Dola i niedola/Część II/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dola i niedola |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Kilka miesięcy upłynęło od opisanych wypadków; w położeniu osób należących do naszéj powieści nic się prawie nie zmieniło; stan tylko pani Krzysztofowéj nieco się pogorszył. Od niejakiego czasu widocznie pochmurniała, niecierpliwiła się, a że dom był już z gruba dokończony, codzień dopytywała p. Baltazara, kiedy goście nadjadą.
P. Baltazar milczał, lecz w końcu postanowił powoli próbować wywieść ją z błędu. Zwykle potakiwał jéj milczący; teraz począł stopniami starać się o sprostowanie jéj wyobrażeń. Nie było to łatwe, ani nawet tak bardzo potrzebne, ale p. Baltazar czuł, że sam zwaryuje jeżeli dłużéj tak rzeczy zostaną. Wziął się więc do téj niewdzięcznéj pracy, — niewdzięcznéj, gdyż pani Krzysztofowa uśmiechając się, zostawała przy swojém, a jeśli na chwilę zamyślona umilkła zdając się być przekonaną, nazajutrz nie było śladu, nie pamiętała nic — powracała do swych marzeń.
P. Baltazar się nie zrażał.
— Kochana bratowo — rzekł jéj jednego rana — pani z tego przywiązania do syna roisz sobie, że on jest szczęśliwy, a tak wcale się nie ma. Ożenienie ze złą kobietą zgubiło go. Całą tę historyę ukrywaliśmy przed panią, ale nareszcie trzeba, żebyś pani wszystko wiedziała, aby tego nieszczęśliwego człowieka pocieszyć.
— Jakiego nieszczęśliwego?
— A no, syna, pana Adama.
— Co mi WPan mówisz? on musi być szczęśliwy, na tośmy go oddali O...
— Ta pani, co się nim opiekowała, zmarła — rzekł Baltazar; — ta, z którą się ożenił, zerwała z nim; musiał uciekać, tuła się biedny, sierota.
P. Krzysztofowa pogniewała się mocno.
— Idź mi WPan przecz z oczu z takiemi kłamstwami! zawołała.
P. Baltazar zamilkł i odszedł.
Ale w kilka godzin służąca przybiegła do niego, oznajmując, że pani jest chora, że czegoś płacze i że możeby należało posłać po lekarza do Kodnia. P. Baltazar pobiegł i zastał ją na modlitwie, ale się przeraził zmianą twarzy straszliwą. W kilka godzin stała się niepodobną do siebie; nadzieja, która ją trzymała przy życiu, została zachwiana; uśmiech, spokój, blask oczu, pogoda czoła, wszystko to zmieniło się i zgasło; twarz była znękana, blada, oczy wypłakane, kobieta zgarbiona, drżąca, biedna... Baltazar poskoczył ku niéj z uczuciem litości i przestrachu.
— Co to bratowéj? zapytał.
— Nic, mój bracie — odpowiedziała — nie wiem, ot coś; ale mi się jakoś mąci w głowie... czuję, że mi czegoś bardzo źle.
— Możeby bratowéj essencyi, co uspakajającego?
— Modlitwa, mój bracie, to najlepsza essencya.
Głos, którym te słowa wymawiała, był tak różny od przybranego w ostatnich czasach, że przestrach Baltazara wzrósł jeszcze bardziéj. Łzy nabiegały jéj ciągle do oczu.
— Nie wiem, dodała, dobrze nie pamiętam, coś mi to WPan z rana mówił, że pan Adam, mój syn, jest nieszczęśliwy bardzo, że się tuła... czy mi się to może przydało tylko? powiedz? miałażby to być prawda?
P. Baltazar w ciężkiém się znalazł położeniu. Boleść ta tak go zmieszała, że nie wiedział czy ją w pocieszającym utrzymywać błędzie, czy mówić prawdę całą. Wyrzucał już nawet sobie, że jéj mówił o synu... że pragnął jéj tę szczęśliwą zdjąć z oczu ślepotę. Zmieszał się i milczał.
— Mów, mów mój bracie — dodała — ja chcę wiedzieć prawdę. Mnie się zdaje, żem ja przez jakiś czas bałamuciła... darujcie mi: wiecie co cierpiałam... Mów mów, śmiało.
— Kochana bratowo, rzekł nieśmiało stary żołnierz: powiedzcie wy mi najprzód, ile wiecie o synu? na czém się kończy dla was jego historya? potém ja wam resztę choć łzami dopiszę.
— Otoż to bieda, rzekła smutnie p. Krzysztofowa, spuszczając oczy: że ja jakoś teraz niewiele przypomnieć sobie mogę. Zdaje mi się, jakbym długo spała, roiła o czémś, i dopiero się obudziła... Chodzą mi po głowie jakieś czarne i białe postacie, nie mogę sobie nic uporządkować. Przez litość nad starą... pomóżcie mi! nic dobrze nie pamiętam.
Wyciągnęła ku niemu białą swą maleńką rączynę, chudą, drżącą, a p. Baltazar ucałowawszy ją ze łzami, poczuł, że mu tchu do mówienia zabrakło. Tak mu się teraz wydawała inną, tak zmienioną, smutną, że przed własném dziełem cofał się przerażony i trwożył.
Co tu było począć? kłamać czy mówić prawdę — nie umiał sobie poradzić. Pia fraus zdawała mu się koniecznością i występkiem razem; na świętą prawdę brakowało odwagi.
— Kochana bratowo — odezwał się — uspokójcie się tylko, połóżcie, nabierzcie sił, a ja wam tę historyę całą opowiem, ale przynajmniéj nie dziś, nie dziś, na to potrzeba więcéj zdrowia i męztwa.
— To tak jakbyś rzekł, że tam jest dużo do przecierpienia.
— Nic dziś nie powiem.
— Powiedziałeś już wszystko... szepnęła cicho. Niech Bóg ma miłosierdzie nad nim i nademną!
I rozpłakała się biedna.
— Jeśli bratowa czuje się źle, możeby kazała posłać po doktora?
— Po doktora, nie, odpowiedziała; ale księdzabym zobaczyć rada.
— Ksiądz jutro i sam przyjedzie, rzekł Baltazar; bo co wtorek ze mszą świętą przybywa, a jutro...
— No, to poczekamy.
Widoczne było nagłe jéj oprzytomnienie, ale im bardziéj się jéj przypatrywał p. Baltazar, tém się niém więcéj przerażał. Jakieś przeczucie mówiło mu, że po długiém obłąkaniu, mogło to być znakiem niedobrym. Całą noc spędził chodząc, dowiadując się, śledząc co robiła. Położyła się w łóżko staruszka, ale siedząc w niém odmawiała pacierze, i dopiero nad rankiem usnęła.
Nazajutrz chciała wstać, ale sił jéj brakło; duch, co ją trzymał dotąd, uszedł, a sztuczne podbudzenie i życie to fałszywe wyczerpało ją tak, że teraz od razu, bez przejścia, uczuła się całkiem bezsilną.
Przed południem nadjechał proboszcz. Przywołano go do łoża, gdyż żądała się spowiadać; a gdy dopełniła tego obowiązku, znacznie się uspokoiła. Proboszcz także był wylękniony tém uzdrowieniem umysłu tak nagłém i osłabieniem niezmierném ciała.
P. Baltazar smutny przypadł do niego na radę, obwiniając się o niegodziwe przyczynienie się do straty złudzeń, które ją przy życiu trzymały.
— Mówić prawdę, czy kłamać? zapytał.
— Jako duchowny nie mogę nigdy poradzić fałszu, rzekł ksiądz; ale jako człowiek życzyłbym milczenie. Dziś już może za późno, — wola boża, bądź co bądź, niech wie jak rzeczy stoją; osłodź tylko o ile się da ten kielich goryczy.
Po południu wezwano do łoża p. Baltazara. Przywlókł się jak winowajca smutny i pogrążony.
— Otoż mój bracie — rzekła zobaczywszy go — usiłowałam sobie wszystko przypomnieć o ile sił. Wiem, że Adam był nieszczęśliwy z żoną, że się rozstać mieli, ale daléj nic już sobie nie przypominam.
— Kochana bratowo — odparł Baltazar — krótko ci tylko powiem, że się z tą kobietą rozstali, że ona go prześladuje, że uciec musiał i musi się ukrywać przed jéj zemstą, że jest w istocie bardzo biedny.
Umyślnie zamilczał o zabójstwie Francuza.
— Gdzież on jest? gdzie jest? spytała matka zrywając się.
— Był nawet tutaj, rzekł p. Baltazar; ale jakoś, ale... Tu uczuwszy potrzebę niewyjawiania całéj prawdy, dodał: — Ale się nie śmiał pokazywać.
— Tak... oszczędzaliście mnie, bo byłam chora; ale teraz, gdy jestem już zdrowa — bo jestem zdrowa, nie prawdaż? — wszakżebym go mogła zobaczyć?
Pan Baltazar się zawahał.
— Gdy bratowa odzyszczesz nieco siły... spodziewamy się go tutaj...
— Ale niechby to było zaraz... ja mam siły, wiele... zobaczycie, ja wstanę.
Przestraszony Baltazar powstrzymał ją obietnicą.
— Poszlę po niego natychmiast — rzekł — ale potrzeba cierpliwości i uspokojenia.
— A! będę cierpliwą, poszléjcie, niech go zobaczę. A! póki był szczęśliwy, mogłam go nie widzieć; teraz gdy biedny... jam jedna, co go przytulić powinnam i osłodzić niedolę.
Stary żołnierz wyszedł, ocierając oczy i przyrzekając, że poszle zaraz po Adama.
Posłano w istocie po kasztelana z kartką pewnego posłańca.
Tymczasem zbliżał się wieczór, — a gdy w parę godzin przywołano znowu pana Baltazara, chora miała widocznie bardzo silną jakąś gorączkę. Jedna myśl snuła się jéj ciągle po głowie i powtarzała na ustach:
— Ja się go muszę doczekać, ja go muszę zobaczyć...
Ilekroć drzwi skrzypnęły, przeszedł ktoś, pies na podwórzu zaszczekał, zrywała się i pytała o niego, patrzała rozpaczliwie na wchodzących. Ale przy największym pośpiechu kasztelan ledwie mógł być nad rankiem, bo z chaty leśniczego, około któréj uwijało się wiele ludzi, radzono mu się przenieść do szlacheckiéj osady o mil trzy od Wólki.
Noc była ciężka do przebycia, stan choréj się pogorszał, o północy przyszło znowu toż samo obłąkanie, z tą różnicą, że co chwila już spodziewała się męża i syna, ale nie tryumfujących i szczęśliwych w orszaku dworzan, ze świtą, tylko prześladowanych, gonionych i ściganych przez nieprzyjaciół. Ksiądz, który pozostał na noc na wielkie i usilne prośby pana Baltazara, wezwany około drugiéj po północy przez samą panię Krzysztofową, pośpieszył z modlitwą, która się zmieniła wkrótce na nabożeństwo przy konających i zakończył ją Anioł Pański...
Świtało, gdy z uśmiechem na ustach, pytając o męża i syna, staruszka Bogu oddała ducha.
Leżała już z krzyżykiem w dłoni, na tapczaniku, gdy wózek się zatoczył i kasztelan nadjechał.
Nikogo nie zastawszy w ganku, wszedł do izby pierwszéj, i z progu ujrzał głową do obrazu Chrystusa zwrócone ciało, przy którém kilka świec jarzęcych płonęło, a ksiądz stojący w komeżce i stule czytał nad niém modlitwy.
Pochylił się p. Adam i padł jak stał w progu na kolana; przybył za późno po ostatnie błogosławieństwo matki, ale mógł choć twarz jéj, uświęconą wyrazem spokoju, jaki wkłada śmierć na ludzkie oblicze, zobaczyć raz jeszcze.
Dziwna rzecz, że rysy, które choroba tak szybko była zmieniła i uczyniła blademi, wyniszczonemi, zgon znowu przywrócił do pierwotnego stanu, do pogody anielskiéj, ubrał je w uśmiech, otoczył aureolą męczeńską. Nie było na niém śladu cierpień; był wyraz błogiego spoczynku jakby po ciężkim znoju; zdawała się spać lekko i marzyć błogo.
W chwili gdy p. kasztelan upadł na kolana w progu, szmer się zrobił jakiś, kilku ludzi niepozornych weszło w ganek, kilkunastu otoczyło domowstwo. Pan Baltazar przerażony postrzegł, że pachołkowie zabierali się ująć pana Adama, którego ktoś zdradzić musiał.
Dekret zaocznie ferowany skazywał go za zabójstwo popełnione na Francuzie, na karę główną; ale spełniony dotąd być nie mógł... Gdy kasztelanowi sługa sądowy wręczył papier z pieczęcią i oznajmił, że go przytrzymuje, p. Adam wielką zdjęty boleścią nie drgnął nawet, życie zdawało mu się rzeczą obojętną.
— Weźmiecie mnie sobie po pogrzebie — rzekł — jeśli gwałtu nie chcecie robić. Potém wszystko mi jedno, co się ze mną stanie...
Ludzie mieli trochę litości, a może trochę względu na nieszczęśliwą rodzinę. Otoczono tylko dwór, pilnując pana kasztelana, który przy ciele matki pozostał aż do wyprowadzenia go z Wólki.
Gdy orszak pogrzebowy ruszał z podwórza, pachołkowie na drugim powozie wywieźli p. Adama do grodowego więzienia.
Baltazar i Kasper pośpieszyli za nim z kościoła zaraz, nie kryjąc przed sobą niepokoju o los nieszczęśliwego, nad którym dekret mógł być spełniony, nimby potrafiono o zmianę jego i nowy sąd należyte poczynić starania. Nieprzyjaciele mogli wymódz ten pośpiech, aby się go pozbyć i ułaskawienie niemożliwém uczynić.