Dola i niedola/Część II/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kilka dni potém, przybył dobrze teraz podstarzały, ale zdrów Dyogenes Kapustyński, który przez poszanowanie boleści pani Krzysztofowéj chował tu swą skrzypkę i od śpiewania się wstrzymywał. Potém nadjechał proboszcz, dla rozpytania się o to, jak się odbyło poszukiwanie kasztelana w Wólce Brzozowéj.
Właśnie im z żywością całą tę przygodę opowiadał pan Baltazar, gdy przed ganek bardzo niespodzianie zatoczyła się kolaska niekryta, porządną czwórką małych, ale tęgich i zwinnych koników ciągniona. Wyskoczył z niéj małego wzrostu, ale bardzo wytwornie przyodziany mężczyzna, z wielkiemi drygami i ukłonami pytając o gospodarza.
Pan Baltazar chowając swą fajeczkę po za siebie, wystąpił, jakby pytać chciał, co tego nieznajomego tu za licho przyniosło?
Po kilku tancerskich ukłonach i ustawieniu się w pozycyi bardzo wymuszonéj, Maluta, którego łatwo nam poznać, zaprezentował się jako przybyły z interesem poufnym do pana kasztelana.
— Ale niestety! — odezwał się pan Baltazar podając mu krzesło — pana kasztelana nie ma tu... i nie było.
— Jak to? nie ma? możeż to być? Nie ma tu kochanego mego kasztelana dobrodzieja? a ja sądziłem... Jak to? więc i nie był? spytał pan Floryan, patrząc w oczy Baltazarowi.
— I nie był! rzekł przełykając z trudnością kłamstwo stary żołnierz.
— A gdzieżby się podział?
— Ubolewamy nad tém, że nie wiemy... rzekł Baltazar chłodno.
Gdy ten początek rozmowy półgłosem się między nimi odbywał, Dyogenes z kąta ponuro i szydersko przyglądał się gościowi, kiwał głową, a usta kręciły mu się śmiechem jakimś bolesnym, ledwie powstrzymywanym.
Oczy Maluty latały tymczasem niespokojne dokoła, jakby wyszpiegować chciały, co się w sercach i głowach zgromadzonych osób działo. Przeleciały one raz i drugi po twarzach wszystkich, i z dziwną w ostatku zawziętością zatrzymały się na Dyogenesie, który także z oka przybysza nie spuszczał.
— No, jakże ci się zda... panie Floryanie? — odezwał się długo milczeniem go wytrzymawszy Dyogenes — nie prawdaż, że to siurpryza zastać tu, zamiast kasztelana, takiego jak ja wujaszka? Albo ja, czym się spodziewał takiego wiercipiętę siostrzeńca tu zobaczyć... przerobionego na lalkę niemiecką?
— A! jak mi Bóg miły... to wy! ale na honor...
— Stój, stój! nie rzucaj się w moje objęcia, mógłbyś popsuć fryzurę i tupet, a ja cię chcę w pełni twego blasku oglądać i nasycić się obrazem twéj wielkości, składającéj się z korków i czuba... Stój z daleka! ślicznie wyglądasz.
Pan Floryan posłuszny, kryjąc pod uśmiechem niepokój, wstrzymał się na pół pokoju. Dla przytomnych ta scena niełatwo zrozumiana, zaczynała być mocno zajmującą. Dyogenes przypatrywał się, smutnie kiwając głową.
— Co się to z waszeci stało! westchnął. Zamiast orać domową skibę, poszedłeś w rynsztokach łowić brudy. Panie Floryanie, proh horror! patrzę i oczom nie wierzę!
— Ależ kochany wuju!
— Stój! Wuja twego zwą Dyogenesem, nie dla tego, że stary, przygarbiony i łachmanowaty, ale że prawdę surową mówi bez przyprawy. Ostrożnie więc: wuj jegomości rodzony, choć wieśniak peregrynujący o kiju ze skrzypką, tak dobrze wie gdzie się co dzieje, jak gdyby siedział w pewnym domu w Warszawie, do którego się zbierają wiadomostki różnemi mniéj więcéj brudnemi rynsztokami. Wuj twój zna cię panie Floryanie na wylot, choć ty go nie znasz nawet z łupiny; a że mamy świadków, możebyśmy familijną rozmowę odłożyli sam na sam.
Floryan się mocno zarumienił, ale nadrobił śmiechem. Dyogenes mu pogroził, i z powagą wujowską rzekł:
— Czegoś ty tu przyjechał? Nie kłam, mów szczerze.
— Słowo honoru — odparł Maluta szybko — w interesie pana kasztelana, dla jego dobra, bo go kocham, szanuję i nad losem jego boleję. Słowo uczciwe!
— Zkądże to słowo wziąłeś? trzebaby je obetrzeć, gdy z twoich ust wychodzi — dodał wuj ciszéj. — No, daléj!
Pan Baltazar podsunął krzesło, sam nieco z proboszczem usuwając się na stronę, za co Maluta trzema ukłonami i ściśnięciem ręki gorącém mu podziękował.
— Rzecz się tak ma, rzekł pan Floryan: — Kasztelanowa syta zemsty... ale wuj może nie wie całéj historyi?
— Wuj wie wszystko — odparł Dyogenes, — nawet to, czegoby nie rad wiedzieć. Mów asindziéj bez objaśnień.
— Kasztelanowa ani wdowa, ni rozwódka, ni mężatka, a między nami mówiąc, pragnie pójść jeszcze za mąż.
— Który raz? zapytał Dyogenes.
— Dopiero trzeci.
— Tak, kanony nie bronią, a dla możnych to dyspensy się znajdą. Do trzech razy sztuka, zresztą... Mów daléj.
— Otoż pragnie ona stanowczo ułożyć się z panem kasztelanem, wywieść go z tego niebezpieczeństwa, w jakiém się obecnie znajduje, i raz skończyć zgodnie.
— Tak, aby nie obawiając się jéj kasztelan wpadł w łapkę.
— Sądzę, że nie.
— A ja sądzę, że tak. Ale czegoż ona chce?
— Zgody, za którą gotowa zapłacić, jak myślę.
— A WPan panie Floryanie podejmujesz się faktorstwa, i myślisz znękanemu człowiekowi rzucić w twarz workiem złota, kupić go sobie! cha! cha!
Pokiwał głową. Pan Floryan spojrzał na mankietki u rękawów.
— I WMości tu przysłano? spytał Dyogenes.
— Jako przyjaciela domu.
Kapustyński, którego gęste brwi zaszły były na oczy, począł spuściwszy głowę tęskno wzdychać, obejrzał się, chwycił wreszcie Malutę za rękę.
— Słuchaj-no! rzekł: poszedłeś złą drogą, złą, złą! Ja wiem wszystko: możesz zajść prościuchno do... szubienicy. A na zagonie WMość, spokojniejszy byłbyś i szczęśliwszy. To sromota! ohyda!
Pan Floryan cały drżał, i tak mu to humor popsuło, że milczał, wargi tylko dygotały, a słowa wymówić nie mógł.
— Widzisz waćpan siostrzeńcze, jak to źle być gałganem! dodał Dyogenes. Stój daleko odemnie, bo choć brudny jestem, boję się powalać od twych elegancyj i zasmrodzić twojemi wonnościami. Wszystko to kupiono za gotowe sumienie.
Niewysłowione było zakłopotanie człowieka, który wpadł na tego wujaszka nieokrzesanego jak na gniazdo os.
— Ale proszę WP. Dobrodzieja — odparł po chwili — to są wszystko potwarze! Jabym się ze wszystkiego wytłómaczył, gdyby nie to, że wuj jest uprzedzony. Kalumnie nieprzyjaciół... Przyjmuję to od brata matki mojéj jako przestrogę... Ale co się tycze pana kasztelana, dalibóg! przecię stając tu jako pośrednik, nie grzeszę.
— Do takiego układu? spytał Dyogenes. Prawda, że to się jeszcze u was za zasługę uważa kusić brata pieniędzmi, bo wam byle pieniądz, to już nic nie braknie.
— Ale słowo honoru...
— Nie plujże mi tym honorem siostrzeńcze... dość tego! Kasztelana tu nie ma, aniśmy go widzieli; ruszaj sobie, jakeś przyjechał, z kwitkiem, i nie waż mi się więcéj zaglądać do tego domu. Ja tu stoję na straży. Jest to dom uświęcony wielkiém cierpieniem, śmiercią mego przyjaciela, który zmarł z rozpaczy, obłąkaniem matki strutéj tęsknotą... samą niebytnością dziecka, które tuła się bez dachu i schronienia... Jakże ty możesz z myślą jakichś targów przestępować te progi?
— Ale w najlepszéj intencji, niechże wuj łaskawie rozważyć raczy. Maż on na wieki zostać tułaczem, prześladowanym, a ona?...
— Niech ją weźmie szatan, któremu duszę sprzedała! przerwał porywczo Dyogenes. O nią mi nie idzie. Jestżeś choć pewien, że ona chce zgody?
— Najpewniejszy, bo to jest jéj interesem: chce wyjść za mąż.
Dyogenes się zamyślił.
— Cóż na to radzić — rzekł — kiedy go tu nie ma!
Pan Floryan skromnie się uśmiechnął, nabrawszy nieco ducha.
— On tu musi być — odparł — tu a nie gdzieindziéj, bo gdzieindziéj być nie może.
— A no, to szukajże go sobie.
Właśnie tych słów domawiał, gdy weszła pani Krzysztofowa, strojna, uśmiechnięta, grzecznie witając gościa. Pan Floryan, na widok sukni kobiecéj, poprawił tupeta i bardzo się jéj zgrabnie ukłonił. Ona długo, długo patrzała na niego.
— A! wiem! odezwała się: pan zapewne jesteś marszałkiem dworu mojego syna?
Maluta obraził się nieco, ale załatał gniew poprawując żaboty.
— Kiedyż nareszcie doczekam się jego i nieboszczyka mego męża?
Pan Floryan na to wyrażenie szeroko oczy otworzył. Był bez przesądów, jak na ów wiek przystało; ale jednakże wspomnienie o nieboszczyku, o którego przyjeździe on miał wiedzieć, jako złe praesagium go dotknęło. Ci, co w ośmnastym wieku nie wierzyli w Boga, wierzyli w przepowiednie i czary.
Uśmiechnął się tylko, ale pani Krzysztofowa powtórzyła pytanie:
— Domyślam się już wszystkiego, rzekła: chcą mi zrobić siurpryzę... WPana nieboszczyk wysłał na wzwiady... tak? Nie wolno ci mówić kiedy ś. p. mój mąż przyjedzie, ale wolno może powiedzieć, jak się ma syn mój pan kasztelan?
— Mów co chcesz, ale gadaj zaraz! podszepnął trącając go łokciem Dyogenes. Winniśmy poszanowanie dla wielkich boleści i ich skutków. Czołem przed nią... mości panie!
— Ale cóż powiem?
— Mów co ci się podoba, bylebyś ją pocieszył.
— No, jakże? zapytała Krzysztofowa — tajemnica?
— Tak jest, Pani Dobrodziejko, odezwał się wreszcie p. Floryan: nie wolno mi o tém mówić.
— Może chcesz WPan obejrzeć dom, który naprędce kazałam wybudować na przybycie pana kasztelana. Wcale będzie wygodny.
— Wierzę zupełnie, i nie potrzebuję się o tém przekonywać.
— Ponieważ kasztelan będzie miał zapewne z sobą z dziesięć koni, nie zapomniałam i o stajni — dodała matka — i o izbie dla jego dworu. Co się tycze WPana Dobrodzieja, który musisz być marszałkiem dworu jego, postawimy go na lamusiku; wcale tam jest nieźle... trzeba ubogiéj szlachcie wybaczyć... Powiedz tylko pan, proszę, nieboszczykowi mężowi memu, niech się śpieszą, bo oczy wypatrzyłam oczekując na nich.
— Panu kasztelanowi powiem to przy pierwszém widzeniu się — odpowiedział Floryan, który zaczynał wierzyć, że istotnie kasztelana nie ma.
I dygnąwszy z wielką powagą, jak przystało na matkę dygnitarza, pani Krzysztofowa posuwisto, powolnie wyszła z pokoju. Przez dosyć długi czas panowało milczenie.
— Przekonałżeś się choć z tego, że kasztelana tu nie było? zapytał Dyogenes.
— Nie ma! wierzę! odparł pan Floryan, którego widok obłąkanéj poruszył i zmieszał, — wierzę już we wszystko co chcecie! ale to rzecz okropna... na to niepodobna patrzeć!
— Tak! tak! wy pieszczochy, na żadną wielką a świętą boleść patrzeć nie możecie! rzekł Dyogenes. Czułe serca! wolicie zabawki i fatałaszki wasze... psuje wam to apetyt! Biedaki! chcielibyście, żeby wszystkie biedy zwieźć do jednego szpitala, aby się wam na oczy nie narzucały, nie prawdaż?
— Cóż odpowiem pani kasztelanowéj? szepnął Floryan. Istotnie nic państwo o nim nie wiecie?
— A gdybyśmy i wiedzieli — przerwał p. Baltazar, jakoś nabierając odwagi, — chceszże WPan, abyśmy byli Judaszom podobni i wydali tułacza w ręce téj zacnéj pani, któréj zemsta go ściga?
— Ale tu o zemście już mowy nie ma, potrzeba go ratować.
— Kto WPanu zaręczył, że ta kobieta nie udaje, że pod pozorem układu nie myśli o zdradzie? nie znaszże jéj?
Floryan zadumał się nieco.
— Nasadziła na niego Francuza, może nasłać zbirów, nie ma nic niepodobnego, rzekł Dyogenes. Więc widzisz, że gdybyśmy nawet coś i wiedzieli, to ci powiedzieć nie możemy. Na dowód zaś, że go tu nie ma, obejrzyj kąty, pytaj ludzi.
— Bądź co bądź, cóż poczniemy? spytał Maluta. Chować się tak całe życie nie może, ona też jest nieszczęśliwa, trzeba to raz skończyć.
— Nie mamy żadnéj rękojmi jéj sumienności... odparł pan Baltazar, — słowo u niéj nic nie znaczy, przyrzeczenia łatwe, ale nie ciągną ze sobą dotrzymania. Nienawiść trwa; musimy więc to zostawić Bogu i losowi, aby rozwiązali jak się im podoba.
Maluta widząc nareszcie, że tu nic nie dokaże, zabierał się do odjazdu, gdy go w ganku jeszcze Dyogenes zatrzymał.
— Miejże odwagę być szczerym — rzekł — i powiedz jéj, że słowu danemu przez nią nikt nie wierzy; może się przyczynisz do poprawy. A tobie jeżeli mam dać jaką radę — chcesz? powracaj do Warmii, wdziéj kubrak, órz zagon, a rajfurem być zaprzestań. Żadne złe tajemnicą nie pozostaje, a sprawiedliwość bozka i ludzka prędzéj lub późniéj ściga winnych... Dixi. Życzę ci tego na co zasłużysz, — bywaj zdrów!
Gdy pan Floryan powrócił za Bug do wdowy i rozgościł się znowu w oficynie, długo nie było go widać na pokojach. Przysyłała po niego pani domu parę razy, ale się namyślał, nim nareszcie poszedł powolnym krokiem do kasztelanowéj. Przestrogi wuja, heroiczne lekarstwo, poskutkowały mocno. Pan Floryan pomiarkował się, i rad był istotnie dwór, stolicę i ich nieprawości porzucić. Jakaś niespokojność go opanowała.
Spojrzawszy na niego, kasztelanowa zmiarkowała zaraz, że wyprawa nie poszła najlepiéj.
— Już WPana nie pytam, odezwała się: bo widzę z twarzy, żeś albo z niczém, albo ze złém powrócił.
— Ani jedno, ani drugie, odparł pan Floryan. Nie mogę powiedzieć, by z niczém, a trudno mi wyznać, że z dobrém... At — ni to ni owo, złego też nie ma.
— Cóż tam przecię przynosisz? bądź WPan szczerym.
— Kasztelana nie ma w Wólce, sama tam tylko matka, obłąkana, która się go spodziewa. Widzenie jéj przejęło mnie strachem, i prawdę mówiąc, litością. Spodziewa się codzień męża, który zmarł przed kilku laty, i pana kasztelana. Dla syna buduje dom, roi o jego losach świetnych i wielkości. Zdaje mi się, że familia o nim wie, ale mówić nie chce. Gdym zaproponował układy, odpowiedzieli mi tak ostro istotnie, że nawet powtórzyćbym tego nie śmiał.
— Mów WPan wszystko; wiele słyszałam w życiu — rzekła kasztelanowa z uśmiechem, — nie zlęknę się i nie zmartwię.
— Odpowiedzieli mi, że w dobrą wiarę tych układów ufności nie mają, że chcesz pani tylko dowiedzieć się o nim, aby go łatwiéj zgubić... i że z panią w traktaty wchodzić niepodobna...
Kasztelanowa zarumieniła się.
— Może mieli słuszność, rzekła. Cóż więcéj?
— Reszta — odpowiedział pan Floryan — była dla mnie; miałem i ja kąsek smaczny do przełknięcia.
Kasztelanowa szydersko prawie spojrzała na niego, i zrozumiała, że tym razem nie kłamał.
— Ciężka to była missya, dodał pan Floryan; drugi razbym się jéj nie podjął, zwłaszcza wiedząc, że tam wuja mojego znajdę, który jest najstraszniejszym weredykiem jakiego ziemia nosi. Niech go kaci porwą!
— Nie powiedziałeś im też WPan, że odrzucając układy, zmuszą mię do jeszcze prędszéj zemsty, bo się przecię z położenia fałszywego wyzwolić potrzeba.
— Przyznam się pani, żem języka w gębie zapomniał, tak mi tam głowę myto.
— O biedny panie Floryanie!... Więc koniec końców, co?
— Zdają na losy i Boga rozwiązanie sprawy...
— Niechże ją Bóg i losy rozplączą! marszcząc brwi dodała kasztelanowa. A la guerre comme à la guerre, przecięż są ludzie, co szukać umieją i znaleźć potrafią.
Słowa te jakiéjś tajemniczéj groźby pełne, tak przeraziły pana Floryana, że odsiedziawszy tydzień w oficynie milczący, pożegnał kasztelanową i wybrał się pod pozorem pilnych spraw do Warszawy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.