Dola i niedola/Część II/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz, gdy po bezsenności ciężkiéj na łożu, które nazwać było można istotnie łożem boleści, dźwignął się pan Adam, ujrzał z podziwieniem u nóg swych na ziemi siedzącego Jermaszkę, z książką od nabożeństwa, a oczyma w niego wlepionemi. Sługa poczciwy czuwał i płakał.... Ta postać pokorna, niepozorna, prawie śmieszna swą naiwnością i prostotą wiejską, pozostała sama jedna przy odepchniętym i pomiatanym człowieku, który już nikogo nie miał na świecie, prócz oddalonéj i zapomnianéj matki. Adam poczuł, że jedyne dziś węzły, co go jeszcze łączą ze światem, z życiem, są te właśnie, które on sam potargał; jedyném dla niego schronieniem był dom rodzicielski, jedynym przytułkiem łono odepchniętéj macierzy. W szczęściu, w powodzeniach, zapomniał był o niéj; teraz ta postać sługi, wysłańca cichego domu, przypomniała mu całą straconą i zatartą przeszłość. Zastygły, zobojętniały, poczuł jakby promyk słońca rozgrzewający mu serce. Czego dokazać nie mogło szczęście, zrobiła niedola: człowiek ten zaczynał czuć i kochać. Wczorajszy gniew i doznane upokorzenia wyrwały go z fałszywéj kolei, wyrzuciły ze świata obcego mu, i choć jeszcze nowych dróg dla siebie znaleźć nie umiał, już ich myślą szukał.
Z wejrzeń Jermaszki widać było, że poczciwy sługa zgaduje myśl swojego pana. Przy najniewdzięczniejszéj postaci, która w nim pokrywała umysł żywy i łatwo przenikający, Jermaszka miał złote serce. Niewtajemniczony w życie swego pana, z drobnych oznak potrafił je odgadnąć: wiedział o zadanych mu ranach, patrzał na upokorzenia, na prześladowanie, nie śmiał się odzywać nigdy, ale z prostotą serdeczną szukał na to lekarstwa i znajdował, że jedne wiejskie zacisze, wyrzeczenie się widoków ambitnych, mogły pana uleczyć. Ale między nim a panem przestrzeń była ogromna: nie śmiał się odezwać, uważano go zawsze w domu za wcale podrzędną istotę, dobrą do posługi, ale głupowatą. Powierzchowność nieszczęśliwa źle o nim uprzedzała; zaczynał od tego każdy, że się z jego niezgrabności naśmiewał. Trzeba było żyć z nim, patrzeć z blizka, aby dobyć z téj bryły nieokrzesanéj drogi kruszec, który we środku był zamknięty.
Kasztelan pierwszy wcale go nie odgadywał: wierzył w serce, nie domyślał się nawet rozsądku i przenikliwości w tym słudze, dla którego świat większy, ludzie téj sfery musieli być nierozplątanemi zagadkami... Trafia się to nieraz na świecie, że ludzie różnych pojęć zmuszeni są żyć obok siebie, i ze swego stanowiska sądzą o towarzyszach podróży; bywa często, że niżsi nietrafnie wyrokują o rzeczach przechodzących ich wyobrażenia, ale szkielet domowego życia, ogólny plan jego, oni często widzą jaśniéj niż ci, co go tworzą. Z wysokich stanowisk życia o niższych sądzi się fałszywiéj, niż z nizkich o wyższych — dla czego? bo na dole sądzi się wedle instynktowych ogólnych zasad i praw natury ludzkiéj, gdy z wysoka bierze się rzeczy raczéj z umówionych konwencyonalnych punktów widzenia. Skala ta ledwie starczy na to, do czego jest zrobiona, a do innych spraw zastosowana, miarą jest całkiem fałszywą. Jermaszka mógł zrozumieć kasztelana, gdy Adam nie był w stanie pojąć swego sługi.
Blady, drżący wstał z łoża p. Adam; przypomnienie wypadków dnia wczorajszego piekło go straszliwie, rumieniło mu czoło, rzucało sercem w piersi, jakby ją rozszarpać miało. Po tém, co się stało, niepodobna było pozostać w Warszawie; ale wprzód należało hardo postawić czoło potwarzy, i uchodzić z placu dobrowolnie, obronną ręką, nie zaś wypędzonemu haniebnie. Adam czuł potrzebę wygadania się, użalenia; potrzebę kogoś, komuby się zwierzył, kogoby spytał, z kimby położenie swe rozważył... Zostawał mu jeden tylko Jermaszka — niestety!
Spojrzał na niego. Bojaźliwy wzrok sługi spotkał smutny wzrok wywołańca.
— Czyś nie chory panie? spytał po cichu.
— Nie — rzekł Adam — alem znękany i zesłabły.
Westchnął, trąc ręką czoło.
— Nie był tu wczoraj pan Floryan?
— A gdzieżby on teraz przyszedł! odezwał się Jermaszka. Ci miejscowi przyjaciele, to do półmiska dobre: idzie to na dymek kuchenny, ale od cierpiącego ucieka. Ani pana Floryana, ani żywéj duszy nie było.
Obaj zamilkli, mierząc się oczyma.
— A! panie mój, panie! rzekł po chwili Jermaszka: gdybyś pozwolił po staremu sobie powiedzieć, jako wiernemu słudze — co my tu robić mamy? po co siedzieć? do czego się męczyć?
— A cóż chcesz bym uczynił? spytał kasztelan.
— Ja to myślę, onoby najlepiéj było powrócić do chaty... szeptał sługa. Małeć to swoje, ubogie, ale spokojne. Po co panu te złociste progi i tyle zabiegów, aby sobie kupić zgryzotę? Ludzie nas nie chcą, i my ich nie pragniéjmy.
Dziwnie spojrzał pan Adam na Jermaszkę, i blady uśmiech przesunął się przez jego usta.
— Mój kochany — rzekł — nie byłeś nigdy żołnierzem!...
— Nie, ono to się nie było, proszę jegomości; ale dużo znałem i widywałem żołnierzy różnych, i ono to się nasłuchało od nich o różnych różnościach, co się tycze wojny... odpowiedział Jermaszka.
— Więc wiesz może — zawołał pan Adam — że gdy żołnierz wyjdzie na plac, a stanie do boju, choćby siły nieprzyjaciela były wielkie, nie godzi mu się uchodzić; potrzeba się bić i ginąć... a przynajmniéj szablę zakrwawić, nim się życie ocali.
Jermaszka słuchał z uwagą.
— Nieboszczyk stryj matki mojéj — rzekł — bo nikogo bliższego nie miałem, proszę jegomości, powrócił bez nogi do domu; otoż gadywał dużo o wojnie. Powiadał, że choć się bił dobrze, to nieraz uchodził, gdy nieprzyjaciel przeważał.... Onoby się też zdawało — dodał — że potrzeba nam także iść powoli odstrzeliwając się, ale rejterować, paneńku... rejterować!
Kasztelan popatrzawszy na niego, głową tylko dał znak, że na jego zdanie przystaje.
— Tak jest — rzekł — ujdziemy i my bijąc się, ale pierzchnąć z placu nie wolno.
— Ani się poddać, i z nieprzyjacielem, który ściga, wchodzić w układy.
— Bądź spokojny! odparł Adam. Ani oni ze mną, ani ja z nimi w żadne traktaty nie wejdę. Dopókim im jako ubogi szlachcic służył po pańskiéj myśli, pókim im schlebiał, dworował, przyjmowali mnie za swojego; gdym zapragnął być sobą, swobodnym, popchnęli mnie!...
Kasztelan mimowoli z żalem się wygadał, ale spojrzawszy na Jermaszkę, zdziwił się sam sobie i powstrzymał. Zdawało mu się, że popełnił niedorzeczność, tak wzniosłe prawdy rzucając człowiekowi, który zrozumieć go nie mógł. Sługa dech wstrzymał, tak był szczęśliwy z tego zwierzenia; instynkt go ostrzegł o myśli pana — spuścił głowę, zamilkł, i po przestanku dopiero zebrał się na odpowiedź.
— Nieboszczyk jegomość — rzekł — zawsze mawiał, że strzelbie, koniowi, kobiecie (z pozwoleniem) i panom nigdy się dowierzać nie godzi. Jedno może wystrzelić, drugie ponosić, trzecie zdradzić, a czwarte... opaskudzić człowieka (z przeproszeniem) kiedy się najmniéj spodziewa. I daćby im już spokój!
— Tak, mój poczciwy przyjacielu, szepnął pan Adam; sam jeden, bezsilny, muszę ustąpić. Ale — dodał nawpół do siebie — pragnąłbym dziś jeszcze więcéj niż kiedy wnijść między nich, zrównać się z nimi nie wiem jaką ofiarą, aby z kolei upokorzyć — i pomścić się!...
— E! proszę jegomości, podchwycił Jermaszka: ono to zemstę lepiéj na Pana Boga zdać, a plunąć na te sprawy. Co nam z niéj przyjdzie? to szatanowi świeczka, a duszy ledwie polizówka. W świecie to ono tak idzie, że co złe, to się samo na sobie mści... Już nic nam, tylko uciekać... proszę jegomości! Albo to nam w Wólce tak źle będzie? albo to chleba a choćby i pieroga zabraknie? albo to głód, albo co? Spokój, święta cisza i swoboda; nikt tam kołków nie przyjdzie ciosać na głowie.
— Mój kochany... począł kasztelan, ale się zaraz wstrzymał. Rzekłbym ci coś, ale ty mnie nie zrozumiesz....
— To nic, proszę jegomości, niech się jegomość wygada, zawsze to lżéj, jakby się w kaszlu flegmę zrzuciło. A może ja też co i skmetuję.
— Wam, mój kochany, takie życie starczy i chleb ten smakuje; ale mnie, com już do innego przywykł, com zakosztował innego... ta cisza, i ten spokój, i te wiejskie rozkosze...
Machnął ręką pan Adam.
— Ono to się trochę rozumie, odparł Jermaszka; ono to i prawda po trosze... Ale co to, proszę jegomości! od prostych a zdrowych rzeczy to choć człek odwyknie, łatwo się do nich przyzwyczai. Na polewkach pańskich przyjdzie rychléj niesmak i znużenie, a chleb razowy zębów nie połamie i nie przeje się nigdy... Warto spróbować.
I zbliżył się Jermaszka, ściskając go za kolana prawie ze łzami.
— Człeczysko to głupie — rzekł cicho — ale są takie rzeczy, że się ono rozumie, jak nie głową to sercem, proszę jegomości. Ej! ej! posłuchajcie dobréj rady choćby od głuptaska, wracajcie na swój zagon, do staréj matki: zobaczycie, że wam się serce uleczy, a pamięć wyzdrowieje... Cożeście tu mieli za szczęście? a ile bolu!
W téj chwili zapukano do drzwi. Pan Adam zdziwiony, bo się już nikogo nie spodziewał, z jakąś iskierką nadziei zwrócił się ku drzwiom; prysnęły przed nią wszelkie postanowienia, z pośpiechem gorącym zawołał:
— Proszę!
Blady jak ściana wcisnął się raczéj niż wszedł do pokoju pan Floryan zwany Malutą, ale... o! quantum mutatus ab illo — jak zmieniony do niepoznania! Owo pokorne człeczę, co się w szczęśliwszych czasach tak nizko kłaniało panu kasztelanowi, w progu już znać było, że za łaskę i ofiarę miało sobie to, iż go teraz przyszło opuszczonego nawiedzić. Jakiś snadź ważny powód napędził go pod drzwi niedoli. On, co z taką wymuszoną pokorą zawsze spotykał Adama, stał teraz zafrasowany nie wiedząc od czego począć; ale gdy się Jermaszka czując, że im zawadza, wysunął — pokłonił się i odezwał głosem, którego nastroić do okoliczności nie umiał:
— Cóż się to stało kochany kasztelanie, wczoraj tam, u ciała nieboszczki? Jakaś brzydka awantura? Całe miasto mówi o jakiéjś scenie, ażem się tu przybiegł poinformować!.. Mówiąc szczerze, zawsze mnie obchodzi wszystko, co go dotyka.
— Nie mam ani co taić, ani się z czego tłómaczyć, odparł pan Adam. Rzecz bardzo prosta: byłem wychowańcem, jakby przybraném dziecięciem kasztelanowéj nieboszczki; powzięła ona myśl niepotrzebną zostawienia mi po sobie resztek swojego majątku, których mąż jeszcze nie zmarnował. Była bezdzietna i w prawie rozporządzania tą częścią fortuny, jaką mi legowała... W chwili jéj zgonu, oddano mi nieprzytomnemu prawie szkatułkę, którą kazała mi wręczyć natychmiast. Nie wiem kto podszczuł kasztelana, by mnie pod pozorem, iż przywłaszczam sobie jakieś jego mienie, wychodzącego zatrzymał. Stało się to publicznie i w sposób niegodny człowieka, który się tego dopuścił w obec niezastygłego jeszcze ciała swéj żony... Dobyłem sam ową szkatułkę, nie wiedząc co w niéj jest. Okazał się formalny testament, ale go zdarłem i odrzuciłem. Nie przyjmę nic!.. nic nie chcę!...
Floryan słuchał zdziwiony i niedowierzający.
— Tak to było? zapytał z wolna.
— Tak jak ci mówię, ani mniéj, ani więcéj.
— A cóż pan myślisz począć z sobą daléj... potém?
— Zapewne opuszczę Warszawę...
— Ale dokądże?
— Tego jeszcze nie wiem; namyślę się.
Pan Floryan podumał także chwilę.
— Życzliwym jego sługą zawsze będąc, nie wiem co już radzić — rzekł. A król?
— Król w téj chwili nie ma dosyć siły, by jednego prześladowanego poddanego swego wyratował — odparł pan Adam.
— Więc kwitujecie z naszego świata, i nie myślicie już więcéj szczęścia próbować? spytał Maluta.
— Nie myślę, rzekł kasztelan. Ale czekajcie! nie sądźcie, abym znowu tak stchórzywszy miał uciekać... Zostanę tu jeszcze czas jakiś, pożegnam was, odejdę, gdy wybije moja godzina, którą sobie sam naznaczę....
Wyrazy te wyrzekł z pewnością siebie, która zastanowiła Malutę. Pan Floryan domyślał się pod nią skrytéj jakiéjś siły, nie mogąc zrozumieć jéj pochodzenia. Spojrzenie badawcze w oczy kasztelanowi nic go nie nauczyło. Pierwszy raz w tym człowieku dobadawszy się energii, spokorniał przed nią. Zwykł był wszelką siłę szanować.
— A no, tak! zawołał. To bardzo dobrze! to wybornie! należycie! ślicznie! Ja zawsze utrzymywałem, że pan kasztelan potrafisz z tego wybrnąć z honorem!...
— I możecie być o mnie spokojni, odparł dumnie pan Adam: potrafię się wyrzec wszystkiego i wzgardzić tém, co mi wczoraj wysokiéj zdawało się ceny.
— A nie byłożby innego wyjścia nad wzgardę? spytał kusiciel z uśmiechem.
— Nie widzę, rzekł pan Adam.
— Chwytając się tych, co ludzi potrzebują — poddał Maluta.
— Kogo? mów jaśniéj! Kto mi wyciągnął rękę? kto mi dał dowód, że na niego liczyć mogę? Nikt!..
— No! no! o tém potém, jeszcze może — zabełkotał Floryan — swojego czasu pomówimy.
Kasztelan zamilkł obojętnie. Chłód jego pozorny, ale dobrze odegrany podraźnił Floryana; nie rozumiał już nic, widział jakieś nadzieje, których odgadnąć nie umiał. Spróbował odgrzebywać, zaczepiał w rozmowie o parę rzeczy, o króla, o ambassadorów, ale p. Adam milczał posępny.
— Cóż tu tak WP. Dobrodziéj siedzieć będziesz sam w domu? odezwał się w końcu. W światby wynijść należało, jeżeli mi radzić wolno.
— Po co? zapytał kasztelan.
— A no, choćby się rozerwać i czarne myśli rozpędzić...
— Nim nawet ta, któréj winienem wszystko, została pogrzebiona?
— Zdaje mi się, że niepotrzeba, aby go ludzie posądzali czy to o żal zbyt wielki, czy o stosunki zbyt ścisłe — cicho odpowiedział Maluta.
Kasztelan ruszył ramionami.
— Niech sobie myślą i mówią co chcą... Ona stanęła przed sądem bożym, ja powinienem znieść wszystko... Zostaw mnie pan samemu sobie.
Słowa te wyrzekłszy z goryczą, kasztelan padł w krzesło, a Maluta widząc go pogrążonym w zadumie, wysunął się po cichu. Był on widocznie szpiegiem wysłanym na wzwiady, ale się o niczém nie dowiedział prócz smutku, którego się mógł łatwo domyślić, nie widząc go nawet.
Długą chwilę ciszy przerwał mały szelest, w którym się łatwo było dorozumieć Jermaszki. Po pierwszéj z nim rozmowie, kasztelan czuł dla niego jakąś ufność; on jeden jaśniejszą drogę wśród tych manowców mu wskazywał. Zwrócił się do niego, ale oczyma tylko; sługa także poglądał na niego z niewysłowioną czułością.
— Panie! ach panie mój! ozwał się po chwili: jedźmy! wracajmy!
— Pojedziemy, powrócimy! rzekł Adam. Czekaj! wybije godzina, stanie się czegoś chciał; nie miłoby mi tylko było, aby sądzili, żem uciekł przed nimi.
— Niechby się ono sobie myślało coby chciało! westchnął sługa; a nam co po tém, co się tam tym trutniom w głowie kręci!
Zamilczał pan Adam. Sługa także zamilkł z pokorą, i po chwilce znowu się wysunął, zostawiając go w samotności, któréj potrzebował.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.