Dola i niedola/Część II/Epilog

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Łatwo się dorozumieć, czyjém staraniem kasztelan był ścigany i ujęty. Krystyna nie zasypiała; pragnienie zemsty z każdym dniem w niéj rosło i niecierpliwszém się stawało nasycenia. Użyła ona wszelkich środków dla odkrycia pobytu męża, rozsyłała zręcznych szpiegów, wyśledziła naostatek schronienie jego, i zmusiła prawie władzę wykonawczą do uwięzienia. Jakkolwiek skazany zaocznie, bannita, kasztelan jak wielu innych, mógł mieć wszelką nadzieję zmiany wyroku i ułaskawienia. Przykładów podobnych było wiele. Sprawa odsądzona była bez obrony z jego strony, pod naciskiem nieprzyjaciół i wpływem przemożnéj rodziny; ale wcale inaczéj mogła się wydać sądziom bezstronnym, przy pilniejszym rozbiorze towarzyszących jéj okoliczności, które popełnienie zabójstwa poprzedziły. Nikt go też po tym wyroku ścigać nie myślał, ani się upominać o jego spełnienie, oprócz zajadłéj na zgubę jego żony; nikt nawet z razu przypuszczać nie chciał, aby dekret ten mógł być wykonany: do ostatniéj chwili niebezpieczeństwo nie było widoczne. Rzadko podobny wyrok spełniał się na szlachcicu, a tém mniéj na dygnitarzu, człowieku imienia głośnego za przewinienie w sprawie honorowéj, w obronie czci własnéj. Znajdowały się zawsze wpływy, instancye, poparcie silne, które albo przesądzenie sprawy, albo ułaskawienie królewskie wyrobić mogły.
W niektórych okolicach kraju nie pamiętano już kary głównéj wymierzanéj na szlachcicu, a więzienia nawet przeznaczone dla szlachty, stały pustkami od dawna. Nie żeby zbrodnie bezkarnie uchodzić miały, ale w istocie zuchwałe występki stały się rzadkie, a boje, wyzywania, rany a nawet zabójstwa między szlachtą, nie mogły się uważać za rozmyślne morderstwa, raczéj za walki, które były wszędzie w obyczajach czasu, w zwyczaju, który im wcale inny nadawał charakter.
Podstępnych zaś czyhań, zasadzek i mordów na bezbronnych, można powiedzieć nie było przykładu, szczególniéj za Stanisława Augusta, gdy coraz do spokojniejszego nawykano życia.
Gdy takim jak tu wypadkiem trafiło się, że więźnia przywieziono do grodu, często nie wiedziano co z nim począć. Szlacheckie wieże wszędzie winny być były oddzielne, odsiadywano je gdziekolwiek, bo to co się dawniéj zwało niemi, mało gdzie już było mieszkalne. Jedne zajęto na archiwa, drugie in fundo wody zalały lub gruz zasypał.
Staraniem potajemném kasztelanowéj zawieziono pana Adama do Brześcia; ale tu też zamczysko stare u ujścia Muchawca i Buga wystawione, dawno było upadło, a wieża, w ktoréj sadzano szlachtę, obaliła się. Wcześnie jednak zapobieżono temu niedostatkowi, wyprosiwszy izbę sklepioną w wieżyczce narożnéj klasztoru kks. Dominikanów.
Rodzina Krystyny należała do fundatorów miejscowych; mieli dla niéj duchowni obowiązki dawne: choć ze wstrętem więc musieli uledz naciskowi, ustępując na więzienie komnaty z dawna niezajętéj, opustoszałéj, ale położeniem swém warownéj, z któréj więźniowi wymknąć się nie było łatwo. Sam klasztor w pośrodku miasta, od przypadkowéj napaści i gwałtownego odbicia bezpieczniejszy był niż inne miejsca ustronne. Wszystko zdawało się zręcznie, za wczasu obmyślane; szeptano nawet z cicha między mieszczany, że kata umyślnie pocztowemi końmi sprowadzono z Warszawy (co było dotąd bajką), że urząd ujęto i z wykonaniem wyroku nie miano się ociągać, aby nie dać czasu do starań i zabiegów rodziny O...., która dla uniknienia wstydu, jaki na nią też spadał, mogłaby ująć się za imiennika swego.
Gdy z jednéj strony stała mściwa i nieubłagana kobieta, chcąca się pozbyć człowieka nienawistnego, mająca za sobą całą rodzinę swą w kraju prawie wszechmocną wpływami i stosunkami, — z drugiéj stał on sam, opuszczony od wszystkich, nie mając za sobą nikogo prócz kilku ubogich krewnych. Jedno imię, które nosił, słabą czyniło nadzieję, że familia, co je z nim dzieliła, cośby dla niego mogła uczynić. Na nieszczęście składała się ona podówczas z kasztelana, którego znamy, zdziecinniałego i umiejącego tylko kłaść pasyans i słuchać dworskich plotek, — z dwóch jego synowców, zbyt młodych, by jakie znaczenie mieć mogli, obu zresztą żyjących za granicą, — nareszcie ze starego bardzo stryja, pana wojewody, który liczył już lat dziewięćdziesiąt kilka wieku, i z łóżka przechodził tylko na krzesło, a z krzesła na łóżko. Obrońców więc honoru imienia prawie nie było, gdy wrogowie liczyli się na seciny.
Krystyna, któréj wiejska rezydencya o mil tylko dziesięć od Brześcia oddalona była, zbliżyła się podobno do miasta skrycie, w zamiarze czuwania nad swą ofiarą, aby się jéj z rąk nie wyśliznęła. Tak przynajmniéj w mieście rozpowiadano.
Gdy pana Adama wywieziono z Wólki pod silną strażą, pan Baltazar odmłodzony niebezpieczeństwem krewnego, ruszył konno do Kodnia za pogrzebowym orszakiem. W sąsiedztwie nieboszczyk Krzysztof i jego rodzina między szlachtą mir mieli wielki, poważano stolnikowicza, kochano Baltazara, ceniono poczciwego Kaspra, użalano się nad losem pana Adama nieznając go. Dzieje nieszczęśliwéj rodziny jeszcze bardziéj ku niéj serca wszystkich skłaniały. Wiedziano, że Adam był prześladowany przez możną familię, a serca szlacheckie oburzały się przeciwko przemocy gniotącéj bezbronnego człowieka. Nie pierwszy to był przykład podobny.
Pogrzeb pani Krzysztofowéj, z powodu wypadku, który go poprzedził, stał się zjazdem burzliwym i naradą w obronie Adama, więcéj niż pobożnym obrzędem. Ciało nieszczęśliwéj matki na katafalku, zimny ten trup przemawiał wymownie za synem, broniąc jeszcze dziecka swojego. Gdy w czasie nabożeństwa w kościele, ksiądz Innocenty, przyjaciel dawny domu państwa Krzysztofowstwa, wziąwszy assumpt ze świeżego wydarzenia przemówił do obecnych i gwałtownie wystąpił przeciwko magnatom uciskającym biedniejszych, prześladowaniom i przemocy tych, co się panami bracią zowiąc, w istocie panami tylko być chcieli, — wszystkie piersi zawrzały i dłonie zadrgały. Wychodząc z kościoła, postanowili już przytomni nie dopuścić gwałtu, użyć środków, ażeby mu zapobiedz. Szło nie o jednego człowieka, ale o całą szlachtę drobną, skrzywdzoną tą procedurą wyjątkową i doraźną w jego osobie.
W zajezdnym domu oczyszczono stajnię, i przybrawszy ją w gałęzie sosnowe, posypawszy piaskiem podłogę, urządzono stypę pogrzebową. Gospodarzyli na niéj Baltazar i Kasper, ugaszczając jak mogli i umieli panów braci. Ale wkrótce dla pilnéj potrzeby Baltazar odjechał do Brześcia, a Melchior go zastąpił przy téj smutnéj uczcie. Potrzeba było stać na straży, aby wyroku nie spełniono nagle... dla tego jeden być musiał w Brześciu i czuwać, gdy drudzy naradzali się co daléj począć, i kilku zaraz wysłano na trakty różne dla pilnowania, aby mistrz, którego wieźć miano z Lublina lub Warszawy, nie był dopuszczony do Brześcia.
Popłakawszy nad nieszczęśliwą Krzysztofową, oddawszy słuszną cześć zacnemu jéj mężowi, szlachta wzięła się na seryo do rady, co począć, aby egzekucyi dekretu nie dopuścić.
Najstarszy wiekiem, najpowszechniéj szanowany JMPan starosta Hański, prosił tedy o głos w sprawie i otrzymał go. Uciszyli się wszyscy. Wstał poważnie kłaniając się do koła, pogładził wąsa, odchrząknął, i tak rzecz wytoczył:
— Miłościwi panowie a bracia! Smutny nas tu obrząd sprowadza, ale smutniejszy jest jeszcze los syna téj nieszczęsnéj matki, którąśmy na ramionach naszych na wieczny spoczynek odnieśli. Nie będę się rozszerzał nad nim i żywotem jego, rzecz to wedle mnie podrzędna. To pewna, że na haniebną karę główną nie zasłużył, że dekret na niego ferowano pod naciskiem familii możnéj, zaocznie, i sądzono go niesprawiedliwie. Zanosi się na to, że ucisk ów, który wywołał sąd, chce zmusić do wykonania go i rozlać krew niewinną. Nie pierwszy to casus taki; ale jednak dawno prepotencya magnatów na nic się już podobnego nie ważyła. Nie idzie tu o jednego O.... kość z kości naszych, ale w nim o nas wszystkich. Miecz, co mu zetnie głowę, każdy z nas na karku poczuje; bronić jego, jest to bronić siebie od sromu. Zatém wnoszę primo, że tu nikt obojętnym pozostać nie może, ani się wymawiać, i że necessitas urget, aby chwili jednéj nie tracić. Widać to z ruchów i chodów prześladowców pana Adama, iż nie chcą dać czasu do rozmysłu i działania, ale ich machinacye prędkością naszą zwalczyć powinniśmy. Niechże szlachta podlaska pokaże, iż się panów nie lęka, i jako niegdyś za Zygmunta Starego przeliczy się a powie, iż z jéj zastępu żartować sobie nie wolno. Zwą nas szarakami, ale sprostamy karmazynom, mości panowie, gdy o poszanowanie praw naszych idzie, ani się damy bezbronni rzezać i wlec na rusztowanie dla pańskich fantazyj.
— Górą nasi! — zawołał głos z głębi — święcie mówi starosta!... wszyscy za jednego!... każdy z nas obowiązany... a tu się prawo łamie dla prywaty! Nie dać się mociumpanie!
— Nie dać, powtarzam — rzekł starosta, — nie dla tego, aby się z prawa wyłamywać, bo kto winien ten pokutować powinien, ale że tu prawo kończy się dla zbytków niewieścich. Niech sądzą jak należy, ale nie podchwytkowo. Więc, wszyscy jako stoimy jedziemy do Brześcia, legniemy obozem pod Dominikańskim klasztorem, i zobaczymy, czyli śmieć będą w oczach naszych swéj chciwości na krew naszą dogodzić.
— Święte słowa pana starosty! Nie tracąc chwili, — przerwał drugi — na koń, na bryczki i do miasta.
Hałas wszczął się wielki tedy i ławy runęły, bo się wszyscy rzucili do drogi; ale gdy przyszło pod noc jechać niedobremi ścieżkami, ten i ów do ranka odkładać myślał, niektórzy chcieli wstępować do domów, aby się żonom oznajmić, inni projektowali księżyca czekać, inni aż ranka, tych konie były pomęczone lub ludzie popici. O mało z wielkiéj chmury na małym nie skończyło się deszczu. Widząc to poczciwy Kasper, wlazł na ławę i przemówił do braci:
— Mili panowie a bracia! nie zapominajmy, że tu o żywot chodzi, że każda godzina opóźnienia może być niepowrotną zgubą dla nieszczęśliwego więźnia, że mamy ratować opuszczonego od wszystkich, na którego się wysila zemsta niewieścia. Więc kto brat szlachcic, a ma serce, siądzie czy na wóz, czy na koń, i wymawiać się nie będzie niczém, verbum nobile.
Ozwało się verbum nobile, i teraz już spokojnym być było można, że go każdy dotrzyma, choćby piesze iść miał. Infamią bowiem pachło zemknąć, gdy się rzekło słowo. Jakoż poradzono sobie, i pozabierali się wszyscy po kilku na wózek, inni konno, lub służąc sobie sami za woźniców, a droga do Brześcia przez całą noc pełna była gwarnie i tłumnie płynącéj tam szlachty.
W liczbie stypowych gości, domyślając się może tego wypadku, kasztelanowa miała kilku swych zauszników. Ci z początku zmiarkowawszy, jaki obrot biorą rzeczy, wysunęli się za wczasu i pobiegli dać znać pani kasztelanowéj, jak groźno szlachta stawić się myślała.
Krystyna bawiła na folwarku o parę mil tylko odległym od Brześcia, gdzie się jéj nikt nie domyślał. Klient ich domu trzymał te dobra od dawna od Sapiehów. Skryła się u niego, będąc zaledwie jemu i żonie znaną; inni ją tam mieli za daleką krewną z Ukrainy. Nie wychodziła prawie z kilku pokojów, które jéj ustąpiono na mieszkanie; ale z téj kryjówki kierowała wszystkiém co się działo w Brześciu. Wysyłała swych dworaków na wzwiady, i miała wiadomość o najmniejszym ruchu w okolicy.
W niedostatku pana Floryana i kuzynka, którego porzuciła, uważając go za niedogodne do téj roboty narzędzie, pani Krystyna innych dobrała sobie pomocników, w istocie stosowniejszych do tego rodzaju roboty.
Stary, zaschły prawnik, Rusin imieniem Platon Rozwarski, którego zwano z powodu jakiegoś przysłowia powtarzanego przez niego: Serduszko, oraz olbrzymiego wzrostu rębacz sejmikowy, osiwiały w usługach partyi rodzinie służącéj, Maciéj Zabrzycki, pospolicie znany pod imieniem Matyasza, wreszcie kilku zawadyaków pod jego rozkazami zostających, składali teraz dwór kasztelanowéj, nie licząc w to adherentów w samym Brześciu, różnemi sposoby pozyskanych.
Prawdą było, że kasztelanowa nagląc o wykonanie wyroku, spotkała wielką trudność w braku człowieka, któryby się podjął krwawego wymiaru sprawiedliwości. Potrzeba było w istocie posyłać do Lublina lub do Warszawy, co znaczcie mogło opóźnić, a nawet zachwiać dekret, o którego kassatę się domagano. Starania poczynione były w wielkiéj tajemnicy, posłańcy wyprawieni, a Krystyna niespokojnie oczekiwała wiadomości o skutku swoich zabiegów, gdy ze stypy zjawił się wyprawiony szlachcic, i późną nocą przybywszy, wpuszczony był do pokoju, w którym przy jarzęcych świecach, przechadzała się samotna kobieta trawiona nienawiścią.
Ostatni rok, ze świeżéj jeszcze i wdzięcznéj pani nagle uczynił ją podstarzałą, żółtéj cery, wychudłą i zwiędłą, tak, że nawet rozpłomieniony kuzynek w końcu stygnąć w zapałach dla niéj poczynał, choć go jeszcze dowcipem i zalotnością przy sobie trzymała. Ale skoro ją opuszczał ulubieniec, i ona też zaniedbywała się, a naówczas ślady przychodzącéj starości, coraz wyraźniéj wypiętnowywały się na jéj licu zniszczoném namiętnościami. W téj chwili jedną zemstą pałała, twarz jéj miała wyraz groźny i straszliwy. Świeciły oczy rozognione wśród oblicza zżółkłego troską, a marszczki przerzynały czoło i fałdowały policzki wypalone dwoma jakby wykrojonemi na nich rumieńcami. Strój mało okazywał starania o podobanie się... cała postać malowała dumę obrażoną, podnieconą aż do wściekłości.
Gdy szlachcic wszedł kłaniając się do kolan, Krystyna podeszła ku niemu żywo.
— Cóż nam WPan przynosisz? spytała z miną królewską.
— Radbym co najlepszego, odpowiedział szlachcic z nowym ukłonem; ale nie zawsze się to wiezie, coby człek pragnął... ot i teraz...
— Cóż się tam stało? rzekła kasztelanowa dumnie.
— Nic dotąd chwała Bogu, ale się lękam mocno, by z tego co nie urosło niedobrego. Szlachta, JWPani, zgromadziła się tłumnie na pogrzeb i stypę nieboszczki matki pana O.... Wszystko to krewni, kolligaci, przyjaciele. Ksiądz przemówił gorąco z ambony, porwało się to wszystko jak wicher lecieć do Brześcia i stanąć w obronie brata, zasłaniając go od ucisku... Gdy ja tu, oni tam zapewne miasteczko zalegają i klasztor otoczyć musieli... Sprzysięgli się, że go nie dadzą.
Kasztelanowa zagryzła usta, chusteczkę, którą trzymała w rękach, zaczęła miąć i szarpać, spojrzała bystro na szlachcica, jakby wymiarkować chciała, czy ją zrozumie, potém pomiarkowała się, że z nim w rozprawy wdawać się byłoby dla niéj rzeczą uwłaczającą, i rzekła:
— No, to nic jeszcze. Przywołaj tam WPan do mnie pana Platona i Matyasza, naradzimy się z nimi co począć, a sam bądź pogotowiu do podróży, gdyby potrzeba wypadła... Dziękuję za pilność.
Nie zdradziwszy swéj myśli, odprawiła go tak, a po odejściu westchnęła ciężko i zadumała się. Po chwili jednak wstrzęsła głową, jakby z niéj zrzucała ciężar jaki, i gdy suchy maleńki Platon z ogromnym Matyaszem weszli do izby, wypogodziła twarz na ich przyjęcie.
Platon przezwany Serduszkiem, był drobny człowieczek w kabłąk zgięty od pracy nad piórem i stolikiem, niemłody już, niepozorny i pokorny... Czy nawyknienie, czy choroba sprawiły, że lewe oko prawie ciągle trzymał zamknięte, drugiém także niewesoło i niezbyt śmiało poglądając. Ręce trzymał na wygarbionym grzbiecie lub w tylnych kieszeniach fałdzistéj kapoty, wązkim pasikiem ujętéj. Matyasz miał postawę swego rzemiosła, ramiona szerokie, pierś wydatną, nogi ogromne, ręce olbrzymie czerwone i jakby napęczniałe, łysinę świecącą, wąs wyczerniony sterczący... Z pod brwi nawisłych wpół siwych błyskało oko wypukłe, nie bystre, ale nużące wejrzeniem twardém i upartém, które ścigało nieprzyjaciela. Matyasz stawał jak kolos rodyjski, a jedną ręką zwykle pod bok się ujmował.
Cicho przysunęła się do nich kasztelanowa.
— Słyszeliście panowie — rzekła — co się to dzieje? Zuchwała szlachta chce się opierać spełnieniu wyroku sprawiedliwości. Hurmem, słyszę, rzucili się Podlasiacy na Brześć, i mają opanować miasteczko, aby nie dopuścić kary nad zabójcą... Cóż to? czyż już prawa nie mają poszanowania u nas? czy wracają te czasy, gdy mordować po drogach i miastach wolno było bezkarnie?
To rzekłszy, zatrzymała się chwilę.
— Za pozwoleniem JWPani — rzekł Serduszko — nie trzeba rzeczy brać gorąco, ale z flegmą... z flegmą. Jeszcze się nic nie stało... Szlachta może się rewizyi dekretu domagać... a my możemy starać się o jego spełnienie; mocniejsi jesteśmy od niéj, bo stoimy na prawnym gruncie i wszystko mamy za sobą.
— Ale przemoc?
— A hałasowali mocno? spytał Serduszko.
— Zdaje się — odparła kasztelanowa — lecą tłumnie.
— To dobrze, szepnął prawnik: wykrzyczą się, wyhałasują i po jednemu cicho do domów popowracają. Potrzeba tylko wytrzymać ich, wolno rzecz prowadzić, znudzić, ręczę, że skorci ich do duszyczek powrocić, a my naówczas swojego dokonamy... Juściż rok w Brześciu nie będą stali na straży, a my możemy czekać... wypatrzyć chwilę. Oni rachują na natychmiastową robotę, przeszkodziliby jéj gdyby zaraz do tego przyszło, zwleczemy et videbimus serduszko.
Pogłaskał się po twarzy jakby się za swój rozumek pieścił pan Platon, a Matyasz odchrząknął i dodał:
— Dobrze mówi, jak mego Pana Boga kocham! poczekać; przyczém i influencyi użyć nie zawadzi na szlachtę i ubocznych, bo i ci nie są do pogardzenia. Jednych czarką, drugich polowaniem, innych muzyką i groszem można ściągnąć z placu, niejednego odpędzić strachem... a gdy się oczyści z téj hałastry, dobrać dnia... i wykona się co święta sprawiedliwość każe... jak mego Pana Boga kocham!
— Dobrze radzi Herkules — rzekł Platon śmiejąc się — głowa nie dla proporcyi... Nie od rzeczy będzie użyć wszelkich środków ku odciągnięciu. Nadewszystko zaś powoli, z flegmą... nie śpiesząc... To nam da czas brachium justitiae, vulgo mistrza sprowadzić... Potém gdy się dzionek upatrzy, niech się winowajca wyspowiada i idzie rachunek oddać Panu Bogu za swe zbrodnie.
— A zatém — odparła Krystyna — zwlecze się to znowu nie wiedzieć jak długo, i ja będę musiała w niepewności pozostawać. A nuż w Warszawie poskoczą do króla o glejt i wyjednają!...
— WPani Dobrodziejka — rzekł Platon, — wiedzieć o tém powinnaś przynajmniéj na dwadzieścia cztery godziny wprzódy, to się egzekucya przyśpieszy, aby glejt przybył jak łyżka po obiedzie. Zresztą — dodał prawnik — znając naturę ludzką, można śmiało ręczyć, że nad parę dni owo oblężenie szlacheckie nie przeciągnie się. Ogłodzeni, wytraciwszy się z grosza, zatęsknią do domu, do dobrodziejek swych, do gospodarstwa... i pojadą.
Kasztelanowa nic nie odpowiedziała.
— Ja summo mane jadę do Brześcia — rzekł pan Platon — aby tam kierować całą sprawą. Pan Matyasz zostanie tu na wszelki przypadek, straż trzymając... boć o wszystkiém i o bezpieczeństwie pani myśleć nam należy. Kilku szlachty z Herkulesem nie zawadzi. W Brześciu mamy Żeleźnickiego... i resztę...
Na tém skończyła się narada, a kasztelanowa dopełniła ją myślami, które snuła do późnéj nocy.
Wieść o porwaniu i przewiezieniu Adama O.... do Brześcia poprzedziła w miasteczku jego przybycie. Tłumy mieszczan, Żydów i obywateli okolicznych czekały już u bram klasztoru Dominikańskiego na przybycie więźnia, ale przewidując tę ciekawość, zatrzymali się przewodnicy do mroku, i gdy już ciżba się rozchodzić poczęła, bryczka pędzona żywo wpadła w otwarte wrota na dziedziniec klasztorny, który natychmiast zamknięto. Jermaszka, który postanowił nie odstępować pana swego do ostatniéj chwili, wcisnął się do wozu i z nim przyjechał na miejsce. Nie śmiano go odpędzać, a raz będąc przy kasztelanie, jużby się był bez użycia gwałtu nie dał od niego oderwać. Czekał także pan Baltazar na przyjazd synowca, zetknąwszy się wprzódy z przeorem Dominikanów i kilku osobami, na całą sprawę tę nieszczęśliwą mieć wpływ mogącemi. Przeorem był naówczas O. Hyacynt, który głosami zgodnemi mnichów wybierany już był od lat dwudziestu, i urząd ten piastował z wielką powagą i zadowoleniem konwentu. Znany w okolicy ze swéj uprzejmości, łagodności i dobrego humoru, ulubiony szlachcie i magnatom, w pożyciu łatwy, wymowny, O. Hyacynt umiał i klasztor utrzymać porządnie, i funduszami zarządzać z ekonomiką, i nie narazić się nikomu. Tém to właśnie celował on, że nikogo nie odepchnął, wszystkiego wysłuchał cierpliwie, każdą rzecz zrozumiał, a równie z małymi jak z wielkimi poradzić sobie zawsze tak potrafił, że go dobrém okiem widzieli. Gdy czego uczynić nie mógł, przynajmniéj odmowę osłodził, i wyściskał tego, którego z niczém odprawić musiał. I tym razem nieprzyjemnie mu było bardzo, że klasztor jego za wieżę dla bannity obrano, ale zadraźnić się z możną rodziną fundatorów nie było sposobu. Wiedział ksiądz przeor, że ta powolność narazi go szlachcie i będzie powodem do hałasów na klasztor, ale się spodziewał burzę zażegnać łagodnością i znanemi sobie sposoby. Et haec facienda et alia non omittenda, było to ulubione jego przysłowie i prawidło postępowania.
Izba w wieżyczce narożnéj, przeznaczona dla więźnia, z dawna była opuszczona; ale dała się wprędce urządzić i uczynić mieszkalną, boć dla takiego smutnego gościa niewiele wymagano. Była to komnatka dość smutna, z jednemi tylko drzwiami od klasztornego korytarza, okrągła, z okienkiem wysoko umieszczoném i wązkiém a kraciastém. Na piętrze w odpowiedniéj nad nią izdebce mieścił się skład sprzętów zapaśnych i różnych rupieci; w dolnéj niegdyś zamykano więźniów klasztornych za przekroczenia reguły, w wypadkach pomieszania i t. p. Od dawna wszakże nie była zajęta, i zrzucano w niéj różne zapasy śpiżarniane. Oczyszczono ją jako tako, wymyto podłogę popaczoną, wniesiono stół, stołek, łóżko, dzban, misę, drzwi były zamczyste, otwór jedyny o cztery łokcie nad ziemią, wychodził na podwórze klasztorne, wprawdzie od muru niedaleko, ale nie na zewnątrz. Dawniéj drugie drzwiczki z baszty wiodły do innego korytarza, ale te były zamurowane i zatynkowane, tak, że z izby się ich nawet domyślić nie było można. Postawiwszy jedną straż w podwórzu u okna, drugą przy drzwiach w sieni, o więźnia można być było bezpiecznym zupełnie. Ksiądz przeor znajdował, że schronienie to za smutne było, za surowe nawet dla skazanego na śmierć szlachcica; ci wszakże, co je wybrali, uznali je za odpowiednie celowi. Łagodząc ich zbytnią w tym względzie ścisłość, O. Hyacynt postarał się o to, aby był wilk syty i koza cała — o przyczynienie wygód więźniowi. Obić kazał tę ścianę właśnie, która miała niegdyś drzwi w sobie na inną sień wychodzące, kilimkiem, niestety! używanym nieraz do przybierania katafalków w kościele; na łóżko dał materac i posłanie wygodne; wniósł nawet komódkę starą z jednéj celi zabraną, aby cokolwiek tę pustkę podobniejszą do mieszkalnéj komnaty uczynić.
Ale pomimo tego izba w baszcie miała fizyognomię posępną, a mała ilość światła, jaką cedziło okienko, zwiększała smutne wrażenie, które czyniła.
Gdy pana Adama tu przywieziono i wprowadzono, Jermaszka aż do drzwi mu towarzyszył. Myślał z razu dać się z nim zamknąć, ale pomiarkował zaraz, iż korzystniéj dla niego być mogło zostać na zewnątrz, a dokołatać się tylko pozwolenia wchodzenia i wychodzenia do celi, co zresztą odmówioném mu bez zbytniego okrucieństwa być nie mogło. Chciał pozawierać stosunki w klasztorze, obejrzeć miejscowość, i gdyby się tylko na czasie zyskało, szukać środków wydobycia pana z więzienia. P. Adam tak był z gnębiony w téj chwili swą niedolą, iż sam o sobie myśleć nie czuł się zdolnym; biernie poddawał się temu, co z nim czynić chciano, nie stawiąc oporu, milcząc i okazując jawnie zupełny na duchu upadek. Jermaszka, jakkolwiek i na nim znać było także ucisk i przerażenie, zachował całą przytomność umysłu, i nie stracił zupełnie nadziei.
W godzinę po przyjeździe pana Adama, przeor ks. Hyacynt sądząc, że obowiązkiem jest klasztoru, gdy dał komnatę na więzienie, przynajmniéj los nieszczęśliwego osłodzić, poszedł zaraz sam domagać się, aby go wpuszczono do nowego gościa. Nie czyniono z tém wiele trudności; wiedzieli wszyscy, że byle nie dać uciec więźniowi, srożyć się nad nim nie ma obowiązku, a myśl ta, że lada dzień miał być stracony, litość dla niego obudzała.
Poszedł więc Ojciec przeor, i drzwi otworzył z przywitaniem zwykłém:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Znalazł pana Adama rozciągnionego na łożu, prawie nieprzytomnego. Przystąpił bliżéj, a że serce miał dobre i z powołania jako duchowny pocieszać umiał, ujął za rękę więźnia, wpatrując się w jego twarz z ciekawością i zajęciem. Zdziwił się wielce, gdy zamiast srogiego oblicza mordercy ujrzał bladego, białego, delikatnego, pięknych rysów, zmienionych tylko cierpieniem, mężczyznę. Serce mu się ścisnęło, widząc go tak młodym, tak grobu blizkim. Wiedział bowiem dobrze ks. Hyacynt co prześladowanie możnych gotowało panu Adamowi.
— Nie traćcie-no ducha, a westchniéjcie do Boga, rzekł powoli. Deus mirabilis, fortuna variabilis: jeszcze-ć pono rzeczy nie tak stoją, aby rozpaczać przyszło.
— A mogąż być gorzéj? spytał głosem słabym pan Adam.
— Mówię wam — dodał przeor — módlcie się, a nie traćcie ducha. Póki w człeku jeszcze życie, póty nadzieja. Widzę, żeście osłabieni na ciele — rzekł po chwili O. Hyacynt, — pewnoście ani jedli, ani pili. Możeby ubogi nasz klasztor mógł wam czém służyć? Posilić się potrzeba... szklanka wina, kawał mięsa nie zawadzi. Podnieście-no się, podnieście.
— Dziękuję, odparł nie wstając pan Adam.
— A ja przecięż zadysponuję, aby wam co podano — rzekł przeor, — i powiem wam co mi na sercu najbardziéj leży, abyście się na klasztor nie gniewali, że z niego wam więzienie uczyniono. My ubogie mnichy nie możemy się oprzeć tym, z których łaski żyjemy; ale kto wie... Deus scit, czy nie na lepsze to wyjdzie WMości, panie kasztelanie, że was indziéj nie osadzono... Mnichy też i dla was wszelkiéj pomocy nie odmówią...
Tu odchrząknął znacząco.
— Na co się to wszystko mi przyda — rzekł kasztelan — kiedy tuż, tuż śmierć za pasem, a czasu pomyśleć o sobie nie mam!
— Macie czas, macie czas! odezwał się żywo przeor, pochylając ku niemu. Nie ma jeszcze nic... musicie tu posiedzieć dni kilka, nim oni swe krwawe zamiary do końca doprowadzić potrafią... Myślcie jeno o sobie, myślcie...
Pokrzepiony nieco pan Adam, podniósł się z posłania, a przeor go krzyżem świętym przeżegnał, popatrzał długo, długo, i pożegnał.
— Przyszlę wam co na pokrzepienie... a wy się tu rozglądniéjcie dobrze i czasu nie traćcie... nie traćcie.
To rzekłszy, poczciwy księżyna przystąpił do ściany, która była obita kobierczykiem, i dodał:
— A to tędy WMości na łóżko wiać może, bo to tu niegdyś były drzwi, lekko zamurowane, przypominam sobie, wychodzące na drugi korytarz, i w drugie podwórze od kościoła... Możeby wam przestawić? hę?
— Ale nie — rzekł kasztelan, uderzony temi słowy, — bardzo dziękuję... Ojcze przeorze, o jedno was prosić będę tylko, przyszléjcie tu poczciwego sługę, który mi z domu towarzyszy...
— A jak się on sługa wabi? spytał ksiądz.
— Zowie się Jermaszka, niewielkiego pozoru, ale wielkiéj cnoty człowiek.
— Dobrze! dobrze! rzekł przeor wychodząc chyżo, z uśmiechem na ustach.
Pan Adam orzeźwiał nieco... Wkrótce też i Jermaszko wszedł, niosąc na tacy drewnianéj butelkę wina, przekąski i parę świec woskowych, bo wieczór nadchodził. Pachołek, któremu strzedz drzwi przykazano, aby więzień nie umknął, popatrzał dobrze w twarz Jermaszce, ale mu przeszkody do wnijścia nie czynił. Wyglądał na klasztornego posługacza.
Poczciwy sługa nie tak też miał przygnębione i spłakane oblicze jako gdy tu przybył, bo zaledwie wyszedł, pochwycili go braciszkowie i księża starsi do refektarza, napoili i nakarmili; a że wypadek niesłychany wszystkich ciekawił, a prześladowanie oburzało, wleli w niego jakąś otuchę.
Jermaszka czuł, że w klasztorze mnogich mają przyjaciół, i byle na czasie dało się zyskać, pomoc gotową i serdeczną. Jak przeor panu Adamowi, tak O. kanafarz szepnął mu, że drzwi lekko zamurowane na niestrzeżony korytarz wiodące, pokryto kobiercem umyślnie, aby tamtędy więźniowi ucieczkę ułatwić.
— Ino czasu nie traćcie! rzekł stary księżyna. Kasztelan, byle się na korytarz dostał, pójdzie sobie w świat jako zechce, nikt mu drogi nie zastąpi, a O. klucznik wrota choć o północy otworzy.
Oburzenie było tak wielkie w klasztorze, iż młotka i żelaznego drążka dostarczono Jermaszce, który je za cholewy włożył, i tak wyprawiono go do baszty. Dla tego wszedł z promieniejącą twarzą do pana kasztelana i z wielką w sercu pociechą, a pierwszém wejrzeniem padł zaraz na ową ścianę okrytą kobiercem, przy któréj łóżko stało.
— Aby nam do ranka czasu dali — rzekł cicho — to się z ich szpon wydobędziemy; ale chwili tracić nie trzeba.
Jakby naumyślnie klucz nawet od środka izby był zostawiony, aby straż tam zaglądać nie mogła. Zresztą kks. Dominikanie nie zapomnieli i o niéj, przyniosłszy dla pachołków podostatkiem wódki i piwa. Uraczyli się też wartownicy zaraz z wieczoru, i obaj prosili o garść słomy, aby spocząć sobie nieco mogli.
Gdy się to działo w klasztorze, szlachta zdążała do Brześcia; ale drogi złe i późna pora nie dały prędzéj pośpieszyć, aż koło północy. Zaraz u wrot miasta wzięli języka, że więzień żyw, że mistrza z Lublina lub Warszawy oczekują dotąd, ale go pono jeszcze nie ma... a nie wiedziano kiedy może przybyć. Szły więc rzeczy pomyślniéj niż się spodziewano. Przyjezdni naradziwszy się, pojechali do miasta, ustanowiwszy swe straże do koła klasztoru, aby gmach mieć na oku. Tymczasem choć późno już było, pan starosta Hański zadzwonił do furty, żądając widzieć się z O. przeorem. Klasztor był jeszcze nieuśpiony, bo i regułę i obyczaj zwykły przerwał ten wypadek, który niejedno czoło potem oblewał. O. Hyacynt przechadzał się zadumany po swéj celi, wzdychając ciężko, gdy mu oznajmiono o przybyciu starosty.
— Jest tedy — rzekł smutnie — pewnie z wymówkami, ale cośmy winni!
Kazał prosić. Na wszelki wypadek stała butelka wina i dwa kieliszki na stoliku. Przeor się spodziewał najścia.
Starosta wszedł kłaniając się do ziemi, ale ponury, kwaśny, i gdy O. Hyacynt zbliżał się ku niemu z wielkim pośpiechem i otwartemi rękami, cofnął się nieco krokiem, ręce także roztworzył, ale w tył je rzuciwszy.
— Do nóg upadam — rzekł — do nóg upadam księdza przeora!... Cóż to się u was dzieje? Z klasztoru, schronienia pobożności i spokoju, zrobiono carcer, wieżę, turmę... a Ojcowie pozwoliliście?
— Aniśmy pozwolili, ani zabronić mogli... Stój starosto — odparł przeor kładąc palec na ustach — nie potępiaj sprawy, nie wysłuchawszy.
— Fakt, nie ja was potępiam. Więźnia osadzono w klasztorze, służycie Ojcowie prywacie możnych... O hańbo! o wstydzie!
— Jezu, Maryo! starosto, czekaj, czekaj... i jeszcze raz mówię: czekaj a nie zabijaj! rozśmiał się przeor. Powiedz mi najprzód, czy lepiejby było, gdyby go osadzono... (tu się obejrzał...) Słyszałeś jegomość historyę o szczupaku?
— Co znów! o jakim szczupaku! krzyknął starosta.
— E! to stara, ale ciekawa dykteryjka... Dostał się szczupak do dziurawego kosza i narzekał... a tymczasem zapomniał się obejrzeć, że mu do rzeki było niedaleko... hm! hm! Mości starosto... czy lepiejby było, gdyby szczupaka do nowego a całego kosza wsadzono?
— Juściż to klasztorowi niemiło, niemiło — rzekł — że go uczyniono turmą; ale cóż począć, gdy te niegdyś niepogwałcone schronienia dziś lada kto najeżdża i po swojemu zażywa do ziemskich potrzeb! Przyjedzie sejmik, odbywacie go w klasztorze; dajecie ucztę, pożyczamy refektarza; najdzie wojsko, pakują go do nas, choćby mnichów powyrzucać miano... aż do tego przyszło, że i winowajców nam sadzą. Samiście to nauczyli drugich tego nieposzanowania miejsc, które jak na pustyni przytuliska ascetów powinny być przez wszystkich respektowane.
Starosta stał, słuchał, wąsa kręcił, nareszcie siadł milczący, a przeor nic nie mówiąc, lampkę mu z winem podsunął.
— Wiecie, że szlachta z pod Kodnia wszystka tu ze mną przybyła za kasztelanem, i nie dopuści prepotencyi magnackiéj... Całe obozowisko mieć będziemy pod klasztorem, księże przeorze, i straże wedle murów.
— Ani mnie to dziwi, ani frasuje... odezwał się O. Hyacynt. Jakbym to ja sam niegdyś szlachcicem nie był i fantazyi szlacheckiéj we krwi nie miał, póki mi jéj suknia Ojca naszego Dominika Świętego nie odjęła i Psem Bożym nie uczyniła... A no — dodał — i psy też szczekają, gdy się gwałty dzieją...
Tu nalał lampkę staroście i ciszéj szepnął:
— Jeżeli ma rozum kasztelan, jeszcze dzisiejszéj nocy może się przewietrzyć. Jest ich tam dwóch... i chyba głupiby byli, gdyby sobie rady nie dali.
Starosta musnął czuprynę.
— Powiedzcie panom braciom, że OO. Dominikanie nie są przecię takimi sługusami magnatów, a nieprzyjaciołmi szlachty, jak się im zdaje.
Wstąpił tedy duch w starostę i orzeźwiał.
— A no, teraz tylko cierpliwie czekać, rzekł pan Hański.
— I konia mu lub bryczkę przygotować, dodał O. Hyacynt.
Wtém gdy tak rozmawiają, nowy stukot do drzwi, i wparł się do celi jeden z pomocników kasztelanowéj, kolega dobry pana Platona, pan Burczak, sługa familii, któremu w samym Brześciu powierzona była straż pana Adama i całe owo dzieło nieprawości.
Pan Burczak uchodził za bardzo chytrego i przebiegłego człowieka, miał minę lisią, ale nie był wielkiéj głowy, a serca był małego i bojaźliwy bardzo.
Człowiek co nad papierami życie trawi, nigdy zbytniéj odwagi mieć nie może, bo ta praca i wycieńcza, i do zbytku przemyślnym czyni na wszelkie wypadki, a kto się zbytnie ogląda, do korda nie rwie się bardzo.
Grzeczny też był pan Burczak jak mało ludzi. Znał go starosta z daleka, a ks. przeor bardzo dobrze, ale go nie lubił, bo z chytrymi przestawać nie umiał i podstępu się zawsze obawiał.
Spojrzawszy na niego, zmienił nagle ton rozmowy O. Hyacynt, i dodał jakby kończąc poczęte:
— Panie starosto dobrodzieju, nie gniewajcie się i nie srożcie, klasztor nic nie winien, wezwała go władza świecka, musiał być posłuszny... Nie nam mnichom wojować z nią.
— Niechże będzie pochwalony... przerwał Burczak. Ja tu starosty szukam.
— Mnie? a do mnie co waść masz za sprawę? rzekł groźno pan Hański.
— Żadnéj sprawy, ale uskarżać się myślę.
— Cożeśmy to waści uczynili?
— Mnie nic, ale imieniem pana wojewody i podwojewodziego przychodzę...
— A im co? spytał starosta.
— Przecięż ichmość najazd czynicie na miasto?
— Albo to nam już przyjechać tu niewolno? rzekł pan Hański.
— Na co tu udawać, że się nie rozumiemy! zawołał pan Burczak. Szlachta za swoim tu przyleciała, aby się stawić między sprawiedliwością a winowajcą. Pełne ulice przyjezdnych, klasztor obstąpiony dokoła. Cóż, myślicie siłą go odbijać? To i podwojewodziemu stanie na obronę...
— Któż to waści powiedział — przerwał starosta — po cośmy tu przybyli, i co czynić mamy? Czyńcie swoje... a my swoje.
— Jakby — dokończył Burczak — miał się tu stać jakowyś gwałt czy co?
— Ja nic nie wiem, i o niczém z waćpanem mówić nie będę, rzekł starosta.
Burczak zniżył nieco tonu.
— Cóż to się tutaj stało lub dziać ma tak znowu wielkiego a niesłychanego? rzekł powoli, popijając wino, które mu ksiądz podał. Schwytano bannitę, który się nawet ukrywać nie raczył, tak bezkarności był pewien: czy to go już, myślicie, zaraz egzekwować będziemy?.. chcę mówić, będą? Przecięż może protestować i appellować; są akta, są sędziowie, jest forma prawna... a kto wam ich broni? Uroiło się szlachcie widać, że go tu zaraz zetną...
— Nie mówcie nic! odparł starosta: wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, i co się święci. Posłano do Warszawy i Lublina po mistrza.
— Jako żywo, fałsze to są! zakrzyknął Burczak.
— A no, to już i mówić nie ma o czém, skoro fałsze... rzekł starosta, i podniósł się z siedzenia żegnając przeora; ale mu prawnik drogę zaszedł.
— Panie starosto — rzekł — zmitygujcie szlachtę, proszę. Sprawy tu nie ma prawie, a burda niepotrzebna.
— Dajże mi acan pokój! Gdzie burda? i co my tu z sobą rozprawiać będziemy? Każdy swoje mosanie: my burdy, a wy prawa pilnujcie.
I rozgniewany trzasnął drzwiami i wyszedł.
— O źle! — rzekł głaskając czuprynę Burczak, który spoglądał na przeora, nie mogąc nic w twarzy jego ostygłéj nagle wyczytać. — Głupio się do rzeczy wzięto, mówiłem to. Mogąc mieć ptaszka w ręku kiedyby się żądało, nietrzeba było go łapać, pókiby mistrza nie było, topora wyostrzonego i przygotowanego kloca. Nimby się szlachta opamiętała, jużby mu byli makówkę ucięli i kwita: appellujcie do Pana Boga... A teraz drzéjże się tu z panami bracią!.. Baba po babsku niecierpliwie do rzeczy się wzięła, nic nie zrobi, a na nas będzie wina cała!
Westchnął. Przeor wina dolał.
— Mój panie mecenasie — szepnął — co ci to tam tak bardzo gorąco za cudzą zemstą gardłować? co ci z tego? A na sumieniu krew, to zawsze plama.
— Jam go nie sądził, ani go ścinać będę, odparł Burczak; ale panom służąc, to się zawsze powalać w końcu przyjdzie, i guza złapać, i gniewu ich się dorobić. Na człowieku się krupi.
Smutnie spuścił głowę.
— I nie dotrzymują co obiecali! dodał cicho.
— Widzieliście ojcze więźnia?
— Tylko z dala... rzekł przeor.
— Piękny mężczyzna? młody? hę?
— I piękny, i młody... ale co mu już dziś z tego! westchnął ksiądz.
— Szlachta się bierze za nim mocno, gotowa i do naszych grzbietów się dobrać — dodał Burczak. — Ja z nią do czynienia mieć nie lubię. Ludziska gwałtowne i zapalczywe nad miarę, a gdy im raz co w czuprynie zaswędzi, ani z nimi gadać! w szable dzwonią, i to u nich ultima ratio... Gdyby chcieli poargumentować...
Dopił lampki wina, i wysunął się po cichu, mocno zadumany.
W koło klasztoru w istocie w uliczkach przechadzali się niecierpliwie przybyli, upatrując sobie miejsc na nocleg i straż; a przybycie ich wielkiego narobiło niepokoju między adherentami kasztelanowéj.
Nie wiedziano jeszcze co ona tam postanowi. Dopiero około północy przybył posłaniec od Platona, oznajmujący, że i on sam o brzasku nadjedzie. Tymczasem noc sobie po cichu płynęła. Przed gospodą Abrahama, gdzie się zbierali ludzie kasztelanowéj, czekał już na prawnika Burczak, ale z miną posępną i stroskaną.
— A co? zawołał wysiadając z kałamaszki mecenas. Co się tu u was święci?
— Nie najlepiéj! rzekł Burczak. Szlachty najechała kupa, i hałas robią straszny; na księży nasiedli, że z klasztoru więzienie zrobili; straże rozstawili dokoła, odgrażają się.
Mecenas ramionami ruszył.
— Dać się im wygadać — rzekł — nic lepszego: im głośniéj krzyczą, tém mniéj zrobią; mamy swoje plany. Mistrza nie ma?
— Nie, nie ma dotąd, i szlachta bodaj czy nie czatuje na niego po drogach.
— Tak dalece?... no! no!
Dniało już, gdy się ta rozmowa toczyła.
— Idźcie waszmość do miasta w kilku, a choćby w kilkunastu; potrzeba nie zważając na irrytacyę panów braci, zbliżyć się do nich i porozumieć, uczęstować, odciągnąć, to się to powoli rozlezie. Strachu nie ma... bądźcie asaństwo dobréj myśli.
Gdy tak ludzie pani kasztelanowéj na rozum biorą, my wrócić musimy do więzienia, gdzie poczciwy Jermaszka dał się na noc zamknąć z kasztelanem... Jak skoro uciszyło się w korytarzu, i podpojony tęgim miodem dominikańskim strażnik pod ścianą zachrapał, Jermaszka sam podniósł kobierzec osłaniający mur, podważył cegłę i począł wyjmować po jednéj, odkrywając drzwi, po za któremi była swoboda i ocalenie. Z cegłami łatwo sobie począć było, gdyż je nieledwie tynk zewnętrzny trzymał tylko, a w środku prawie na sucho kładzione, dały się ruszyć za pierwszém dotknięciem; ale owe drzwi grube okazały się na zamek zaparte dawno, i trzeba je było albo łupać, lub szczerbić około ryglów, by się niemi wydobyć. Kasztelan patrzał zdrętwiały na tę całą robotę, wcale do niéj ręki nie przykładając. Jermaszka sam, spocony i zmęczony, wszystko wziął na siebie. Choć pośpieszał o ile mógł, nie potrafił wszakże zmuszony po cichu rady sobie dawać, tak rychło wyłupać zamka, jak sobie życzył. Dobrych godzin kilka trwał ten kłopot. Nareszcie otworzyły się wrzeciądze.... Jermaszka przymknął je chwilowo, wysunął się z pod kobierca, i pobiegł do pana drzemiącego na krześle.
— Paniczu! zawołał, po dawnemu go zowiąc: chodźcie, oto już wszystko gotowe! Osłońcie się moją opończą... i ruszajcie.
Pan Adam popatrzał na niego, jakby nie słyszał.
— A gdzie? po co i na co będę uciekał? rzekł powoli. Albo mi to życie miłe! Gdzie się schronię, kędyby mnie zemsta téj kobiety nie ścigała? Co pocznę? Lepiéj już raz ginąć, niżeli wlec takie życie!.. Daj mi pokój poczciwy sługo, niech łeb zetną i krwią się nasycą!...
Jermaszce aż włosy kołem stanęły na głowie. Czas był krótki, śpieszyć się należało, a kasztelan obojętny ani myślał się ruszyć.
— Na miłego Boga! panie! zawołał klękając przed nim: czy się to godzi samemu się gubić? czy się to godzi? Na cienie ojca i matki zaklinam pana, uchodź! uchodź!... Uczynisz z sobą co zechcesz, ale życie potrzeba ocalić.
Nierychło kasztelan dał się namówić na to, by wdział opończę sługi, i dziurą w murze wyszedł w korytarz. Rozpowiedział mu dobrze Jermaszka jak ma iść i kędy, aby do szlachty trafił, i gdzie go Baltazar z drugimi oczekiwać będzie; chciał bowiem sam pozostać w więzieniu, ażeby dłużéj straże zwodzić i nie dać popłochu, aby za nim nie goniono.
Jakoś przecię odżył nieco pan Adam, ścisnął dłoń sługi, i orzeźwiony wysunął się w korytarz. Nie miał jednak dosyć energii i pragnienia życia, aby się bardzo w ucieczce troskać o jéj powodzenie; powlókł się prawie obojętnie... Jermaszka tymczasem co rychléj drzwi na nowo umocował, cegły jako tako pozakładał, z butelki wina się napił, bo się straszliwie umęczył pracą, i legł w łóżko kasztelana, uśmiechając się sam do siebie. Mimo niepokoju o pana, gdy po półgodzinném wyczekiwaniu i nastawianiu ucha żaden hałas nie zwiastował nic złowrogiego, Jermaszka oczy przymrużył i kamiennym snem usnął.
Kasztelan wyszedł powoli, i byłby może nie bardzo dał sobie rady w korytarzach, gdyby go w ciemności ręka jakaś, widocznie przyjazna, za dłoń ująwszy nie doprowadziła do zewnętrznej furty, i nie wypuściła na wolność. Tuż za murami klasztoru widać było jeszcze nieuśpioną koczującą szlachtę; ostrzeżony widać Baltazar, wartował w téj kupce z oczyma na furtę zwróconemi, a dostrzegłszy wychodzącego, pośpieszył ku niemu, i obaczywszy choć w ciemności synowca, ujął go w uścisk serdeczny.
Ledwie się on i panowie bracia potrafili powstrzymać od okrzyku radości i hałaśliwych objawów tryumfu; ale ostrożność kazała jak najdłużéj ukrywać ucieczkę, dopókiby kasztelan nie był bezpieczny.
Poszli natychmiast z panem Adamem do najbliższéj stajni, kędy stały konie przybyłych; dobrano najlepszą czwórkę szkap, które już były obrok zjadły, a dla zgubienia poszlak, postanowiono w chwili odjazdu pana Adama we cztery strony miasteczka wyprawić cztery jednakowe wózki w przeciwnych kierunkach. Tymczasem dano kasztelanowi polewki winnéj, ażeby się posilił, i naradzać się zaczęto, gdzie go tymczasowo ukryć. Właśnie konie zakładano do wózków, gdy się rozmowa toczyła, któréj pan Adam słuchał bez uczucia i nie mieszając się do niéj wiele, dawał z sobą robić co chciano, jakby już własnéj woli wcale nie miał.
Szlachta przez szpiegów doszła była, że o parę mil ukrywa się sama kasztelanowa, i poszeptywano o tém, gdy pan Adam wstał nagle z krzesła.
— Panowie a bracia najmilsi! rzekł nagle z determinacyą: pozwólcie mi też słowo rzec. Nie miałem dotąd siły ani pomyśleć o sobie, ani wam podziękować za pomoc, ani oznaczyć sam co z sobą pocznę.... Wiem już z kim teraz trzymać, i co robić, wiem na kogo w nieszczęściu rachować mogę. Zrywam z przeszłością na wieki, alebym chciał...
Tu się zaciął.
— A no! cobyś jeszcze chciał? spytał Baltazar.
— Héj! rzekł Adam: chciałbym zrobić niespodziankę téj córce kata, i plunąć jéj w oczy. Gdybyśmy pojechali kupką orężną... a żebyście mi pozwolili z nią się rozmówić i zawstydzić bezwstydnicę!
Na to żądanie z razu długie odpowiedziało milczenie.
— Rozwścieklisz ją tylko waść! odparł Baltazar po chwili. Mało satysfakcyi, a wielkie niebezpieczeństwo. Gdybyśmy uzbroiwszy się jak najlepiéj w dziesięciu lub dwunastu ruszyli, jeszcze tam gotowi spędzić wioskę całą i nas pojmać. Na co leźć w paszczę bestyi? Dajmy pokój!
— Ej! stryju, chciałoby mi się jéj podziękować za dobrą kwaterę u kks. Dominikanów, rzekł nalegając kasztelan. Przyjedziemy i nikt nie będzie wiedział co za jedni? Ona tam teraz raz w raz ma do czynienia ze szlachtą swoją z powodu mojego uwięzienia; pomyślą żeśmy jéj adherenci, a nim się kto dowie we dworze cośmy za jedni, będziemy daleko, bo się z jejmością długo bawić nie myślę.
Szlachcie trochę zmęczonéj nie bardzo ta wyprawa była na rękę, ale kasztelan rzekł nalegając:
— Panowie a bracia, byliście mi istotnie bracią i dobroczyńcami, życie moje salwując w krytycznéj chwili. Dajcież mi z onego życia, które z łaski waszéj mam, korzystać, i choć raz skosztować tryumfu, a upokorzyć tę harpię krwi chciwą. Należy się to jeśli nie mnie, to jéj od losu, aby taką chwilę w życiu miała.
Już mu się oprzeć nie mogli więcéj. Posiodłano konie, gdyż wozem jechać nie zdało się bezpiecznie. Wybrało się ich piętnastu z szablami i krócicami na paskach, i natychmiast wyruszyli.
Tymczasem w miasteczku i klasztorze tajemnica ucieczki dobrze była zachowana, ale szlachta między sobą poszeptawszy, że się już nie ma czego obawiać o kasztelana, powoli przededniem poschodziła z posterunków dokoła klasztoru; i gdy p. Platon z Burczakiem poczęli zabiegać, aby ją pościągać do zajezdnych domów a złagodzić, tak im to łatwo przyszło, aż się sami zdziwili.
— Jam bo waszmości mówił — rzekł Platon cicho do towarzysza — ja braci szlachtę znam: zapalne to jest, ale nie trwa długo ten ogień słomiany, buchnie i zgaśnie zaraz. Nie trzeba mi nad dwa razy dwadzieścia cztery godziny, aby ich złamać i powoli do domów poodprawiać. A mądry ten będzie, kto drugi raz ich zgromadzi!
W klasztorze było cichuteńko. Jermaszka zmęczony spał wypiwszy wino; poszlak ucieczki nie zostało. Straż zmieniła się u drzwi, a więzień chrapał tak, aż w korytarzu się rozlegało.
— Ktoby to rzekł — mówiła sobie straż — że śmierć ma pod nosem? Tak się wysypia, jakby snu wiekuistego nie spodziewał się prędko.
Ks. przeor z rana śniadanie bardzo starannie i widocznie przygotowywał, ale czekano aż wstanie ze snu kasztelan... Około południa wyszedł z celi sam Jermaszka przecierając oczy, pośpieszył do refektarza po śniadanie, zabrał je z sobą i pociągnął do baszty.... Ks. przeor spytał go, jak się ma więzień?
— Niczego — odparł sługa — ono to i nieźle, ale ono się to zmęczyło i prosi, żeby dziś spokój dano i nie odwiedzano.
W godzinę potém taca, na któréj było śniadanie, wyszła pusta z baszty. Jermaszka powrócił nazad, a resztę dnia straż słyszała świstanie i podśpiewywanie, dziwując się wielkiéj rezygnacyi skazanego na śmierć człowieka... Gdy pana Platona to doszło, że tak był wesół, rozśmiał się chytrze.
— Musi wiedzieć, że mu na odsiecz przybyli i tém się cieszy — rzekł; — ale zobaczymy czy mu to pomoże.
W istocie bardzo tryumfowali zausznicy kasztelanowéj, bo im się nad spodziewanie szlachtę rozproszyć udało. Ledwie kilku z niéj pozostało w mieście, reszta po znajomych w sąsiedztwo i do domów się powysuwała powoli.
— A co? nie mówiłem — spytał mecenas Burczaka — że to ogień słomiany? Co było hałasu wczoraj! a dziś gdyby przybył mistrz, jużby go można prowadzić pod pręgierz i nie byłoby czterech szabel na drodze.... Jutro będziemy panami placu... pojutrze przyjedzie kat, a za dwa dni rano do dnia sprawiedliwości się stanie zadość, i słuszna obraza kasztelanowéj będzie pomszczona! Ot jak to się rzeczy robią — dodał, zacierając ręce...
Kasztelanowa pisała listy do Warszawy do swoich, gdy w dziedzińcu tętent powstał, a pacholątko na usługach będące wbiegło, oznajmując, że jacyś panowie z Brześcia przybyli, i domagają się widzenia z nią w bardzo pilnéj sprawie. Sądziła jejmość, że Burczak z czém przyjechał; nie dziwiła się czeredzie, bo wiedziała o szlachcie, i myślała, że w tak licznym poczcie dla bezpieczeństwa od niéj puścić się musiał.... Szczęściem dla przybyłych, Matyasz i załoga dla obrony kasztelanowéj zostawiona, poszła ze dniem spać na siano do odryny, i całego tego hałasu nie słyszała, a w ten sposób bójki i wrzawy się uszło.
Zaledwie pacholątko z dozwoleniem wnijścia otworzyło drzwi do pokoju kasztelanowéj, gdy zakapturzony mężczyzna stanął w progu, podwoje za sobą zamknął, i powoli twarz odsłonił.
Krystyna stała milcząca, w zaniedbanym wielce stroju, oczekując nowin — i oczy ciekawe zwróciła na przybysza. Nagle zadrżała, i stanęła jak wryta, poznając męża.
— Milczeć! rzekł groźnie pan Adam: jeśli mi piśniesz żmijo, to ci w łeb wypalę natychmiast.
I dobył krócicę z pod płaszcza.
Struchlała kobieta; bladość śmiertelna pokryła jéj lica. Nie mogła przemówić słowa, usta jéj dygotały, czoło oblewało się potem; była z razu pewna, że po jéj życie przyszedł mściwy człowiek.
Pan Adam patrzał, i nasycał się jéj przerażeniem. Była to pierwsza chwila zwycięztwa dla niego, rozkosz upajająca, jakiéj nie kosztował w życiu.
Wytrzymawszy tak kilka minut, pan Adam odezwał się wreszcie:
— Spodziewałaś się może, że ci twoi słudzy głowę moją przyniosą! Toć przychodzę jeszcze sam żywy, pokłonić ci się kobieto, i plunąć w twarz, jakeś zasłużyła, pomocnico kata.
Obelga ocuciła kobietę: wyprostowała się, spojrzała śmieléj.
— Chciałam cię zabić — rzekła — zabijże mnie, ale się nie pastw... Cóż cię wstrzymuje? Tak... byłabym ci wzięła życie, masz prawo mi je odebrać, wszakże nie uciekam... Bierz je... ale się ze swojém pocieszysz niedługo. Nie zapominaj, że po za mną jest rodzina moja, co cię ścigać, prześladować i mścić się będzie nad tobą.
— Albo myślisz — zawołał kasztelan — że się ja téj śmierci, którąś mi zgotowała, obawiam? że dbam o życie? że mi co w niém pozostało jeszcze? Zabiłaś wprzódy niż mnie, nadzieje moje i wiarę... Nie stoję o głowę, bom ją dawno na klocu położył... i dzisiaj nie ratowałbym jéj ucieczką, gdyby mnie do tego prawie nie zmuszono.... Owszem, wolałbym był, żeby krew ta spadła na ciebie, żebyś w niéj i z nią chodziła do śmierci, obluzgana jak kat i z imieniem kata.
— Czegoż chcesz? spytała dumnie kobieta.
— Nic.... tylko ci plunąć wzgardą w to oblicze hyeny, rzekł kasztelan; a potém.... a potém — dodał — zostawić cię na pastwę twemu sumieniu i własnéj słabości!...
— Słabości?! śmiejąc się, odpowiedziała kobieta: wiedz, że ja dziś jeszcze, w téj chwili, silniejszą jestem niż ty.... Zabić mnie nie będziesz śmiał, mścić się nie potrafisz.... Skoro wyjedziesz za ten próg, znowu wpadniesz w ręce moje, a ja ścigać cię nie przestanę, i zemsty nie porzucę.... Wiesz więc co cię czeka...
Odwróciła się do niego tyłem z pogardą. P. Adam podniósł pistolet.... wymierzył.... Widziała ten ruch w zwierciedle, ale nie drgnęła. On spuścił rękę i zatrzymał się.
— Światby mnie rozgrzeszył, gdybym ci tę pierś, w któréj nie było serca, roztrzaskał, rzekł powoli... Ale nie... nie chcę... zostawię ci życie zatrute... Bóg mnie pomści... Pójdę... skryć się od zemsty potrafię, a ty marnie przepadniesz w pogardzie i pośmiewisku u ludzi...
Odwrócił się, by odejść, gdy kasztelanowa w drugich drzwiach dostrzegła między uchylonemi podwojami twarz ciekawą pacholątka zwabionego hałasem, który w izbie posłyszało. Skierowała się milcząca ku krzesłu, jakby osłabła, szukała sobie miejsca, by spocząć, ale jéj na myśl przyszedł Matyasz i jego towarzysze... i usty uczyniła znak chłopcu, który natychmiast zniknął. Była pewna, że Herkules w kilku rębaczy, których miał z sobą, podoła garstce najezdników; postanowiła zwlec nieco w nadziei, że Adama pochwycą.
— Słuchaj! rzekła do stojącego w progu: umknąłeś śmierci... podpisz rozwód i uchodź z kraju; życie ci daruję i ścigać nie będę, a na drogę dam... No? co ci zapłacić?
Pan Adam podniósł znowu pistolet i zmierzył; nie drgnęła, uśmiechnęła się tylko.
— Nie zabijesz mnie — rzekła — wiesz, że toby ci bezkarnie nie uszło. Nie strasz mnie, bo się nie boję. Mów, czego chcesz? Przyszedłeś jak zbójca, obedrzéjże, to ci przystało.
Adam się wstrząsnął, i byłby może popełnił zbrodnię, bo krew w nim zakipiała, gdyby w téj chwili hałas na dziedzińcu nie odwrócił jego uwagi. Kasztelanowa porwała się domyślając Matyasza; ale próżno szukała sposobu powstrzymania męża, który z pogardą odwrócił się od niéj, i powrócił śpiesznie do swoich. Ciągnął go Baltazar co żywiéj, gdyż obudzony Matyasz z rębaczami i czeladź dworska już garstkę szlachty siedzącą na koniach obstępowali, wyzywając na rękę... Nie pora było się potykać; co żywiéj dosiedli koni, które w pogotowiu stały, i powoli zaczęli wyjeżdżać z dziedzińca. Widząc ich uchodzących, Matyasz jął nacierać, świsnęło parę wystrzałów, które nikogo nie raniły, a cała czereda wydobyła się szczęśliwie, nim potrafiono wrota zatrzasnąć, i dostawszy się w pole, wolnym kłusem pojechała na gościniec. Tu już ich dogonić było nie podobna; kule od dworu świstały w powietrzu, ale nie dosięgały nikogo. Szlachta jakby na szyderstwo, kłaniała się czapkami stojącym we wrotach. Z okna otwartego widać było Krystynę z rozpuszczonym włosem, gniewną, wyrzucającą swoim obrońcom niezdarność i opieszałość.
— O! już sobie pani dobrodziejka mów co chcesz, jam tu nic nie winien! zawołał Matyasz. Dyabełby się ich mógł spodziewać! A czemu mi JPani nie powiedziałaś, że go w pajęczynie zamknięto, nie w murach, i że ma tu przyjść na „dzień dobry!“ Bylibyśmy porządną uczynili zasadzkę, i do nogi ich wytłukli... Trudnoż było taką niespodziankę odgadnąć!
Scena ta mściwą kobietę obeszła mocniéj, niż z razu jéj saméj się zdawało. Zostać tak zwyciężoną z naigrawaniem, z pogardą, przechodziło siły cierpliwości... poczęła od gniewu, skończyła na płaczu. Złajawszy szlachtę, która zaraz rozgniewana rozproszyła się przeklinając, kazała kasztelanowa konie zaprzęgać, aby do domu rychło powracać; ale nim tłómoki spakowano, dostała spazmów, boleści dziwnych, konwulsyj. Chciała biedz pieszo za Adamem, aby mu oczy wydrzeć, rzucała się, łajała, rozpędziła, co koło niéj było i legła bezsilna na łoże. Tymczasem Platon Serduszko, wszystko, jak mu się zdało, w najlepszy sposób urządziwszy w Brześciu, gdzie o ucieczce ukrywanéj nikt jeszcze nie wiedział, z dobrą miną powrócił do kasztelanowéj, zacierając ręce... Bryczka jego zatoczyła się przed dwór, gdy Krystyna właśnie z płaczu i desperacyi położyła się była, w gorączce, szląc po doktora... O tém, co tu zaszło, mecenas nie wiedział wcale, i wszedłszy do pokoju uśmiechnięty, kłaniał się wesoło, gdy słowa mu na ustach zamarły na widok pani, podobniejszéj do furyi piekielnéj niż do kobiety.
Nie wiedząc o niczém, nie mógł wpaść na żaden domysł.
— Cóż się tu stało? zapytał.
— Stary niedołęgo, precz mi z oczu! krzyczała kobieta. Wszyscyście zdrajcy, przekupieni... podli; daliście mu ujść, dozwoliliście mu pastwić się nademną; ale ja się na was wszystkich pomszczę! ja was zetrę na miazgę i proch... ja...
Usta jéj okryły się pianą i wpadła w śmiech serdeczny przerażający. Platon struchlał. Sądził, że oszalała. Był pewien, że więźnia zostawił w Brześciu, widział jak od niego wynoszono śniadanie spożyte... najmniejszego śladu ucieczki nie było nigdzie. Dopiero nadchodzący sam jeden już w odzieży podróżnéj Matyasz opowiedział mu co tu się przytrafiło; prawnik załamał ręce i pobladł.
— Mnichy nas zdradzili — rzekł — ani chybi! Do niéj nie ma już co gadać, baba oszalała ze złości; pono trzeba się wynosić. Ale o wynagrodzenie trudów, ba i obelg, swojego czasu upomnieć się potrafimy... tylko się jéj trzeba dać wysapać. Sama ona tę sprawę będzie musiała zacierać.
Jeszcze w Brześciu Jermaszka dochowywał tajemnicy i zjadł obiad za kasztelana, gdy pod wieczór gwar powstał w klasztorze... Nadjechał Platon, pobiegł do starosty, zbiegli się wszyscy do baszty strzeżonéj pilnie, aby się przekonać co się i jak z więźniem stało.
U drzwi pachołek ze starą rusznicą chodził bardzo pilnie... wewnątrz na łożu zastali Jermaszkę, który nogi na poręcz założywszy spał... Rozbudzono go w sposób niegrzeczny... śladu kasztelana nie było.
— Co ty tu robisz? — ofuknął podstarości sługę — gdzie delikwent?
— Albo ja wiem! rzekł Jermaszka. Od rana na niego czekam... wszakże go straż wzięła i powiodła do sądu?
— Kiedy? jak?
— W nocy!... dodał sługus, udając głuptaska.
Popatrzali mu w oczy, ale choć Jermaszka nie był zaiste dowcipny, i miał minę stworzoną na udawanie głupoty prostakowatéj, gdy chciał jeszcze z nią się popisać, to go najpodejrzliwszy z ludzi nie posądził o kroplę chytrości. Zaczęto go dopytywać, — on tymczasem jadł chleb, odpowiadając trzy po trzy, żuł, głową obracał, włosy targał... widząc go więc całkiem obałamuconym na umyśle, dali mu pokój. Spytał ich jeszcze, ciągnąc za rękawy z kolei, czy może sobie iść? a dostawszy odpowiedź, żeby do licha ruszał, zabrał manatki i wysunął się tak w duszy szczęśliwy i spokojny, że mu się aż z tego szczęścia płakać chciało.
Po doznanych wrażeniach, kasztelan potrzebował spoczynku. Uwieźli go też przyjaciele w zgoła nieznaną okolicę i tam u znajomych na ustroni, zostawili, dając mu inne nazwisko i tytuł, pewni, iż go tam szukać nie będą.
Gorzéj było z Krystyną, którą gniew, upokorzenie, zajadłość o mało na razie nie udusiły. Posłano po lekarza do Kodnia, a tymczasem użyto wszelkich środków kobiecych na pohamowanie rozdraźnienia. Po gwałtownym wybuchu, wpadła ona w rodzaj gorączkowego snu niespokojnego, potém w osłabienie, w którém ją doktor znalazł; ale oprócz drobnych ostrożności i łagodzących napojów nic przepisać nie mógł. Trzeba było zostawić czasowi resztę.
Nadbiegli krewni, którym dano znać śpiesznie o słabości, przywieziono tylu lekarzy, ilu ich być powinno przy łożu znakomitéj osoby, która ma ducha wyzionąć. Żaden z nich jednak nie mógł ani rozpoznać rodzaju choroby, aby ją uklassyfikować, ani domyślić się coby na nią czynić wypadało... Większość utrzymywała, że wywiązała się gorączka tyfoidalna, oczekiwano przesilenia, ale zamiast niego przyszło ostateczne przesilenie życia... śmierć.
Krystyna umierała bezprzytomna, w gniewie i namiętności dzikiéj, z pianą na ustach, rzucając się i usiłując jakby walczyć przeciwko przeznaczeniu, które ją ze świata pokonaną, upokorzoną ściągało przed czasem...
Pomimo tego, na wspaniałym pogrzebie, dwie mowy przez najpierwszych kaznodziejów wyrzeczone sławiły jéj wielkie cnoty i rozum statysty, a publiczność, która nieboszczki nie znała, rozeszła się z przekonaniem, że kraj poniósł stratę nieodżałowaną w jéj osobie. O spadek po Krystynie rodzina miała spór żwawy bardzo, który się przecię szczęśliwie zgodą i podziałem majętności dał ukończyć; został był bowiem w zapomnieniu nieodwołany testament uczyniony w chwili jakiejś serdecznego uczucia dla kasztelana, który większą część dóbr jemu przekazywał. Ta wola ostatnia, mimo zmian zaszłych w stosunkach małżeńskich i prywatnych niweczących ją układów, była prawomocną, co gorsza w akta wniesioną i do obalenia trudną. Potrzeba było prowadzić proces skandaliczny, pamięci nieboszczki uwłaczający, aby obalić to rozporządzanie; sam jednak kasztelan, jak się zaraz dowiemy, troskę tę zdjął z głowy familii, gotowéj już nawet na wystąpienie z krzywdzącą sprawą po trybunałach, byłe dóbr z rąk nie puścić. Spadkobiercy budowali wspaniały grobowiec dla kasztelanowéj z łacińskim regestrem jéj cnot, ale woleli tym cnotom przez proces zaprzeczyć, niż majątku się wyrzec.
Naiwniejsi z nich tłómaczyli się, że to była pamiątka ich rodu, któréj pozbyć się nie godziło. Na ten raz wszakże nie groziło tak wielkie, jak sądzili, niebezpieczeństwo.
Pan Baltazar odwiózłszy na wieś i ukrywszy synowca, sam w towarzystwie Kaspra i kilku przyjaciół udał się do Brześcia, wezwał prawników, i poczyniono natychmiast kroki o przesądzenie na nowo sprawy kasztelana o zabójstwo Francuza. Nie byłoby to poszło tak łatwo, gdyby nie słabość Krystyny, która właśnie na ten czas przypadła; można więc było najprzód glejt otrzymać dla bannity, potém zająć się rewizyą procesu. Nim to nastąpiło, kasztelanowa umarła i testament zapomniany na jaw wyszedł. Nie chciał z niego korzystać wcale pan Adam, a prawnik, któremu cała robota powierzona była, ułożył się w ten sposób, że rodzina w zamian za rezygnacyę spadku, obowiązała się dekret ferowany skassować, a nowym zupełnie z zarzutu rozmyślnego morderstwa kasztelana oczyścić. Był tedy wilk syty i koza cała.
Sam prawie nie wiedział pan Adam, jak go przywieziono do nieznanego mu szlacheckiego dworu, i rozebrawszy położono na łóżko, aby spoczął... Po doznanych wrażeniach, przebytych wypadkach, zajrzawszy w oczy śmierci, czuł się złamanym i pognębionym... Przyszłości żadnéj nie widział przed sobą; życie nie miało dla niego ani celu, ani smaku. To za czém się uganiał dawniéj, dziś wydawało się niedostępném; nowe pragnienia zrodzić się w sercu nie miały czasu: poddał się więc machinalnie temu co z nim czynić chciano, bez myśli, bez uczucia, wrąc tylko jeszcze resztkami niedogorzałéj zemsty, która jak burza uchodząca niekiedy piorunem dalekim spokój odrętwienia mieszała... Niedobrze się nawet rozpatrzył gdzie był, i gdy go niemego ze znużenia, rozebrano i kazano mu spoczywać, legł z razu nie mogąc usnąć, w jakimś półśnie gorączkowym, który się wkrótce zmienił w głębokie letargiczne uśpienie.
Nie zbudził się z niego, aż nazajutrz rano, i gdy oczy otworzył, z początku trudno mu było zebrać myśli i rozeznać gdzie się znajduje. Musiał z kolei przypominać sobie wypadki przeszłe, aż nareszcie zrozumiał, iż gdzieś w bezpieczném znajduje się ukryciu. Czasu wszakże upłynionego rozrachować nie mógł, i nie zdawał sobie sprawy, czy dzień był jeszcze ten sam, którego tu przybył, czy noc go już od niego dzieliła. W pokoju było ciemno prawie, okiennice zawarte; przez wykrojone tylko w jednéj z nich serce wpadał promień szeroki światła, w którego jasności tysiące różnorodnych pyłków igrały. Rozeznał poźniéj izbę całą porządną, wiejską, skromnie, ale staréj zamożności sprzętami zastawioną. Widocznie była to gościnna komnata dla przybyłych dostojniejszych przeznaczona, łoże z kotarą, daléj szafy staroświeckie misternie wyrabiane, para kufrów gdańskich z błyszczącém okuciem, stół dywanem okryty, kilka starych obrazów na ścianach. Chociaż powierzchowności domu, do którego był zawieziony, już sobie nie przypominał, mógł się domyślać po nieco wypaczonych ścianach drewnianych, dobrze zachowanego, ale już nie dzisiejszego budynku. Na pułapie gruby tram wychylony nieco miał wyrznięty rok, na który padające światło dawało rozeznać datę 1694 i napis:

„Benedictus qui aedificat in Domino.“

Nad łożem wisiał Chrystus rękami obiema otwierający ranę boku swego, jakby ją ludziom ukazywał; obraz ten mimowolnie przypomniał kasztelanowi Wólkę Brzozową, rodziców, przeszłość i wszystko stracone... Cofnął się myślą, aż do chwili w któréj tak płocho porzucił ich, aby gnać za marą jakiegoś szczęścia, składającego się z urojonych blasków. Zdało mu się na chwilę, że całe pasmo ciężkich wspomnień jest snem, że stoi jeszcze u fórty kościoła w Białéj, i uciec chce na widok tego powozu, przywożącego mu zamiast szczęścia, upokorzenie i zgryzoty. Przesuwały się z kolei przed jego oczyma wszystkie przygody lat młodości, a żadna z nich nie zagoiła ran zadanych, żadna nie przyszła z balsamem pociechy. Targały tylko i szarpały piersi. Gdy śladem przeszłości dobiegł, aż do tych chwil ostatnich i groźby śmierci zawieszonéj nad swą głową, westchnął ciężko, i zdziwił się mocno, usłyszawszy po za sobą w stronie drzwi odpowiadające jego westchnieniu, drugie acz mniéj głośne i wyraźne. Porwał się z łoża, i podnosząc się spojrzał w ciemności, w których nierychło rozeznał twarz uśmiechniętą poczciwego Jermaszki. Zobaczywszy pana, który się był podniósł, sługa przystąpił na palcach i począł go po rękach i po nogach całować, z taką radością, z takiém uczuciem, że i kasztelanowi zasklepione otwarło się serce. Pocałował go w głowę, szepnął cicho:
— Tobiem winien swobodę... niech ci Bóg szczęściem płaci... Czém ja ci zawdzięczę?
— Bylebyś ono panisko moje był sam szczęśliwy, to już mnie patrząc na cię będzie dosyć, bylebyśmy do Wólki powrócić mogli i spoczywać nie obawiając się niczego, mnie tam niewiele potrzeba.
— Późno to już? spytał kasztelan.
— A no, około południa ma się, odparł Jermaszka.
— Ani wiem gdzie jesteśmy, dodał pan Adam.
— W przyjacielskim pokrewnym domu, u pana wojskiego Szeremy.
— Nie znam go.
— Tak, wy go nie znacie, ależ to babce jegomościnéj krewny, niby dziad jegomości wypada... stary, zacny człowiek, innego czasu. Zobaczy go pan i pokocha... Mnie on przypomina nieboszczyka. Wszyscy go szanują, domator, ale mówią, że taki rozumny i stateczny człek jak rzadko. Dosyć też spojrzeć na niego, aby szanować, taki to człek wspaniały.
Tak rozmawiając, Jermaszka przemknął nieco okno, popchnął okiennicę, i światło jasnego poranku letniego wpadło nagle do pokoju, rozświecając wszystkie jego kątki. Izba wydała się zaraz inaczéj niż w półmroku, weseléj i miléj. Z niéj jednéj można było się domyślać domu, w którym pokój niezamącony mieszkał.
— Jakże to tu cicho a dobrze! rzekł kasztelan ubierając się co żywo.
— I bezpiecznie jak u Boga za piecem, dodał sługa. Tu już nieprzyjaciele nie zwietrzą pana, i spocząć sobie możemy, póki lepsze dla nas nie nastaną czasy, co rychło nastąpić musi, bo tam już Baltazar i Kasper i drudzy około tego zawzięcie chodzą.
Ubrawszy kasztelana, który w zwierciedle weneckiém przejrzawszy się, ledwie sam się mógł poznać, tak był blady i mizerny, Jermaszka pobiegł po kawę. Ledwie ją przyniósł, gdy w sąsiednim pokoju powolne kroki i stukanie laską po podłodze słyszeć się dało. Kasztelan łacno domyślił się gospodarza. On-ci to w istocie pokazał się wkrótce we drzwiach otwartych, a był starzec wielce poważny. Nie owego wieku człowiek, innych czasów pamiątka i świadectwo. Wojski urodził się w tym roku, gdy Jan III na tron wstępował, miał z górą lat sto, czemu drudzy nie wierzyli, a jeszcze ani słuchu, ani wzroku, ani sił umysłu nie stracił. Postać to była jakby z obrazu zdjęta, mąż do stalowéj zbroi, ogromny, barczysty, choć wychudły, kośćmi wszakże olbrzymio wyglądający.
Wisiała na nich skóra pomarszczona jak pergamin połamany i wyżółkły, ale z oczu siwych, wielkich, zbielałych, jeszcze tryskało życie... Brodę miał białą jak śnieg, długą do pasa, głowę łysą, pokrytą czapeczką czarną, na sobie ubranie letnie płócienne, podpasane rzemieniem ze sprzążką stalową i różańcem. W dłoni potężnéj i krzepkiéj niósł kosztur gruby, którym się podpierał, bo mu już nogi były posłuszeństwo wypowiedziały i suwał niemi nieco. Na długiéj szyi chwiała się nieco głowa śpiczasta z twarzą owalną, łagodnego, ale poważnego zarazem wyrazu. Nad oczyma siwe brwi duże; na wardze górnéj wąs gruby, zawiesisty. Ludziom wypieszczonym owego wieku ten starzec wydać się mógł jakby widmem z grobu powstałem.
Wojski w progu otwarłszy drzwi zastanowił się nieco, popatrzał, potém podszedł parę kroków ku kasztelanowi, który na jego spotkanie pośpieszył.
— Witajże mi mój wnuku! — rzekł — choć w nieszczęśliwych okolicznościach do domu mojego zbiegły, dobrze, że cię stare oczy zobaczą, a stare ręce pobłogosławią. Dawno już nikogo ani z bliższéj, ani z dalszéj nie oglądam rodziny, żyję z nieboszczykami więcéj niż z żywymi, którzy już mnie, ani ja ich nie bardzo rozumiem. Ha! ha! nie dzisiejszegom też wieku...
Jermaszka podstawił krzesło, na którém starzec usiadł.
— Pij waszeć i jedz, rzekł do kasztelana: wy teraz ludzi niemateryalnych udając, napojem i jadłem gardzicie: ale to fałszywa nauka, mości panie. Mens sana in corpore sano... trzeba jeść nie do zbytku, ale tyle, aby mieć siły. A waszeć pono dużo spoczynku potrzebujesz i odżywienia. Rad jestem, żeś tu przytulił się do starego, u którego możesz siedzieć bezpiecznie i przeszłość wydychać. Nikt tu nie zajrzy do mnie, oprócz tych, za których ręczyć mogę, że nie zdradzą. Oprócz mnie też, i biednéj mojéj sierotki Madzi, przy któréj panna Katarzyna, nikogo więcéj w domu. Z mężczyzn jam tu sam jak stary dąb na pogorzeliskach leśnych, osmalony, stoję póki się burzy nie podoba przyjść i wywrócić. Dużom przeżył, a dla serca aż nadto: żonę, syna, córkę... ze wszystkich mi tylko jedna została Madzia, ostatnia latorośl zielona, która i mnie odmładza swoją świeżością. Zobaczysz asindziéj to smętne gospodarstwo starca, gdy zechcesz, bo cię nudzić nie będziemy: możesz czynić co ci się podoba, a uważać się nie jak w krewnym domu, ale jakby u siebie. Zapragniesz samotności, nikt ci jéj nie zmąci; zechcesz gaduły starego, będziesz go miał, bo mnie i sen nie bierze, i roboty żadnéj, więcem szczęśliwy gdy kogo ułapię.
Mówił tak, a kasztelan wpatrując się weń, podziwiał tę krzepką starość i cudowną powagę starca, w którym jeszcze przy niéj więcéj było ognia niż w wielu ówczesnéj młodzieży. Starzec przemówiwszy, a nie rozpytując natrętnie, powstał, ujął swój kij i skierował się ku drzwiom.
— Ale, ale! dodał: u nas za godzinę obiad, możebyś przyszedł jeść z nami, to ci tu oznajmią. Życzę cię mieć razem, a po staremu powiem, że człek samotnie jak zwierzę jeść nie powinien. Nie darmo się zawsze ludzie do pożywania darów bożych w kupkę u ogniska zbierali: tak ono przystojniéj, lepiéj i zdrowiéj. Przyjdzieszże do nas?
Kasztelan przystał na to, a wojski wysunął się do swoich pokojów powoli. Pan Adam został z myślami. Ani się spostrzegł potém, jak zadzwoniono do obiadu, i Jermaszka mu oznajmił, że do stołu podają.
Przy izbie, w któréj mieszkał pan Adam, była obszerna sala, która może niegdyś służyła na przyjęcie liczniejszych gości, cała zawieszona antenatów wizerunkami; daléj był pokój zaciszniejszy, do którego się schodziło parę wschodów, bo ta część domu starsza jeszcze była od owéj, w któréj kasztelana pomieszczono. Sala i pokój zwały się nawet przybudówką.
Była to komnata dla gości, przybrana w sprzęt nieco wytworniejszy, kilka obrazów zczerniałych i trochę kwiatów; za nią teraźniejszy pokój jadalny widać było... stół nakryty... miejsce dla starca krzesłem wygodniejszém oznaczone.
Za drugiemi drzwiami otwartemi w pokoju sypialnym wojskiego, kręciło się kilka osób... Tam aż poszedł kasztelan... i w progu zdziwiła go uroczéj piękności dziewczynka młodziuchna, w towarzystwie podżyłéj osoby, krzątająca się około staruszka. Właśnie mu z uśmiechem podawała jego kosztur, gdy kasztelan się ukazał.
— Ot patrz aść, jak to ten trzpiot, panna Magdalena... a ma niby lat już szesnaście, choć takie z niéj dziecko... prezentuje się panu... żartując sobie ze starego dziadunia... Ślicznie! ślicznie! co to ludzie pomyślą, widząc cię bawiącą się z podporą mojego niedołęztwa, z kijem?.. Dawaj-no acanna mój dziadowski kosztur, dawaj, bo bez niego nie wstanę.
Madzia postrzegłszy wchodzącego kasztelana, o mało nie upuściła kija z rąk; zapłoniła się strasznie, zaśmiała i uciekła do kącika.
— Ponieważ już — rzekł wojski — ten trzpiot się zaprezentował z całém swém trzpiotowstwem od razu, dopełnię ceremoniału przedstawiając WPana pannie Katarzynie Smolskiéj, naszéj kuzynce i dobrodziejce, która oto tego wisusa dziewczynę tak źle wychowała... Ale ona temu nie winna, bo to się już na łotrzyka urodziło.
— Ale dziaduniu! szepnęła rumieniąc się jasnowłosa.
— Tak! tak! chciałabyś się acanna przed nieznajomym krewnym zamaskować i udać coś poczciwego; ale to nie uda się... nie uda: od razu wie już co z ciebie za rybka.
Panna Smolska, poważna do zbytku, sztywna, sucha, żółta, straszna jak długo kwaśniejąca w panieńskim stanie osoba... dygnęła kasztelanowi; dzieciak zarumieniony zbliżył się także, a wojski ująwszy kij, poprowadził do stołu, przed którym stał już Ojciec Anioł Bernardyn, kapelan domowy. Nastąpiła benedykcya stołu, i wszyscy usiedli. Wojski w swojém krześle, przy nim po prawej panna Katarzyna, po lewéj pan Adam, przy pannie Smolskiéj Madzia, przy kasztelanie ksiądz, naostatek ekonom zamaszysty, siwiejący, ale rumiany mężczyzna.
Będąc umieszczony naprzeciw Madzi, kasztelan mógł się wielce wdzięcznemu dziecku przypatrzyć. W istocie, ładna była na podziw, ale tą pięknością wiejską, prostą, wonną, wiosenną, jakiéj pan Adam prawie dotąd w życiu nie spotykał. Była ona dla niego nowością, dzikim kwiatkiem na łące, oblanym rosą poranną i wykwitłym na świeżém powietrzu.
Piękne regularne rysy dziewczęcia oblewał wyraz niewinnego wesela, który się nie spotyka w miastach nawet na twarzach czternastoletnich panienek, już bogatych w doświadczenie, już osmutniałych i pobladłych, bez świeżości i krasy. Madzia wprawdzie przy swych latach szesnastu była na umyśle dojrzałą i rozwiniętą, ale nie kosztem serca i uczucia, które w niéj jeszcze pozostało nietknięte. Umysłowi nawet jéj ta młodocianość i naiwność nadawała pewną cechę oryginalną, wielce ujmującą. Ukryta w tym kątku wiejskim, przywykła do dziadunia i swéj panny Katarzyny, nie znając świata i form jego, resztę też ludzi nawykła tak uważać i tak się z nimi obchodzić, jak z rodziną.
Na kasztelanie to biało-różowe zjawisko uczyniło wrażenie dziwne, jakby nieprawdopodobna sielanka poety; patrzał na nią zdumiony... Wkrótce jednak poważniejsze a smutniejsze myśli odciągnęły go od tego widoku, przenoszącego w świat dla niego nieznany, przypominającego mu jeszcze lata szkolne i te dziewczątka, które naówczas spotykał z uśmiechem na ustach na ulicach miasteczka. Począł przypominać sobie, ile przebył? co nad nim ciężyło? i rany serca otwarły się na nowo. Obiad przeszedł w milczeniu, które tylko gawęda wojskiego z Bernardynem przerywała. Mówili o tysiącu rzeczy obojętnych, powszednich, które sobie tysiąc razy może w różny sposób powtórzyli, a które dla nich zawsze były zajmujące.
Madzia jak w tęczę wlepione miała oczy w kasztelana... Doleciały do niéj dziwne wieści o tym człowieku, podsłuchała szepty o nim staruszka i panny Smolskiéj, i patrzała nań z jakimś strachem, ale razem z zajęciem wielkiém. Po obiedzie dziaduś się zdrzemnął, a kasztelan cicho odszedł do swego pokoju... Wieczorem przyszedł na wieczerzę... ale choć dziewczę przypatrywało mu się... ani on do niéj, ani ona do niego przybliżyć się nie śmiała.
Spokój wiejski wkrótce wzburzoną ukołysał duszę... Kasztelan uczuł się prawie szczęśliwym wśród téj ciszy; długie dni spędzał na myślach o życiu własném, a wreszcie wziął się do książek, których cała szafa stała w jego pokoju. Księgi to były po większéj części stare polskie i łacińskie, do jakich on nigdy w życiu nie zaglądał, z rodzaju tych, które za Stanisława Augusta wyrzucano z bibliotek modnych dla opróżnienia miejsca na Encyklopedyę i romanse francuzkie, a które dziś na wagę złota się opłacają. Nie smakował w nich kasztelan, ale nuda zmusiła go zapoznawać się z niemi i poważniéj myśleć czytając.
Tak przeszedł czas aż do chwili, w któréj mu doniesiono, że pani Krystyna zmarła, i że testament jéj czynił go części majątku pozostałego dziedzicem. Ani na chwilę nie zawahał się pan Adam z odrzuceniem tego daru, zgodził się tylko, aby w zamian za niego familia postarała się o nowe przesądzenie jego sprawy i odwołanie wyroku wiszącego nad jego głową. Rodzina ofiarowała sama przez pewną dość znaczną summę dodatkową, niby wartość dóbr, które przy sobie zatrzymać pragnęła, ale kasztelan podziękował, zapewniając, że nic od nich nie przyjmie.
Tak odzyskawszy wolność, pan Adam, gdy już mógł opuścić dom wojskiego, pozostał w nim jednakże na dłużéj. Panna Smolska uśmiechając się czyniła uwagę, że spogląda bardzo na Madziunię. Chociaż był wdowcem i różne o nim wieści chodziły, a panienka mogła się młodszego męża i kawalera spodziewać, jakoś na to nie zbyt niechętnie poglądano. Wojski milczał, gdy go o to zręcznie zaczepiała panna Smolska, tymczasem człowieka badał. Nie wiem na jakich podstawach oparł swój sąd o nim; lecz jednego ranka, gdy panna Katarzyna, siadłszy blizko przy fotelu staruszka, szepnęła mu w ucho:
— Mój mości dobrodzieju, niech-no pan dobrze się przypatrzy, on i téj dziewczyninie powoli głowę zawraca! Widzę jak Bóg miły, że ona z niego oczu nie spuszcza; pobladła, a dopytuje tylko kiedy myśli odjeżdżać? Nie zarzucę ja panu kasztelanowi, żeby się o bałamucenie starał, ale czasem od takich ludzi i spojrzenie niebezpieczne...
— Co to asindźka nazywasz: takich ludzi? ozwał się po chwili wojski surowo. Kasztelan miał młodość burzliwą, no tak, ale na mężów i gospodarzy często ludzie, co różne i ciężkie koleje przeszli, są najlepsi: garnki to wygotowane, od pierwszego ukropu nie pękną. Nie jest też tak stary, sam wiek właściwy do małżeństwa. Był trochę płochym, ale w oczach się zsiada. Patrz tylko asindźka z dnia na dzień, co dzień inny: pokazał się szlachetnie z sukcesorami swéj nieboszczki żony.
— Ale wdowiec mój mości dobrodzieju... a to dzieweczka.
— Dalipan to przesąd, moja dobrodziejko — rzekł wojski, — i gdybym się nie obawiał jéj zarumienić — dodał — powiedziałbym, że wszyscy kawalerowie, co się żenią, są nieraz po dwa i trzy razy wdowcami, choć wy o tém nie wiecie, i świat udaje, że nie wie. Zresztą — dorzucił stary — ani temu przeszkadzać, ani do tego nakłaniać nie należy; stanie się jeżeli taka wola boża, lub się nie stanie. My możemy ignorować, i powinniśmy udawać, że się nic nie wie. Co się tycze Madzi, jeżeli to tylko fantazya dziecinna, to po wyjeździe kasztelana... zapomni. Śpij asindźka spokojnie.
Po kilku dniach kasztelan serdecznie podziękowawszy za przytułek, wyjechał do Wólki Brzozowéj, gdzie go przeprowadził przybyły po niego pan Baltazar, a szlachta z całego sąsiedztwa zgromadziła się na przyjęcie. Pomimo tak mnogiego towarzystwa, smutny to był wjazd do téj pustki pełnéj dotkliwych, bolesnych wspomnień; a gdy p. Adam wszedł do pokoju, w którym wisiał Chrystus, łzy mu pod powiekami zabłysły. Za niego i za siebie wesół był Jermaszka, który jak utrzymują, dnia tego w dziedzińcu z kuchcikiem obertasa dwa razy się okręcił. Stary przyjaciel domu Dyogenes Kapustyński przybył tu także ze skrzypką, uśmiechnięty poważnie, ale mimo tego z tęsknotą na czole, którą je wspomnienia powlekły.
Dzień to był dla Wólki zaprawdę uroczysty i pamiętny, ta installacya nowego dziedzica, niedawno ztąd wiedzionego na śmierć, teraz spokojnie zajmującego starą dziadowską siedzibę. Kasztelan w czasie całego dnia dziwnie był smutny, rozpłakał się do łez dziękując krewnym i przyjaciołom, którzy go ocalili, poczém nalał kieliszek i poleciwszy przywołać Jermaszkę, odezwał się w te słowa:
— Panowie a bracia, pozwólcie, abym oddawszy wam wdzięczność i cześć należną, wypił za zdrowie przyjaciela, który mnie nie odstąpił w nieszczęściu, który mi był bratem gdym brata nie miał, radą gdym został bez rady, dobroczyńcą, co dla mnie narażał się, cierpiał i któremum winien tyle co i wam... Sprawiedliwa rzecz...
— Sprawiedliwa i poczciwa! ozwali się wszyscy.
Kasztelan podszedł do Jermaszki, ucałował go i uściskał, i do stołu na szarym końcu posadził. Nie potrzebuję mówić, że Jermaszka się upłakał, padł mu do nóg, a z miejsca wkrótce wstawszy, poszedł stać za krzesłem swojego drogiego pana.
Przemawiał od kielicha i Kapustyński z długą perorą, i pan Baltazar, i starosta hański, a jak to u nas nieraz bywało, ba i dziś się dzieje, poszły kielichy kołem jedne po drugich aż do białego dnia.
Pozostawszy sam kasztelan, po tygodniu smutnych rekollekcyj, które tylko Jermaszka i Baltazar nieco ożywiali, puścił się za Bug do pana wojskiego, gdzie go z wielką przyjęto radością.
— Szanowny ojcze, jeśli mi cię tak nazywać wolno — odezwał się p. Adam do niego — pragnąłbym mieć twe zdanie i radę do dalszego pokierowania się na świecie. W Wólce, gdzie tyle wspomnień bolesnych mieszka ze mną, pozostać mi trudno.
Starzec zwrócił ku niemu oczy.
— Hm! ozwał się — wszakże siedzimy na grobach, to dola człowieka.
— Życie też — mówił daléj p. Adam — nie w smak mi, nie wiem co począć z sobą. Zda mi się, że kto jak ja nieszczęśliwie sobie poczynał, kierując się własną wolą, ten się jéj wyrzecby powinien. Umyśliłem wstąpić do klasztoru.
Wojski uczynił taką minę, jakby go to dotknęło niezmiernie.
— Co asindziéj mi prawisz, panie kasztelanie? — rzekł — co? co? Do klasztoru!.. Waćpan?
— Ale dla czegożby nie? rzekł p. Adam. Wiadomo, że z takich to rozbitków złożone są monastery, i zawsze były schronieniem rannych na duszy.
— Ono to tak! ono to tak! zawołał wojski stukając koszturem — ale... ale... nim się zakapturzy, potrzeba się dobrze z siłami rozrachować.
— Jam się też rozmyślił, rozważył i zbadałem serce moje: nigdzie mi lepiéj być nie może.
— Ba! a ja myślałem — rzekł wojski — iż się asindziéj ożenisz?...
— Nie, odezwał się kasztelan: nie chcę niewinnéj kobiety czynić współuczestniczką resztek życia, czucia, zgryzot moich, smutku... Onaby poświęcić się mogła, ale byłaby nieszczęśliwa ze mną.
— Kto to asindziejowi powiedział?
— Sumienie, panie wojski! sumienie.
— Chcesz WPan rady méj — przerwał starzec — prawda? a posłuchasz jej?
— Posłucham.
— Otoż ci powiadam: rok masz czekać jeszcze, jeździć, patrzeć, z ludźmi żyć, — a po roku, gdy ci się spodoba klauzura i tonsura... a no! niech się stanie wola boża, ja ci nic nie powiem.
Kasztelan przyzwolił na to milczeniem.


Chociaż część życia pana Adama O..., któréj dotykamy teraz, jest nieco bliższa naszych czasów, braknie nam jednak dokładniejszych o niéj wiadomości. Opowiadania, na których się opieramy, nagle przerywają się, stają wątpliwe, nawet sprzeczne z sobą.
Po mnogich latach widzimy Wólkę Brzozową w posiadaniu innéj linii rodziny O... trzyma ją bratanek pana Adama, syn starszy pana Kaspra. O kasztelanie ani słychu. Tymczasem z dosyć pewnych źródeł wiemy, że się ożenił z panną Magdaleną; ale jak wskazują metryki kościelne, żona mu bardzo prędko, bo w rok po ślubie zmarła; a w Berezie u Kartuzów wkrótce potém zjawił się nowicyusz, którego po cichu w okolicy wymieniano jako dawnego dygnitarza i kasztelana. Nie ma więc wątpliwości prawie, że to być musiał pan Adam, który w stracie młodéj żony widząc palec boży, wybrał najsurowszą regułę zakonną, aby za grzechy młodości odpokutować. Niedostatek szczegółów nie dozwala nam nic więcéj o dalszych losach rodziny powiedzieć. Z podań, które na ruinach Berezy Kartuzkiéj jeszcze przed niedawnemi laty obiegały, wiemy, że ojciec Romuald w późnéj umarł starości, i że obok domku, w którym spędził lata ostatnie, żył także drugi zakonnik jednocześnie z nim przybyły, towarzysz doli jego i niedoli. Domyślamy się w nim poczciwego Jermaszki. Grobowce obu zielskiem dziś i chwastami porosły; w okolicy wszakże krążą dotąd opowiadania dziwne o losach O. Romualda i Brata Brunona, z których tę powieść skleciliśmy.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.