tam postać.
— No? a toż kto?
— A! kasztelan....
Pan Baltazar załamał ręce.
— Jak to? pan Adam?
— A on-ci to sam!
— Cóż? pieszo? jak może być?
— Czyż nic nie wiecie?
— A cóż mamy wiedzieć?
— A no! co się stało, to się stało! zawołał Jermaszka, kiwając głową. Krótko mówiąc: rozwód, prześladowanie; zabił Francuza, i musieliśmy uciekać.
— Jakiego Francuza? spytał Baltazar.
— A no! ono to tego, co na nas jejmość nasłała.
Stary żołnierz nic nie rozumiał. Mało tu wiedziano o sprawach kasztelana; potrzeba było dłuższego opowiadania, aby te zmiany losu stały się im zrozumiałe. Nie troszcząc się wcale o to, co i jak zaszło, poczuł Baltazar, że należało co rychléj pójść przygarnąć pana Adama.
— A! a! zawołał: co to będzie z nią? z matką? jak to jéj powiedzieć? co tu począć?.. Ona się ich spodziewa... ale inaczéj! inaczéj!
Jermaszka nic znowu o stanie umysłu staréj jejmości nie wiedział; nie zrozumiał obawy pana Baltazara, który stał, czapkę zdjął, i włosy sobie targał na głowie.
— Do jutra go potrzeba ukryć, a tę nieszczęśliwą przygotować. Tak go od razu wprowadzić niepodobna... mogłoby ją to zabić.
Pośpieszył Baltazar z Jermaszką do stojącego opodal jeszcze kasztelana. Znalazł go pod krzyżem zadumanego, z usty zaciśnionemi, do niepoznania zmienionego i strasznego po przebytéj chorobie. Niewczas, osłabienie, podróż pełna niewygód i długa, okrutne ślady wyryły na tém piękném, młodém jeszcze, a już zwiędłém obliczu. Gdy stryj zbliżył się, uścisnęli się w ponurém milczeniu.
— Matka? spytał krótko pan Adam.
— Żyje, zdrowa, odparł Baltazar; ale — tu się nieco wstrzymał — potrzeba jéj cierpienie, jéj stan poszanować. Nie możecie wnijść tak nagle, musimy ją przygotować. Do jutra odłożymy widzenie się z nią.
— Dajcie mi więc kąt jaki — rzekł kasztelan — byle łoże i spoczynek... Trzebaż było, abym po latach tylu wrócił tu obcym, pieszo jak żebrak! Tak chciała sprawiedliwość... tak być było powinno...
Szczęściem, że gdy ta scena odbywała się przed wrotami, Krzysztofowa była już w swoim pokoju; można więc było przeprowadzić pana Adama do izby w oficynie, którą zajmował Baltazar, chętnie mu jéj odstępując. Kasztelan rzucił się na posłanie, a że był bardzo znużony, nie ściągnął nawet sukni, i z gorzkiém uczuciem, jakiém go poiło to przybycie do domu rodzicielskiego, pozostał w pół osłupiały, łzy jednéj nie mogąc uronić. Jermaszkę otoczyli ludzie dworscy, badając, rozpytując; od nich dopiero dowiedział się o stanie saméj pani. Włosy mu powstały na głowie; począł biedny płakać i ręce łamać.
— Ale nie, nie, to być nie może! gdy go zobaczy, oprzytomnieje... zawołał pełen nadziei — pozna...
Namówili się więc z panem Baltazarem, aby kasztelanowi nie mówić nic o obłąkaniu matki, przygotować ją powoli, i potém wprowadzić go do niéj. Nie bez obawy jednak to przedsiębrano. Któż mógł przewidzieć, jakie wrażenie miał uczynić widok syna na biednéj staruszce?
Noc upłynęła na radach. Baltazar wzdychał, niebardzo wiedząc co począć; ranek mu dodał otuchy, ale że oka nie zmrużył, czuł się straszliwie zmęczonym... Zwykle teraz, od czasu jak budować poczęto, zapraszała go na kawę pani Krzysztofowa, — i tego dnia też przysłano po niego. Czekał tylko téj chwili; przeżegnawszy się, wszedł do jéj pokoju.
— No, mój kochany Baltazarze — rzekła — dom dla pana kasztelana się kończy; dziś, jutro, aniołowie gotowy dach przyniosą i postawią. Niezadługo i on będzie.
— A! bratowo dobrodziejko! zmienionym głosem rzekł Baltazar. Bardzo to być może, ale on podobno przybędzie sam... Słychać, że na świecie go tam jakieś kłopoty spotkały, i powraca dosyć biedny.
— Co ci się śni! rozśmiała się Krzysztofowa. On biedny? Jak możesz takim plotkom ludzi niechętnych dawać wiarę? Jak Adamowi może być źle na świecie? dla czego? Wstydź się! on pan, magnat, ulubieniec króla!
— Aleć to, bratowo, ta łaska i to szczęście na pstrym koniu jeździ.
— No! no! już się ty o niego nie obawiaj; da on sobie radę.
— Obawiać się nie ma czego — rzekł Baltazar — boć to wszystko w ręku bożych. A choćby i biednym był, to go tu przytulimy.
— Ale co mi WPan prawisz o jakiéjś tam biedzie! ofuknęła Krzysztofowa. Co to jest? dodała z gniewem widocznym — zkąd te plotki do waszmości doszły? kto ci niemi głowę nabił? Wstydź się! to jakieś złych ludzi szczekania.
— Powiem więc bratowéj, że ja coś więcéj niż gawędy słyszałem — rzekł Baltazar — bom sam pana Adama widział.
— Gdzie? co? kiedy? porywając się, zawołała staruszka.
— Muszę już wyznać prawdę: on przybył i jest tu od wczoraj — jest tu....
Pani Krzysztofowa pobladła, ale szybko dodała:
— Gdzież konie? ludzie? dwór?
— Co tu mówić już o ludziach, dworze i koniach! Przywlekli się obaj pieszo z Jermaszką; on mizerny i chory...
— Ale co się waszmości śni! oburzyła się staruszka, i krzyknęła: To bajki! to wierutne bajki!
W téj chwili właśnie gdy to wymawiała, otwarły się drzwi, i pan Adam się ukazał.
Matka patrzała na niego długo, długo, ale zupełnie obojętnie. Było widoczne, że wyobraźnia jéj śniła innego syna, i że ten biedny, blady, znękany, ubogo odziany człowiek, nie był wcale do tamtego we snach długich widzianego podobny.
Pan Adam powoli począł się zbliżać.
— Któż to taki? spytała zimno Krzysztofowa.
— To ja, to ja, matko! rzekł kasztelan.
Ale i głos go jéj nie przypominał.
— Któż to, ten ja? zacinając usta, odezwała się, odsuwając z krzesłem wdowa. Kto to, ten ja?
— Adam twój!
Milczenie trwało kilka sekund. Krzysztofowa mierzyła go zimno oczyma, z pogardą prawie, i kiwała głową.
— Mój panie! rzekła w końcu: to jest prawdziwie albo bezwstyd niepojęty, albo żarcik bardzo głupi... Między waćpanem a synem moim panem kasztelanem, nie ma nawet najmniejszego podobieństwa... Takie szalbierstwo udać się nie może. Prawda, że go nie widziałam od dawna, ale serce matki pozna i poczuje dziecię swoje... Jeżeli waćpan żądasz jakiéj pomocy, jałmużny, to mu się da; ale proszę tu nie przybierać wcale tych fałszywych pozorów, bo się mogę pogniewać. Syn mój jest wielkim panem, kasztelanem, starostą — a nie jakimś tam odartym włóczęgą.
I uśmiechnęła się tryumfująco, poglądając po twarzach przytomnych, gdy p. Baltazar stał blady i trząsł się. Jermaszka ukryty za drzwiami ręce łamał. Sam Adam, spuściwszy głowę na piersi, stał jak posąg, skamieniały.
— Panie Baltazarze! odezwała się po chwili pani Krzysztofowa: proszę wziąć tam tego jegomości na folwark, dać mu wygodę, wspomódz, ale niechże mi nie śmie na mocy tego, żem dawno syna nie widziała, brać na siebie jego roli, bo za przybyciem ś. p. mojego męża i pana Adama, może być srodze za to ukarany — i wart! o wart! Proszę, co za zuchwalstwo! to nie do wiary... czego to się ludzie dopuszczają!
Przytomnym słów brakło. Pani Krzysztofowa zdawała się chłodna, zimna, rozważna, patrzała w oczy synowi, ruszała ramionami, śmiała się, a w końcu wskazała mu drzwi dosyć rozkazująco. On nie miał siły się ruszyć... Baltazar i Jermaszka, bojąc się rozdraźnienia biednéj wdowy, wzięli go za ręce i wywiedli.
Krzysztofowa dopiero teraz gdy wszedł, postrzegła Jermaszkę, i natychmiast go poznała.
— A ty tu co robisz? zapytała.
Ten milcząc, padł jéj do nóg, i wskazał na syna.
— No! no! dosyć tych tam głupich żartów! odparła. Toście sobie widzę ułożyli mnie starą chcieć zwodzić; ale mówię wam, jak nieboszczyk powróci z Adamem, dadzą wam za to! Ale żebyś też i ty, mój Jermaszko, do takich spisków należał! Patrzajże sam — dodała — gdzie tu jakie najmniejsze podobieństwo do Adama, do mojego ślicznego chłopaka, do tego pana, co całemu światu głowę zawraca! Co wy mi pleciecie!
To rzekłszy, żywo do ogrodu odeszła z kluczami.
Wrażenie, jakie ta przykra scena uczyniła na przytomnych jéj, szczególniéj na samym kasztelanie, nie daje się opisać. On jeden nie był uprzedzony o stanie matki, dla niego wydało się to niepojętą, ale sprawiedliwą karą bożą. Gdy pani Krzysztofowa oddaliła się, pozostał jak wkuty w ziemię, nie wiedząc co począć z sobą. Nalegać na nieszczęśliwą nie było podobna; trzeba było wszystko zostawić czasowi.
Baltazar starał się dla pocieszenia go wmówić w kasztelana, że inne usposobienie powoli przyjść musi, ale odzywał się do słupa; pan Adam nie słyszał nic, nie widział. Nie rzekłszy słowa, dał się uprowadzić Jermaszce, który sam rozpłakany, nie znajdował wyrazów, by mu jego cierpienie osłodzić. Jeszcze nie byli w dziedzińcu, gdy pani Krzysztofowa przez służącą kazała do siebie przywołać Jermaszkę.
Biedne człeczysko z jakąś nadzieją pobiegł raczéj niż poszedł do pani. Zastał ją z twarzą surową, siedzącą na kłodzie przy budującym się domku.
— Cóż to tam za komedyę gracie ze mną? po co ty do niéj należysz? odezwała się do niego surowo pani Krzysztofowa.
— Pani! rzekł powoli sługa: na nieszczęście, to nie jest komedya, to nie udanie, to szczera prawda.... Nikt to inny, tylko twój syn, pani moja; ale syn nieszczęśliwy, wygnaniec biedny, bannita... Tyś go się spodziewała ujrzeć inaczéj, ale Bóg tak chciał... Cóż my poradzimy przeciwko woli Jego? Czyż możesz go pani nie poznać?
Pani Krzysztofowa aż wstała na te słowa.
— Co ci się śni? Oszukali cię ludzie! Gdzież to mój Adam?.. to stary, blady jakiś oszust, któremu źle z oczu patrzy.... Ale to być nie może, to nie jest.... Zobaczycie, gdy przyjedzie nieboszczyk...
I pogroziła mu palcem na ustach.
— Dać mi z tém pokój, i więcéj nie wspominać. Tylko co nie widać, jak oni nadjadą. Ja ci to przebaczam, ale już dość, dość... bo się gniewać będę.... Nie pokazywać mi się więcéj z nim na oczy.
Jermaszka westchnął, wstał z ziemi, i stał jak winowajca z rękami założonemi, ze spuszczoną głową. Widział teraz, że na to obłąkanie nie ma ratunku — odszedł powoli.
Cały ten dzień prawie przesiedziała u robotników pani Krzysztofowa, trochę smutniejsza niż zwykle. Pan Adam leżał na łóżku milczący i pogrążony. Baltazar sądząc, że zaśnie, zostawił go samego.
Słońce już zachodziło, gdy kasztelan porwał się, oglądając wkoło, i wybiegł na podwórze. Znał z dzieciństwa jeszcze pamiętne sobie kąty; wpadł do domku i przetrząsł cały, napróżno tu szukając matki. Nie znalazłszy jéj, wybiegł do ogródka, ale i tam jéj nie było. Ubitą ścieżynką trafił do budującego się domku przy lasku. Robotnicy już się byli rozeszli, staruszka z różańcem w ręku sama jedna modliła się zadumana na kłodzie, gdy pan Adam powtórnie zbliżył się do niéj.
Widać, że mało mu się przypatrzyła z rana, lub go już była zapomniała, jak zwykle obłąkani, gdyż wcale go nie poznała; a gdy się przybliżył, wstawszy dygnęła mu jak obcemu, któregoby po raz pierwszy spotkała.
P. Adam wzruszony, rzucił się przed nią na kolana.
— Matko! matko! zawołał — matko moja!.. czyż ani głos, ani twarz... twego nieszczęśliwego syna ci nie przypomną? Matko! czyż i ty mnie nie poznasz?
Pani Krzysztofowa cofnęła się nieco nastraszona; ale ruszyła ramionami, nie okazując, aby poznała Adama.
— Cóż to się WPanu Dobrodziejowi stało? odparła. Jakież jest podobieństwo między nim a synem moim panem kasztelanem? Syn mój jasny był jak słońce, wesoły, świeży, młody, niepodobny do niego ani z twarzy, ani z głosu. Jeśli nie oczy, to poznałoby go pewnie serce macierzyńskie... Ale proszęż sobie ze mnie nie żartować.
— Matuniu! rzekł z wyrazem rozpaczy p. Adam: to ja! to ja! twoje dziecię jedyne, nad którego głową tyś śpiewała piosnkę nadziei.... który uszedłem od ciebie niewdzięczny... Winienem, występny byłem i srodze ukarany zostałem. Przychodzę do ciebie wygnańcem, ubogim, biednym, cierpiącym — czyż podobna, abyś ty mnie nie poznała?
— To jakiś biedny waryat! szepnęła do siebie po cichu Krzysztofowa. Potrzeba z nim być ostrożnie i nie draźnić.
Pokiwała głową, nic nie odpowiadając; po chwili tylko przebąknęła:
— Tak! tak! mogło być coś podobnego... zobaczymy.... Ale proszęż WPana Dobrodzieja do pokoju... chłód wieczorny...
To mówiąc, powstała z wyrazem przestrachu na twarzy, i powoli posunęła ścieżką ku domowi. Kasztelan zamilkł, i zaciąwszy usta, powlókł się za nią nie śmiejąc się już odzywać. W duszy jego było tak czarno, jak niegdyś w sercu téj kobiety, gdy jechała zobaczyć syna utraconego... a zastała obcego jéj prawie człowieka.
Na pół drogi niespokojny dognał ich p. Baltazar, dopatrzywszy, że mu uszedł kasztelan. Pani Krzysztofowa mrugnęła na niego, pokazując mu idącego za sobą, i ruszyła ramionami, jakby mu dawała do zrozumienia, żeby go sobie zabrał. Ale kasztelan pozostał w dali, nogi mu drżały, padł na ławkę u płota ogrodowego, i głowę w dłonie ująwszy, nie płakał, ale krwawo bolał. Gdy ujrzała, że go już blizko nie ma, p. Krzysztofowa odezwała się po cichu do Baltazara:
— Ale to jakiś waryat, mój bracie! Weźcież go sobie... bo ja się go boję. Uroił sobie nieborak, że jest synem moim. Trzeba go pilnować biedaka, wyraźnie ma zmysły pomieszane. Gdy jegomość nieboszczyk z p. Adamem przyjedzie, przykrość im to zrobi. Pilnujcież go proszę, aby mnie nie nachodził.
Pan Baltazar nic na to nie odpowiedziawszy, skłonił się tylko i zwrócił do kasztelana. Znalazł go na ławie, w pół żywego ledwie, z suchemi oczyma, pogrążonego w jakiémś straszném, niemém dumaniu.
— Panie kasztelanie, rzekł: nie zrażajmy się tém. Jestem pewien, że to przejdzie, — to lekkie pomieszanie, skutek dotkliwych długich cierpień.... trzeba znosić mężnie i czekać. Po niejakim czasie, jestem pewien, sama się spyta, oprzytomniawszy.... ale trzeba być cierpliwym.
Kasztelan nic nie odpowiedział.
— Jest rzecz druga, poniekąd gorsza, z którą przychodzę, dodał pan Baltazar. W téj chwili proboszcz przysyła do mnie z przestrogą, abyśmy, jeśli się tu kasztelan znajdujesz, starali się go ukryć, gdyż zdaje się, że go poszukiwać mogą. Wydane są listy gończe; nieprzyjaciele łacno się domyślą, gdzie najprędzéj i najprawdopodobniéj go znajdą. Trzeba się ukryć lub uciekać.
— Dla czego? zapytał kasztelan. Czy myślisz, że mi tak życie drogie? że mi jeszcze pozostało co, czegobym żałował? Niech mnie pochwycą; cóż mnie gorszego czekać może nad to, co jest? Życie mi obrzydło, mogą je sobie wziąć.
— To chwila, kochany kasztelanie, to chwila! Jakoś się wszystko zmienić może i musi. Życie zawsze ochraniać potrzeba, bo los poprawić się może, a śmierć zamyka wrota wszelkiéj nadziei, prócz.... niebieskich... Zresztą, choćby to życie stało się tobie obojętném, obowiązkiem jest drugich starać się je tobie ocalić.
— Róbcie ze mną co chcecie!
— Poszukiwać was mogą tylko tu — rzekł Baltazar — lub u moich braci; wątpię, żeby śledzili zbyt ściśle... po okolicy. Jermaszka zaprowadzi was do strzelca w borze, który nie znając kasztelana, przechowa go, dopóki nie rozpoznamy niebezpieczeństwa. Ja tymczasem będę się starał matkę powoli wywieść z tego przykrego stanu.
Stało się tedy, że tegoż jeszcze wieczoru, kasztelan w towarzystwie nieodstępnego Jermaszki, manowcami przedarł się w lasy do chaty strażnika. Nocą zjechali sądowi z pachołkami do dworu, i śladów jego nie odkryli nigdzie.
Pani Krzysztofowa przy wieczerzy już ani wspomniała o tym mniemanym synu, ani spytała o niego, wróciła do pierwszego humoru, zaczęła mówić o prędkiém przybyciu nieboszczyka z synem, o dokończeniu dla niego domku, i pożegnała pana Baltazara pełna najweselszych myśli.
Stan ten jéj umysłu i serca tak był dziwny a przejmujący, że brat nie mógł na nią patrzeć bez łez i wzruszenia. Ocierał ciągle twarz pod pozorem kręcenia wąsów, a im wesołość biednéj obłąkanéj była większa, tém pan Baltazar częściéj z wąsami miał do czynienia; odwracał twarz zasępioną szepcząc:
— Palec boży! palec boży! Przebaczże mu Panie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.