Dola i niedola/Część II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dola i niedola |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Łatwo się dorozumieć, jakim plotkom i powieściom wypadek w domu kasztelana O.... dał początek. Opowiadano sobie na ucho całą scenę u łoża śmierci, malując ją najjaskrawszemi barwami. Otaczający Krystynę najgorliwsi byli w roznoszeniu wiadomości przykrojonych do ich usposobień, i nie żałowali w nich Adama, którego rolę starano się jak najpoczwarniejszą uczynić. A tak niewiele potrzeba, by prawdę nawet zachowując w osnowie, zmienić jéj znaczenie!... Przyjaźniejsi Adamowi milczeli, nie mieli czém zbijać tych baśni. Żona tryumfowała.
Nadszedł dzień pogrzebu Julii, na który nawet zapraszającéj karty nie posłano panu Adamowi, ale kareta jego poszła wszakże za żałobnym orszakiem, i on sam w niéj pojechał, smutny, przybity... Widzieli go ciekawi; to dało znowu powód do różnych tłómaczeń i gawęd.
W ogóle wszystko się teraz odsuwało od Adama. Opuszczali go jedni po drugich, a staraniem Krystyny pustynia roztaczała się coraz szerzéj; codzień przekonywał się mocniéj, że mu już nikt nie pozostał prócz zajadłych nieprzyjaciół i garstki obojętnych. Od śmierci Julii nikt do drzwi jego nie zapukał, p. Floryan przyszedł raz, chciał wybadać i nie pokazał się już więcéj.
Pan Adam siedział w domu, był parę razy w zamku, ale nie miał szczęścia oglądać twarzy królewskiéj, a na listowne domagania się audyencyi, król odpisał wprawdzie bilecikiem własnoręcznym, obwinąwszy gorzką pigułkę pięknemi słówkami, ale dał mu do zrozumienia, że nie mogąc nic zaradzić, nie chce go próżnemi łudzić nadziejami.
W przypadkowych przechadzkach spotykał ludzi, co mu się z daleka kłaniali, ale wszyscy prawie szybko uchodząc, zdawali się unikać rozmowy i zbliżenia, lub znacząco odwracali głowę, aby nawet nie oddać ukłonu....
P. Adam gorzko się uśmiechał. Zrozumiał wreszcie, że mu tu nic nie pozostało do robienia.
Tak zbiegło kilka tygodni... W gazetach holenderskich ukazał się (bez nazwisk osób wprawdzie) opis jego historyi i historyi miłości Julii dla niego, krzywdzący dla niego szczególniéj i widocznie przesłany z Warszawy. Nie wiadomo czyja ręka podrzuciła mu ten numer niby pocztą przesłany, aby poczuł cios, który mu zadano.
Rozdraźniło to Adama do tego stopnia, że natychmiast ukropem i żółcią napisaną odpowiedź przesłał do téj saméj gazety, i sowicie opłaciwszy umieszczenie, gdyż takich przysmaków druk na wagę złota okupować było potrzeba — miał przyjemność czytania wkrótce swéj odpowiedzi, któréj liczne egzemplarze sam po Warszawie rozrzucić się starał. Nie spodziewano się w obozie przeciwnym, aby mógł tak śmiało wystąpić. Artykuł Adama podyktowała rozpacz: odsłonił on wiele rzeczy niespodzianych, i straszliwą wrzawę wywołał między przyjaciołmi Krystyny, która udawała, że o zaczepce wcale nie wie. Adam nie kryjąc się wcale z autorstwem odpowiedzi, zapisał swoją ręką egzemplarz dla żony przeznaczony, i swoją go zamknął pieczątką.
Kończył się on temi słowy: „Smutna ta i wstrętliwa historya, któréj prawdziwy rys podajemy dla odparcia zupełnie fałszywych powieści, przez interesowane do ukrycia istotnéj prawdy osoby rozgłoszonych po dziennikach. Nie dajemy jéj obszerniéj z dowodami i szczegółami tym razem; jest ona tak rozciągła i tak nieprawdopodobna, że potrzebuje być koniecznie popartą usprawiedliwiającemi aktami. Jeżeli okoliczności wymagać tego będą, aby prawda w całym blasku odkryta została, a oszczercy zawstydzeni, wydrukujemy ją naówczas w Amsterdamie, i jesteśmy ku temu przygotowani. Posłuży ona za dowód zepsucia społeczeństwa młodego, pełnego życia i gwałtownemi poruszanego namiętnościami i t. d.“
Nazajutrz po wysłaniu tego numeru gazety holenderskiéj do Krystyny, pan Adam cały dzień spędził samotnie, nikogo do siebie nie kazał wpuszczać, co Jermaszka jak najściśléj spełnił do wieczoru. Późno już dosyć zafrasowany przyszedł wszakże oznajmić panu, że Floryan domaga się gwałtownie widzenia z nim koniecznie i bez zwłoki.
Z tego jednego już wnieść było łatwo, że Maluta, który wprzódy inne miał rachuby na kasztelana, teraz przeszedł do obozu żony i stał się jéj narzędziem: zrozumiał to pan Adam, lecz postanowił udawać, że się niczego nie domyśla... Istotnie Krystyna go znowu wyprawiła dla wyszpiegowania dalszych zamysłów męża.
Floryan chcąc się koniecznie do dawnego wkraść zaufania, wszedł pokorny; domyślał się, że pokorą z człowiekiem tak dumnym jak kasztelan, wiele w chwili opuszczenia i zaparcia przez wszystkich zrobić można.
Skłonił się po staremu bardzo nizko, począł go ściskać, wpatrywać się w jego zbladłe lice, użalać nad wymizernieniem.
— O miły Boże! jakże to pan kasztelan wyglądasz! zawołał łamiąc ręce; doprawdy, aż mi strach o jego zdrowie... Trzebaby się przejechać, rozerwać.
— Nie tylko przejechać, ale wyjechać, odparł kasztelan. Jak tylko pokończę co tu jeszcze mam do czynienia, wyruszam.
— No! a nie możnaby wiedzieć pokornemu słudze — dokąd?
— To moja tajemnica.
— A! jeżeli tajemnica, nawet dla oddanego mu całą duszą człowieka, to się już nie śmiem domagać.
Mimo tego zapewnienia p. Floryan wyglądał na dziecko, które dla tego się tylko nie napiera i mówi o swéj grzeczności, aby mu upragnione dano ciasteczko.
Oczy jego błądziły po papierach rozrzuconych na stoliku kasztelana, i padły zaostrzone ciekawością na ów numer gazety, zawierający ustęp, o którym wspominaliśmy.
— A! a! widzę, że i pan to już masz, rzekł biorąc w rękę. Dużo o tém mówią w mieście. Coż pan sądzisz?
— Rozumiesz, iż za nadto interesowany jestem w téj sprawie, nie mogę bezstronnego dać zdania; ale cóż mówią ludzie?
— Różnie różni. Świat jest zawsze rad skandalom... to łakocie.
— Wywołano to zaczepką nieprzyzwoitą, rzekł kasztelan. Musieli się wyzwani bronić jak mogli... Nie trzeba było wilka wywoływać z lasu.
— Najwięcej wszystkich intryguje ta w końcu obietnica — dodał uśmiechając się p. Floryan — owéj książki całéj o... wypadkach już zapomnianych... Miałożby to w istocie przyjść do skutku?
— Dla czegożby nie?
— Więc to nie próżna groźba tylko?
— A na cóżby się ona przydała?
Maluta chodził po pokoju, zaglądając po wszystkich kątach niespokojny.
— Skazałeś się kochany kasztelanie na taką samotność... rzekł w końcu. Tego, jeżeli przyjmiesz moją głupią, ale serdeczną radę, nie pochwalę. Chcąc walczyć potrzeba, czoło nastawić, a nie kryć się w kącie. To zła rachuba i rzecz sama z siebie denerwująca. Ludzie zawsze łacniéj obwiniają tych, których nie widzą, którzy się im nie bronią, słuchają jednéj strony tylko. Łatwiéj ich nakłonić niż się zdaje, ale potrzeba na to popracować.
— Wiem ja to wszystko, rzekł pan Adam, alem jaszcze na sobie wymódz nie potrafił powrócić nieco do tych ludzi, którzy tak łatwo obeszli się i obchodzą bezemnie... Żywéj duszy nie widziałem, nikt się nawet o mnie dowiedzieć nie przyszedł.
— A! przepraszam, przerwał Floryan: komandor sam mi mówił, że tu parę razy kartę wyrzucił.
— Nic o tém nie wiem.
— Zdaje mi się, że ten nieokrzesany niedźwiedź litewski, którego kasztelan trzymasz na straży, odprawia wiele osób, nie dając nawet o nich znać panu kasztelanowi.
— To być może, i wdzięczen mu za to jestem, bo ten jeden niedźwiedź mnie kocha.
Pan Floryan się uśmiechnął.
— Szanowny panie — rzekł słodziuchno — jesteś niesprawiedliwym, nie mówiąc już o innych, choćby dla swojego sługi wiernego, jakim ja mam być zaszczyt...
Kasztelan odpowiedział ust skrzywieniem dwuznaczném, skłonił głowę, wiedział co trzymać o tém przywiązaniu.
— Nie śmiałem być zbyt natrętnym, ale w sercu...
— O! dziękuję, dziękuję ci, kochany panie Floryanie.
— No! a do komandora też nie myślicie choć zajrzeć? Mnie się zdaje, że należałoby, wypadało i potrzeba... rzekł Maluta widząc, że oświadczenia i czułości nie idą.
— Jużcić zapewne będę z pożegnaniem...
— Chodźmy dziś, jest mały wieczorek przyjacielski...
— Jakoś nie mam ochoty...
— Namawiam, rozrywka, dystrakcya, potrzebne, konieczne.
— Nie chce mi się.
— Potrzeba się przemódz.
— Późniéj... kiedyś... zobaczymy.
— Będę natrętnym, rzekł pan Floryan: przyjadę pod wieczór i zabiorę pana gwałtem. Leonina zaśpiewa, a tęskni biedaczka po panu.
— Ja po niéj nie.
— Osobliwsza obojętność! tak śliczna, urocza dziewczyna.
— Serce mam żałobą okryte.
— Kwiatek na czarném tle, doskonale się wydaje, szepnął z uśmiechem Maluta i odchrząknął znacząco.
— Nie lubię kwiatków, więdną zbyt prędko.
— Ale pachną i bawią oko.
Rozmowa się przerwała, ale po kilkakroć uparcie na jeden przedmiot naprowadzając, p. Floryan tak zmęczył kasztelana, że w końcu wymógł na nim obietnicę, pojechania tegoż dnia do komandora. Słowo, które nareszcie wyrwał gwałtem prawie panu Adamowi, zdawało się go cieszyć niepomału, jakby wielkie otrzymane zwycięztwo. Zacierał ręce, całował kasztelana, dowcipował, uśmiechał się, oświadczał z przyjaźnią, niezłomną i wybiegł nareszcie, zapowiadając po kilkakrotnie, że wieczorem zajedzie po kochanego kasztelana.
Nie z wielką ochotą wybierał się na ten wieczór pan Adam, nie chciał się na świat pokazywać, wiedział ile mu to nieprzyjemności sprowadzić może, ile osób nieżyczliwych spotkać będzie musiał; ale słowo się rzekło, zresztą dziwna jakaś na drobne sprawy objęła go obojętność.
Gdy o umówionéj godzinie przybył pan Floryan z wysoko i starannie ułożonym tupetem, szpadką u boku, w aksamitnym fraczku, w trzewikach na wysokich obcasach, wyglądający jakby wzięta z dziennika francuzkiego karykatura, kasztelan dał mu się pociągnąć, nie opierając się więcéj, nie myśląc prawie co czyni.
Przed mieszkaniem komandora stały już mnogie powozy, wieczór zapowiadał się bardzo świetnie. Gospodarz powitał przybyłego bardzo grzecznie i uprzejmie, troskliwie dopytując o jego zdrowie, poczém odciągnięty zaraz odszedł na stronę. Kasztelan ujrzał się otoczony od dawna mu obcym tłumem, którego oczy zaostrzone ciekawością, ze wszech stron zwracały się na niego. Przybrał minę prawie pogardliwą, obojętną, nie myśląc się narzucać nikomu. Może téj postawie był winien, że parę figur mniéj wybitnych, zbliżyło się do niego przez ciekawość. Kasztelan mówił głośno i odegrywał dosyć dobrze rolę człowieka, któremu sprawy i ludzie dosyć są obojętni, — odzywał się o nich niemal z lekceważeniem.
Po fizyognomiach poznać było łatwo, że jednych to dziwiło, drugich rozdraźniało; szeptano po kątach z przekąsem, spoglądano na niego wyzywająco. Przepływając wszakże po kilkakroć te tłumy, kasztelan szczęśliwie się przez nie przebijał, niezaczepiany wyraźniéj po drodze; zdawało mu się nawet, że ten wieczór przejdzie dosyć spokojnie i zostawi tylko po sobie wspomnienie pierwszego wystąpienia o swéj sile, po dłuższéj żałobie i odosobnieniu.
Wśród dosyć licznych gości, szczególniéj odznaczał się jeden, około którego najwięcéj skupiali się przytomni, przy którym najpilniéj zabiegał gospodarz, — cudzoziemiec ogorzały, niepiękny, niezbyt już młody, ale ubrany wytwornie, śmiały i gadający za trzech. Spojrzał on kilkakroć z ukosa na kasztelana z wyraźną niechęcią i wzgardą. Wzrok jego nawet zbyt może często zatrzymywał się na nim. Ten człowiek, którego twarzy dawniéj gdzieś widzianéj przypomnieć sobie nie mógł pan Adam, jątrzył go i wyzywać się zdawał. Napróżno usiłował przywieść na pamięć, kędy go i kiedy mógł widzieć? Draźnił go sobą jak zagadką, nie było się kogo zapytać o niego. Pan Floryan wprowadziwszy na pokoje kasztelana, zaraz się jakoś zaszył w kątek i odszukać go już nie było podobna.
Wzrok pana Adama niespokojnie badał tę twarz, któréj oczy nawzajem szukać go i mierzyć się zdawały.
Po kilkakroć usiłował spytać o tego cudzoziemca, którego obejście, śmiałość, głośne przechwałki i dowcipy zwabiały nieustannie ciekawych do koła. Postanowiwszy wreszcie mordującą go przebić tajemnicę, począł kasztelan szukać pana Floryana, i znalazł zamyślonego, w cieniu, smutnego, z miną stworzenia, które popełniwszy psotę jakąś, czuje, że go za nią czekają razy.
— Dobrze — rzekł — żem cię przychwycił nareszcie. Mówże mi, co to jest za figura nieznośna, ten — ten, widzisz go tam, ogorzały jakiś Gaskończyk? Przysiągłbym, że go już gdzieś widziałem.
Francuz stał bardzo blizko, ale Maluta udał naprzód, że go nie zna, co było zupełném niepodobieństwem, bo pan Floryan znał wszystkich. Było to jego powołaniem.
— Jak to! ty? tybyś kogo tu nie znał i siedział spokojnie? zaśmiał się pan Adam.
— Ale to nowy jakiś przybysz... dalipan, nie wiem, chyba pójdę na wzwiady.
To mówiąc wymknął się pan Floryan, ale już więcéj nie wrócił, a kasztelan zniecierpliwiony, musiał zadać pytanie jednemu ze znajomych, który nazwiska cudzoziemca nie pamiętał, wiedział przecię, że od niedawna jest w Warszawie, że chce wstąpić w służbę Rzeczypospolitéj, i że król JM. niezmiernie go polubił.
Na tém badaniu przeszedł czas do wieczerzy, która na chwilę tylko poprzedziła grę, wkrótce rozpoczętą w salonie białym.
Kasztelan, który tu parę razy wyszedł wygranym, nie mógł się teraz przyzwoicie uwolnić od gry choć niewielkiéj, i przystąpił z innymi do stolika.
Z razu gospodarz sam ciągnął bank, ale po niejakim czasie dozwolił przybyłemu Francuzowi zastąpić siebie, aby mógł pokazać pewną w grze modyfikacyę świeżo przyjętą we Francyi. Hr. de St.-Géron (gdyż on to był nie kto inny) wyrzucił na stół tysiąc czerwonych złotych i rozpoczął grę.
Kasztelan, który stał przy stole, wyzwany urągliwém spojrzeniem Francuza, nie mógł się powstrzymać od walki. Pierwszy raz w życiu żyłka w nim do gry zadrgała, obudziła się chęć upokorzenia tego impertynenta, który go widocznie swym wzrokiem i postawą zaczepiał i wywoływał. Obliczył myślą to co miał w domu, i rzucił na kartę 500 czerwonych złotych.
Nieznajomy przypatrzywszy się stawce dziwnie przymrużonemi oczyma, uśmiechnął się szydersko, co jeszcze bardziéj rozjątrzyło kasztelana. Zarumieniony ręką drżącą podsunął swą kartę, ale St.-Géron udawał jakoś, że jéj nie widzi. Po kilku przeciągnieniach, kasztelan nie miał przy sobie więcéj gotówki, zerwał się i pobiegł do gospodarza.
— Nie spodziewając się grać — rzekł do niego — nie wziąłem z sobą więcéj nad pięćset czerwonych złotych, które już przegrałem. Będziesz łaskaw zrobić mi kredyt na drugie tyle?
— A! z największą chęcią, zawołał komandor, śpiesząc do trzymającego bank, któremu coś począł szeptać na ucho.
Z wielkiém podziwieniem pana Adama, St.-Géron zmierzył go wzrokiem dumnym i potrząsł głową, wyraźnie odmawiając kredytu. Komandor pobladły przybiegł do kasztelana.
— Jestem w rozpaczy, rzekł; mój chwilowy wspólnik odmawia kredytu, nie panu, ale z zasady wszystkim; a ja... le croiriez-vous, w téj chwili jestem a sec... Co tu począć?
Kasztelan zadrżał dotknięty boleśnie, ale się zbliżył do stołu, szukając około niego pana Floryana, aby go do domu posłać po pieniądze... Maluty nie było, i nikogo lepiéj znajomego, do któregoby się można zwrócić; jechać sam nie mógł, boby to i zbyt wiele czasu zabrało, i wyglądało na jakąś ucieczkę. Opierając się więc o stół, odezwał się głośno do Francuza:
— Za pozwoleniem... przegrałem pięćset czerwonych złotych. Mogęż pana prosić o godzinę kredytu na summę równą pierwszéj przegranéj?
St.-Géron zdawał się z razu nie chcieć nawet zrozumieć, że pytanie do niego się stosowało, potém usta ułożył pogardliwie, potarł czoło i rzekł sucho:
— Nie mam zwyczaju przy grze dopuszczać kredytu, to za daleko prowadzi. Tém mniéj kredytuję tym, których nie znam... lub — dodał ciszéj — co mi są nadto znani.
Ostatnie słowa, wyrzeczone zniżonym głosem, wszyscy wszakże usłyszeli. Była to wprost obraza honoru; kasztelan nie mógł tego puścić bezkarnie.
— Mości panie, rzekł: za takie słowa krwią się płaci. Ja także nie myślę mu kredytować.
— Krwią? — podchwycił Francuz obojętnie — c’est selon, jeżeli się ma do czynienia z ludźmi, których krew naszéj jest warta.
Adam zawrzał, i jak stał, garścią kart rzucił Francuzowi w oczy; ale w téjże chwili St.-Géron rękawiczką drasnął go po twarzy.
Rozruch w mgnieniu oka powstał niesłychany, ale tłum natychmiast rozdzielił zwaśnionych, nie dopuszczając starcia, które się gotowało. Francuz krzyczał i śmiał się odgrażając, kasztelan miotał się jak opętany, chcąc go rozedrzeć natychmiast.
— Co mi tam WPanowie mówicie o pojedynku! krzyczał St.-Géron: są ludzie, z którymi się przecię nie pojedynkuje... Wyzwanie!! nie pojmuję wyzwania tego jegomości. Kijem go pachołkom obić każę na rynku, i będę miał satysfakcję, ale bić się z nim!
Słowa te dosyć głośno wyrzeczone, do wściekłości przywiodły Adama, który już sam potém nie wiedział jak się znalazł w powozie, i pędem odwieziony został do domu w stanie ducha, którego odmalować niepodobna. Był na pół szalony. Wyrywał sobie włosy z głowy, pienił się, rzucał, nabijał pistolety, mierzył niemi w piersi własne, wybiegał na ulicę, nie wiedząc co czyni. Jermaszka ledwie go od ostateczności jakiéj potrafił utrzymać.
Nierychło potrafił oprzytomnieć, i choć noc była, namyśliwszy się pojechał do mieszkania jednego z tych ludzi, którzy z pojedynku czynili rzemiosło, i czekali tylko jakiegoś zajścia, aby w niém grać rolę pośredników i popleczników więcéj dającego.
Człowiek, do którego udał się kasztelan, słynny był sam z szermierki i strzelania, sługiwał dawniéj wojskowo we Francyi i w Saksonii, a na starość z odwagi swéj i znajomości praw honorowych uczynił professyę. Nie było spotkania, w którémby półkownik Ballandier nie miał jakiegoś udziału. Z powierzchowności i obyczajów był to pospolity bardzo awanturnik, z czerwonym nosem, z wąsami pół-łokciowemi, suchy, barczysty, ogromny, trzymający się prosto, z rękami jak dwie patelnie. Pokorny z możnymi, Ballandier nie robił ceremonii z tymi, dla których worka i stosunków nie czuł poszanowania. Historya kasztelana już jakimś cudem do niego była doszła, tak, że gdy pan Adam dobił się do niego prosząc o radę, znalazł go choć udającego niewiadomość, ale już widocznie uprzedzonego.
Ballandier przyjął go siedząc na łożu, rozebrany, z krótką fajeczką w ustach, okryty tylko kołdrą wełnianą, z pod któréj wisiały nogi obnażone, muskularne, okryte bliznami i niedźwiedzim włosem... Wyglądał zupełnie na Don Kichota.
— Co począć? pytasz mnie panie kasztelanie, — rzekł zimno — tu nie ma co robić: jutro pójdę do hrabiego spytać, czy przyjmuje pojedynek? a jeśli odmówi...
— Jeśli odmówi? podchwycił kasztelan.
— Możesz go pan kazać obić na ulicy.
— A on?
— A on broniąc się, może panu w łeb strzelić.
— Jednakże odmówić nie powinien, nie może... zmusimy go, jest przecię trybunał honorowy, przed który go pozwać mam prawo, aby się tłómaczył dla czego mi odmawia.
— Tak jest; mógłby być urządzony podobny trybunał honorowy, rzekł Ballandier. Ale wprzódy trzeba się z nim rozmówić. Więc jutro.
— Nie jutro, ale natychmiast! odrzekł kasztelan, kładąc rulon studukatowy na kolanach pułkownikowi, bo z nim żadnéj nie było ceremonii co do oznak wdzięczności. Brał co mu dawano, nie marszcząc się wcale... z tego żył.
Ballandier podjął rulon, zważył go w dłoni, wsunął pod poduszkę i powoli rzekł zimno:
— A no, to i zaraz, jeżeli każecie.
— Czekać będę na odpowiedź u siebie, naprzeciw zamku... Jeżelibyście nie zastali go w domu, pojedziecie szukać; jeżeli się zamknie, każecie wybić drzwi na mój rachunek, ja odpowiem... Sprawa nie cierpi zwłoki... trzeba się obmyć, aby brud nie przyrósł.
Rzuciwszy fajeczkę na stół, półkownik wsunął ogromne swe łapy w pantofle, obwinął się kołdrą i począł natychmiast odziewać naprędce.
— Półkowniku — zawołał odchodząc kasztelan — spraw się tak jak proszę, a będziesz ze mnie rad.
— Nie wątpię o panu, chciejcie nie wątpić o mnie.
Kasztelan przynagliwszy jeszcze o pośpiech swego wysłańca, odjechał do domu, ale tu nie spoczął, chodził od okien do drzwi, od drzwi do okien, wysyłając sługi, wyglądając z najżywszą niespokojnością powrotu półkownika.
Nierychło go się doczekał, a usłyszawszy ciężki i powolny chód jego, wybiegł naprzeciw niemu aż na wschody.
— Cożeś zrobił? zakrzyknął.
— Czekaj pan, odrzekł Ballandier: chwila cierpliwości; należy mi się najprzód szklanka wina.
Zadzwoniono o wino, Ballandier siadł w fotelu, nogi wyciągnął, głowę spuścił na piersi.
— Czekam, cożeś pan zrobił?
— Otoż nic! odezwał się po długiém milczeniu półkownik: ten szaleniec stanowczo odmawia nam pojedynku, w sposób taki, że nawet słów jego powtórzyć nie mogę. Pozostaje więc kij, nic więcéj.
— Ale przyczyna?
— Mówię, że nie potrafię powtórzyć przyczyny.
Kasztelan zaciął usta. Ballandier siedział, pił, ale już rozmowy nie było. Do kogo się udać? co począć? Adam nie wiedział już, w głowie mu się mąciło i zawracało. Z kąta ciemnego patrzał na te boleści Jermaszka i szarpał sobie włosy z głowy, nie umiejąc nic na to poradzić.
Po długich gorączkowych rozmysłach, kasztelan nagle otworzył szkatułkę, wysypał z niéj złoto, które brzękło w pole jego sukni, i podszedł niosąc je do Ballandier’a.
— Patrz! zawołał drżący: jest to wszystko co mam... Chcesz mi dopomódz, abym się pomścił... daję ci...
— Jest to bardzo piękna rzecz — odparł awanturnik, mierząc kupę okiem chciwém, — jest to rzecz bardzo piękna, ale gdy idzie o datek i pieniądze, potrzeba rachunku, kochany panie... Ile mi tedy pan dać możesz?
— To co mam, jest tu przeszło tysiąc dukatów.
— Cóż to jest tysiąc dukatów? odparł Ballandier. Tysiąc dukatów?... Procent od tysiąca dukatów wynosi, jeżeli się nie mylę, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... ja potrzebuję najmniéj pięćset, żebym żył; a jeżeli panu pomogę przeciwko temu człowiekowi, stracę całą klientelę.
— Dla czego?
— Dla tego, że tu nie o tego jednego kiepskiego Francuza chodzi — odparł rozgrzany winem i pobudzony do szczerości półkownik, — tu idzie o całą familię rozjątrzoną na pana, któréj szampionem jest ów Francuz... A jeżeli panu było trudno się jéj oprzeć, cóż mnie?... Pozabijać ich wedle reguł, wszystkich do nogi nie mogę. Schowaj pan te pieniądze...
— Cóż mi radzisz? rzekł kasztelan, dolewając drżącą ręką wina machinalnie, a złoto wysypując po stole i po podłodze.
— Co radzę? Radzę mu jak psu w łeb strzelić; a że to kryminał, zwłaszcza pod bokiem króla i sejmu, więc potém z tém złotem, którego niewiele jest, uciekać w świat... Ja od pana już grosza nie wezmę więcéj, bo miałbym na sumieniu. Trzeba to zebrać skrzętnie... na złą godzinę. Szczerze mi żal, żem nic nie zrobił, że z téj sprawy z honorem i czysto wyjść nie można... Adieu!
To mówiąc, dopiwszy wina do ostatniéj kropelki, Ballandier włożył czapkę na głowę i powoli odszedł; a kasztelan pozostał jak wryty w ziemię. Jermaszka pełzając po podłodze, po jednemu zbierał dukaty.
W parę godzin potém kasztelan otulony płaszczem wymknął się z domu, kryjąc dwa pistolety pod połą. Jermaszka niespokojny wybiegł za nim, śledząc go z dala mimo zakazu.
Pan Adam błądził z razu po ulicach bez celu, potém siadł gdzieś w progu kamienicy trąc czoło, i chodził znowu i zaglądał w różne miejsca, aż na ostatek nie wiedząc dobrze co czynić, zapukał do drzwi Leoniny, która mu na myśl przyszła... jak? sam nie rozumiał.
Godzina była bardzo spóźniona, ranek prawie, niełatwo dostukał się do bramy; bicie wszakże gwałtowne rozbudziło stróżów, a pieniądze pootwierały drzwi i doprowadziły aż do mieszkania Włoszki.
Sługi poprzestraszane niełatwo się zgodziły dać wiedzieć pani o tak niespodziewanym gościu, któremu z razu odmówiono przyjęcia. Kasztelan napisał na kartce, że sprawa gardłowa, że idzie o życie, i zmusił Leoninę, aby wyszła do salonu. Cała ta scena przeciągnęła się do białego rana, bo Włoszka, gdy już postanowiła wyjść, musiała się ubierać, a ubiór kobiety, któréj sen przerwano, która chce być piękną, trwa długo.
Po nieskończenie długiém oczekiwaniu, ukazała mu się nareszcie. Pan Adam żywo podbiegł do niéj.
— Przychodzę do ciebie z dziwną prośbą — rzekł; — ale powiem ci wszystko w dwóch słowach, aby cię długo nie męczyć. Jestem śmiertelnie obrażony przez człowieka, który mi najpodléj odmawia zadosyćuczynienia... Byłaś dla mnie zawsze dosyć przychylną... chcesz mi dopomódz do zemsty? tyś Włoszka, ty ją musisz rozumieć?
— Do zemsty? — spytała drżąc kobieta — ja panu? w jaki sposób?...
— Najłatwiéj — rzekł kasztelan, który widocznie był na pół obłąkany, co z saméj myśli, jaką powziął, najlepiéj się okazywało, — oto tak: tyś cudownie piękna, twym wdziękom nikt się oprzeć nie potrafi...
Leonina połechtana uśmiechnęła się.
— A wy?... spytała.
— A! i ja niemi jestem zachwycony, oszalały... ale cóż z moich zachwytów i szałów! Ja kochać nie mogę, a miłość moja na nicby się nie zdała kobiecie... Chcesz mieć we mnie sługę, przyjaciela, opiekuna... a być moim dobroczyńcą?
— Chcę! ale jak? odparła Leonina.
— Ja ci wskażę człowieka — odrzekł pośpiesznie kasztelan, — ty go przywabisz, a ja... zabiję!
Mówiąc te słowa, błysnął dziko oczyma. Włoszka wzięła go za szalonego, porwała się z krzesła wystraszona.
W rozpaczy, z jaką to wyrzekł jako rzecz najnaturalniejszą, z niewinnością dziecka lub waryata, było coś przerażającego; przytomny, chłodny człowiek nigdy tak dziko, tak surowo nie śmiałby wypowiedzieć swéj myśli.
— Jak to? chcesz mnie uczynić wspólniczką swéj zbrodni?
— To będzie kara nie zbrodnia! odparł kasztelan...
— Chcesz, by ta krew prysła na mnie, człowiecze! wzdrygając się zawołała Włoszka. Jakąż ja rolę w tém grać będę? Zastanów się...
Kasztelan rozśmiał się dziko.
— Nie chcesz więc? spytał.
— Nie mogę...
— Prawda, chciałem rzeczy niepodobnéj. Nie! zrobimy to inaczéj: ja go nie zabiję, ale go zmuszę, aby się bił ze mną... a wówczas on mnie zabić może...
Leonina przerażona tym szałem, poglądała na niego przestraszona, usiłując się go pozbyć.
— Uspokój się pan na Boga! rzekła. Pan mówisz od rzeczy...
Kasztelan obejrzał się, dzień jasny bił już w okna, ruszył ramionami, czuł się znużonym. W płaszczu, jak stał, rzucił się na kanapę, i na chwilę jakby omdlały i zdrętwiały pozostał tak milczący. Włoszka przemawiała do niego kilka razy, ale napróżno: stracił był, pogrążony w myślach, słuch, przytomność, niemal życie. Litość poruszyła serce kobiece; otarła mu skroń, podała wody, poczęła usługiwać jak umiała biednemu, i dwie łzy błysły na jéj powiekach. W niezepsutych zupełnie sercach widok nieszczęścia budzi miłosierdzie, w złych szyderstwo tylko i gniew jakiś zwierzęcy.
Ale pan Adam nie czuł i nie wiedział, co się z nim działo. Po długiém osłupieniu, nagle obudzony blaskiem jasnego dnia, jak przerażony porwał się i wybiegł nie spojrzawszy na Leoninę. Jermaszka, który u drzwi na niego czekał, postrzegł jak się przemknął, i nagonił go dopiero zaczajonego w kątku bramy Krakowskiéj, wpartego w ciemny załom muru, z oczyma wlepionemi w postacie, które się tędy ku zamkowi przesuwały.
Chciał on wyciągnąć ztąd pana, ale Adam odepchnął go, i na tych czatach spędził kilka godzin. Warszawa rozbudziła się ze snu, ruch żywy w téj części miasta zastąpił ranną ciszę. Piesi, jezdni, powozy, przeciągali nieustannie mimo kasztelana, którego oczy jednego tylko człowieka szukały. Twarz jego stała przed nim ciągle, widział ją jeszcze taką, jak u stolika gry mu się ukazała.
Około godziny dwunastéj, od Krakowskiego Przedmieścia nadjechała kareta dosyć znana panu Adamowi, bo go nieraz woziła. Zobaczywszy powóz, konie i ludzi swéj żony, zadrżał i rzucił się naprzód.
W środku, wyświeżony, z kapelusikiem pod pachą, siedział sam jeden Francuz, uśmiechnięty, z miną zwycięzką, widocznie rad z siebie, zdając się marzyć o przyszłych powodzeniach... Poglądał w stronę zamkową kręcąc wąsika, gdy nagle świsnęło mu coś żartko koło ucha; wstrząsnął głową, a wtém drugi strzał dał się słyszeć, i kula czerwoną plamę zostawując na czole, na miejscu go ubiła... Padł krwią oblewając powóz, głową na przednie szyby, które roztrzaskał...
Strzał Adama był trafny, przebił czaszkę i uwiązł w mózgu... Śmierć jak piorun szybka przerwała różowe marzenia.
Wielka kupa ludzi otoczyła powóz, który konie spłoszone unosiły aż na plac Zamkowy. Tymczasem zabójca niepostrzeżony wymknął się, i gdy marszałkowska straż i pachołkowie nadbiegli, już nie było nikogo w bramie. Domyślano się łatwo sprawcy... otoczono mieszkanie, ale tam nie było go od wieczoru, i nikt o nim nie wiedział.
Jermaszka znikł także.
Na pokojach królewskich z trwogą rozpowiadano sobie na ucho o wypadku. Strzał pod bokiem króla, tak blizko zamku, był zbrodnią, która bezkarnie ujść nie mogła.