<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Potrójny ogień

Indye, tak jak pewna część Brazylii, szczególnie Rio-Janeiro, są ze wszystkich na świecie krajów, najwięcej wystawione na gwałtowne burze. We Francyi, w Anglii, w Niemczech, w całej tej części środkowej Europy obliczają przecięciowo w przeciągu roku dwadzieścia dni w których daje się słyszeć huk piorunów, zaś na półwyspie Indyjskim liczą ich przeszło pięćdziesiąt w roku.
Tak się rzecz ma co do meteorologii ogólnej; w tym jednak razie, z powodu towarzyszących grzmotowi okoliczności, należało się spodziewać bardzo gwałtownej burzy.
Powróciwszy do Steam - House, spojrzałem na barometr; kolumna merkuryusza obniżyła się nagle o dwa cale; z dwudziestu dziewięciu spadła na dwadzieścia siedm. Zwróciłem na to uwagę pułkownika.
— Niepokoi mnie nieobecność kapitana i jego towarzyszy, rzekł mi; burza grozi wybuchem, noc zapada, ciemność się zwiększa. Myśliwi zapędzają się zwykle dalej niż obiecują, a nawet dalej niżby chcieli, — jak tu trafić wśród takiej ciemności.
— Szaleńcy! zawołał Banks, niechcieli usłuchać głosu rozsądku... Czyż nie lepiej zrobiliby nie oddalając się od nas?
— Zapewne, odrzekł pułkownik, ale stało się, teraz trzeba zrobić co tylko się da, aby mogli powrócić.
— Czy nie ma sposobu sygnałem wskazać im gdzie jesteśmy? zapytałem.
— Owszem, odrzekł Banks ; można zapalić nasze latarnie elektryczne, nadzwyczaj wielkie rzucające światło, które z wielkiej odległości widzieć się daje. Zajmę się tem niezwłocznie.
— Wyborna myśl, kochany inżynierze zawołałem.
— Może pan pułkownik każe, to pójdę poszukać kapitana Hod? rzekł Mac-Neil.
— Nie mój stary, zostań, jego byś nie znalazł, i sam zabłądziłbyś niezawodnie, odrzekł pułkownik.
Banks zajął się nastawieniem przyrządu elektrycznego, i w krótce dwoje oczu Stalowego Olbrzyma zajaśniały jakby latarnie elektryczne, rzucając wiązki światła wpośród rozgałęzionych bananów. Nie ulega wątpliwości, że jasny ten blask musiał rozchodzić się daleko i mógł stać się przewodnią gwiazdą dla naszych myśliwych.
W tejże chwili zerwała się gwałtowna burza. Uragan rozdzierał szczyty drzew, pochylał się ku ziemi, gwiżdżąc wśród słupów bananowych, jak gdyby przesuwał się przez donośne piszczałki organów.
Wszystko to było strasznie gwałtowne. — Grad połamanych gałęzi, i deszcz suchych liści zasypał drogę i dach naszego Steam-House pod pociskami temi wydawał jakiś głuchy, ponury odgłos. Musieliśmy się schronić do salonu, i pozamykać wszystkie okna, Deszcz nie padał jeszcze.
— Jestto rodzaj „tofanu” rzekł Banks. Indowie nazywają „tofanami” nagłe i gwałtowne uragany, niszczące szczególniej okolice górzyste; są one postrachem mieszkańców.
— Storr, zawołał Banks, czy pozamykałeś starannie otwory w wieży?
— Tak panie inżynierze, z tej strony nie ma się czego obawiać.
— Gdzież jest Kalut?
— Układa paliwo w tenderze.
— Jutro z łatwością będziemy mogli zaopatrzyć się w drzewo zbierając tylko leżące do koła gałęzie; wicher oszczędza nam roboty.
— Kalmie czy masz dostateczny zapas wody?
— Tak panie nie potrzebujemy obawiać się jej braku.
— Dobrze, wracaj co prędzej!
Mechanik i palacz zajęli swoje miejsca w drugim wagonie.
Błyskawice ukazywały się jedna za drugą, głuche grzmoty rozlegały się nieustannie. Tofan nic nie ochłodził powietrza, był to wicher gorący, duszący, który dopiekał jak płomień buchający z ogniska.
Sir Edward Munro, Banks, Mac-Neil i ja, raz po raz wychodziliśmy z salonu na werandę; wysokie gałęzie bananów wydawały się jakby czarna koronka rozpostarta na rozpłomienionem niebie. Po każdej błyskawicy w kilka sekund dawał się słyszeć huk grzmotu; jeszcze jeden nie ucichł, a już zaczynał się rozlegać drugi.
— Dziwna rzecz, że nie wracają pomimo takiej burzy, rzekł pułkownik Munro.
— Może kapitan i jego towarzysze znaleźli schronienie w jakiejś grocie lub w wypróchniałem drzewie, i dopiero jutro nad ranem powrócą, rzekł sierżant. Banks przecząco wstrząsnął głową, nie zdawał się podzielać przypuszczenia Mac-Neil'a. Było już koło dziewiątej; deszcz ulewny zaczął lać w połączeniu z wielkim gradem, odbijającym się odgłosem o pokrycie naszego Steam-House jakby głośne bicie bębna. Niepodobna było słyszeć własnego słowa choć grzmoty nie huczały w przestrzeni. Posiekane gradem liście bananów, na wszystkie strony rozlatywały się w powietrzu.
Nie mogąc dać się słyszeć, Banks wskazał nam ręką grad uderzający o grzbiet naszego Słonia. Za każdem uderzeniem błysk widzieć się dawał; zdawało się że to krople roztopionego metalu spadały z nieba, i uderzając o metal, wydawały świetlane blaski. Zjawisko to wykazywało do jakiego stopnia atmosfera nasycona była elektrycznością; cała przestrzeń przedstawiała się jakby w ogniu.
Banks skinął na nas abyśmy wrócili do salonu i zamknął drzwi prowadzące na werandę; niebezpiecznie było stać na powietrzu i wystawiać się na uderzenia wpływów elektrycznych. Teraz znaleźliśmy się w ciemności zupełnej, którą jeszcze powiększały ciągłe połyskiwania ze dworu; jakież było nasze zdziwienie, postrzegłszy że nawet ślina nasza błyszczała płomienistym światłem. Dowodziło to jak ogromnie byliśmy przesiąknięci otaczającym nas płynem.
„Pluliśmy ogniem” można powiedzieć, używając wyrażenia, jakiem określają to rzadko pojawiające się, ale zawsze przerażające zjawisko. Pośród takiego ogólnego palenia, gdzie to ogień wewnątrz, ogień zewnątrz, słysząc te nieustanne grzmoty i uderzenia piorunów, najodważniejsze serce musi bić gwałtowniej.
— Ach a oni! gdzież oni? wołał pułkownik Munro.
— Tak gdzież oni!... rzekł Banks.
— To strasznie nas niepokoiło, niepodobna nam było co uczynić na ratunek kapitana i jego towarzyszy, którym tak straszne groziło niebezpieczeństwo.
Jeżeli mogli znaleść jakie schronienie, to tylko pod drzewami, a wiadomo jak to jest niebezpiecznie podczas burzy. W pośród tak gęstego lasu jakżeż mogli trzymać się o pięć lub sześć metrów oddalenia od drzew, jakto zalecają osobom zaskoczonym burzą w lesie.
Właśnie myślałem o tem, gdy nagle rozległ się gwałtowniejszy jeszcze huk piorunu, następujący w jakie pół minuty po błysnięciu.
Steam-House zadrgał gwałtownie i zdawało się że uniósł się w górę. Sądziłem że się przewróci.
Jednocześnie rozszedł się w przestrzeni przenikający odór saletrowych wyziewów i najniezawodniej woda zbierana podczas tej nawalnicy, zawierałaby w sobie znaczną ilość kwasu saletrzanego.
—„Piorun uderzył!” rzekł Mac-Neil.
— Storr! Kalut! Parazard! krzyknął Banks.
Wszyscy trzej wbiegli do salonu; szczęściem cali i zdrowi.
Inżynier otworzył prędko drzwi prowadzące na werandę i wybiegł na nią.
„Patrzcie!... tam!” wołał.
O jakie dziesięć kroków leżał zdruzgotany ogromny banan. Przy blasku światła elektrycznego jasno było jak wśród dnia. Ogromny roztrzaskany pień padł na inne drzewa odarty działaniem gwałtownego uderzenia piorunu z góry aż na dół czyściuteńko z kory, która porwana trąbą, jak wąż wiła się w powietrzu.
— O mały włos piorun nie ugodził w nasz Steam-House! zawołał Banks. Zawsze jednak pewniejsze w nim schronienie jak pod drzewami.
W tem krzyki jakieś słyszeć się dały: czyżby towarzysze nasi wracali nareszcie?
— „To głos Parazarda”, rzekł Storr.
Jakoż rzeczywiście, kucharz, który stał pod werandą ostatniego domu, przywoływał nas na gwałt.
Poszliśmy tam niezwłocznie.
O jakie sto metrów w tył na prawo od naszego obozowiska, las bananowy stał w ogniu. Płomień ogarniał najwyższe szczyty drzew; pożar szerzył się gwałtownie co raz więcej zbliżając się do nas.
Niebezpieczeństwo było blizkie i groźne. Długa posucha i wysoka temperatura trwająca przez trzy gorące miesiące, wysuszyła drzewa, krzaki, trawy, i te stały się przez to nadzwyczaj łatwo zapalne; w takich warunkach w Indyach pożar często ogarnia i pochłania całe lasy.
Pożar szerzył się gwałtownie; gdyby dosięgnął naszego obozowiska, oba wagony spłonęłyby w kilka minut, gdyż cienkie ich ściany nie zdołałyby oprzeć się płomieniom, jak grubą żelazną blachą pokryte sciany[1] kas ogniotrwałych.
Staliśmy wszyscy w obec tego niebezpieczeństwa. Pułkownik rzekł spokojnie:
— Twoja to rzecz, kochany Banksie, myśleć o naszem ocaleniu!
— Tak pułkowniku; ale niema innej rady, nie mogąc stłumić pożaru, musimy od niego uciekać.
— Czy piechotą? zapytał.
— Nie wcale, naszym pociągiem.
— A kapitan Hod, i towarzysze jego? zapytał Mac-Neil.
— Nic nie możemy uczynić dla nich, rzekł Banks; jeśli nie wrócą przed naszym odjazdem, wyruszymy bez nich!
— Nie możemy ich tak opuścić, rzekł pułkownik.
— Kochany pułkowniku, musimy jechać żeby uratować pociąg, gdy ten stanie w bezpiecznem miejscu, powrócimy i las cały przeszukamy byle ich tylko znaleść.
— Rób jak chcesz Banksie, rzekł pułkownik, widać że rzeczywiście niema innej rady.
— Storr! zawołał Banks, wracaj do maszyny, a ty Kalmie do kotła i wzmocnić ogień!
— Jakie ciśnienie?
— Dwóch atmosfer, odrzekł mechanik.
— W przeciągu dziesięciu minut trzeba je podnieść do czterech! Idźcie, idźcie co prędzej! Mechanik i palacz nie tracili i chwili czasu. W krótce kłęby czarnego dymu buchały z trąby słonia mieszając się z potokami deszczu, z którego olbrzym nasz zdawał się żartować sobie. Błyskawicom które przerzynały przestrzeń, odpowiedział kłębami iskier; para syczała głośno nie lękając się burzy.
Sir Edward Munro, Banks i ja pozostaliśmy na tylnej werandzie, śledząc postęp leśnego pożaru, który był gwałtowny i przerażający. Pnące się rośliny wiły się od pnia do pnia a ogień udzielał się po nich co raz to do dalszych pni. W przeciągu pięciu minut pożar posunął się o 50 metrów dalej, a rozszalałe, burzą miotane płomienie wznosiły się tak wysoko, iż na wszystkie strony krzyżowały się z błyskawicami.
— Za pięć minut musimy ruszyć z tąd, gdyż inaczej ogień wszystko pochłonie rzekł Banks. Pożar ten posuwa się szalenie! Prędko rzekłem.
— My jeszcze prędzej popędzimy jak on!
— A! gdyby tylko Hod i jego towarzysze byli z nami! rzekł pułkownik.
— Ach! prawda! gwizdawki, gwizdawki co prędzej! wołał Banks, może świst jej posłyszą.
I pobiegłszy do wieżyczki zagwizdał tak gwałtownie a świst ten tak ostremi, przenikającemi tonami zapełniał powietrze, że odbijały one wyraźnie nawet od huku grzmotów i daleko mogły być słyszane.
Można sobie wyobrazić, lecz trudno opisać naszego położenia.
Z jednej strony konieczność uciekania jak najprędzej, z drugiej strony obowiązek czekać na nieobecnych towarzyszy.
Banks powrócił na tylną werandę. Pożar był już tylko o jakie 50 stóp od Steam House. Żar ognia był już prawie nie do wytrzymania, a powietrze tak palące, że lada chwila nie można już niem będzie oddychyć[2]. Iskry i kawały oderwane ognia padały już aż na nasz pociąg; szczęściem że gwałtowna ulewa ochraniała go w części, ale i ona nicby nie pomogła, gdyby pożar bardziej się jeszcze zbliżył.
Maszyna nie przestawała ostrym gwizdem przerzynać powietrze, jednak ani Hod, ani Fox, ani Gumi nie wracali. W tem mechanik zbliżył się do Banksa.
— Lokomotywa w porządku, rzekł.
— A więc w drogę! zawołał Banks, tylko nie jedźmy za prędko: lecz tyle tylko, aby ogień nie mógł nas dosięgnąć.
— Ach czekaj jeszcze! czekaj Banksie, rzekł pułkownik, który nie mógł zdecydować się na to, aby opuścić obozowisko przed powrotem towarzyszy.
— Jeszcze trzy minuty pułkowniku, odpowiedział zimno Banks, ale ani chwili dłużej! za trzy minuty pożar ogarnie tył pociągu!
Upłynęly dwie minuty. Nie podobna już było ustać na werandzie ani ręką dotknąć rozpalonych blach, które od gorąca poczynały się kurczyć. Stać dłużej jeszcze byłoby już szaleństwem.
— W drogę Storr! krzyknął Banks.
— Ach! krzyknął sierżant.
— Otóż i oni! zawołałem uradowany.
Z prawej strony drogi ukazali się: kapitan Hod i Fox, nieśli oni Gumiego jakby jakieś nieruchome ciało i zatrzymali się przed tylnem wejściem do pociągu.
— Nie żyje! zawołał Banks.
— Żyje, tylko piorun uderzył i zdruzgotał jego karabin, odrzekł kapitan, i ma sparaliżowaną lewą nogę.
— Dzięki Bogu, rzekł pułkownik Munro.
— Banksie, dziękuję ci, gdyby nie twoje gwizdanie, bylibyśmy nie znaleźli nigdy obozowiska naszego.
— W drogę! wołał Banks, w drogę.
Hod i Fox wskoczyli spiesznie do pociągu, a Gumiego, który wcale nie stracił przytomności, złożyliśmy w jego izdebce.
— Jakie jest ciśnienie? zapytał Banks mechanika.
— Prawie pięciu atmosfer, odpowiedział.
— W drogę! powtórzył Banks.
Było pół do jedenastej; Banks i Storr poszli do wieżyczki. Otworzono regulator, para rzuciła się do walców i pociąg zaczął posuwać się pomału przy potrójnem oświetleniu pochodzącem od pożaru lasu, naszych latarń elektrycznych i błyskawic.
W krótkich słowach opowiedział nam kapitan dzieje ich wycieczki. Nienapotkali żadnej zwierzyny, wraz ze zbliżającą się burzą ciemność nadzwyczaj nagle ich zaskoczyła, a gdy pierwszy grzmot usłyszeli, znajdowali się wtedy przeszło o trzy mile od obozowiska. Chcieli wracać, lecz zbłądzili pośród grup bananów, które wszystkie tak do siebie podobne, a nie było nigdzie ścieżki żadnej, któraby wskazywała im drogę.
W krótce gwałtowna rozszalała się burza; byli tak daleko, że światło elektryczne nie dochodziło do nich, nie mogli więc kierować się podług niego. Lał deszcz ulewny, pomięszany z gradem nie mieli gdzie schronić się przed nim.
W tem nagle huk grzmotu rozległ się przy wielkiem rozświetleniu, grom uderzył, Gumi padł koło kapitana u nóg Foxa. Z dubeltówki jego sama tylko pozostała kolba, a wszystkie najdrobniejsze cząstki metalu zostały z niej odarte.
Towarzysze pewni byli że utracił życie, szczęściem tak nie było, lewa noga została tylko ubezwładniona choć nie tknięta wprost piorunem, nie mógł postąpić kroku, trzeba go było nieść. Prosił towarzyszy, aby ratowali się sami, a jego zostawili i później pomyśleli o zabraniu go do Steam House, ale nie chcieli zgodzić się na to. Wzięli go tedy, jeden za nogi, drugi za ramiona i tak dalej ruszyli w ciemny las. Dwie godziny błądzili po lesie, nie wiedząc, w którą udać się stronę, aż przeraźliwy świst lokomotywy wskazał im kierunek ku Steam House, i w kwadrans potem przybyli wszyscy trzej w chwili właśnie gdyśmy z miejsca ruszać mieli, a był tego gwałtowny czas.
Pociąg nasz biegł spiesznie, ale i pożar przysuwał się gwałtownie, a na domiar niebezpieczeństwa wiatr zmienił kierunek. Zamiast jak dotąd z boku dął teraz z tyłu i podmuchiwał jeszcze pożar, który rozszerzał się z każdą chwilą, Palące się gałęzie, iskry padały wśród tumanów gorącego popiołu podnoszonych od ziemi jak gdyby niewidzialny krater wyrzucał je w powietrze. Pożar istotnie możnaby porównać do szybko płynącego strumienia lawy niszczącego co tylko spotka na swej drodze.
Zaczęliśmy tedy pospieszać, choć niebezpiecznie to było po tej drodze nieznanej, a która zalana deszczem i tak była popsutą, że maszyna z trudnością tylko wielką posuwać się mogła.
O pół do dwunastej rozległ się znowu straszny huk grzmotów, piorun uderzył! wszyscyśmy wykrzyknęli, zdawało nam się że Banks i Storr, kierujący biegiem pociągu z kopuły, zostali porażeni. Dzięki niebu omyliliśmy się, piorun uderzył w ucho naszego słonia, szczęściem że maszyna wcale nie była uszkodzoną. Stalowy olbrzym nasz jakby chciał odpowiedzieć na pocisk ten, zaryczał głośniej i zaczął biedz spieszniej.
— Vivat! vivat! zawołał kapitan Hod; żywy słoń byłby padł bez życia, a ty stalowy olbrzymie drwisz sobie z burzy i piorunu i nawet zatrzymać się nie raczysz. Vivat, vivat!
Bojąc się napotkać na silne jakie na drodze zapory Banks pospieszał o tyle tylko, aby nas ogień nie dosięgnął. Z werandy, na której siedzieliśmy, można było widzieć wielkie przesuwające się cienie wśród blasku ognia i błyskawic. Były to dzikie zwierzęta.
Przezorny kapitan pochwycił za broń, w przewidywaniu, że może zwierz jakiś rzuci się na pociąg szukając w nim schronienia.
Jakoż rzeczywiście próbował tego ogromny tygrys, ale chcąc skoczyć, wpadł między dwa wielkie odrośle bananów w chwili gdy właśnie główne drzewo padając tak je silnie ścisnęło, iż tygrys się udusił.
— Biedny tygrys, zawołał Fox.
— O tak, bardzo biedny, on powinien był zginąć szlachetnie od kuli, rzekł kapitan Hod.
O pierwszej rano i tak już wielkie niebezpieczeństwo stało się jeszcze groźniejszem.
Pod działaniem wichru pożar rozszerzył się po obu stronach drogi, musieliśmy przesuwać się między dwoma ogniami, Banks przyspieszał bieg maszyny. Biegliśmy z prędkością sześć do siedmiu mil na godzinę.
Miejscami przestrzeń między dwoma ogniami tak była wązka, iż tuż, tuż koło nich przesuwać się było potrzeba. Koła skrzypiały przeraźliwie sunąc się po rozpalonych węglach zalegających ziemię... przejechaliśmy przecież! O drugiej rano burza się zmniejszyła, ale las palił się ciągle za nami, pożar nie miał ustać dopokąd nie pochłonie ostatniego banana.
Gdy dzień nastał, mogliśmy się zatrzymać dla wytchnienia po tylu przykrych wrażeniach; burza ucichła zupełnie. Banks obejrzał starannie naszego słonia, ale oprócz kilku przedziurawień wielkiego swego ucha żadnych nie doznał uszkodzeń.
Któż nie wie, że podobne uderzenie piorunu byłoby zabiło na miejscu każde żyjące zwierzę, a pożar ogarnąłby nie mogący uciekać pociąg.

Po południu zatrzymaliśmy się znowu w pobliżu Rewah.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ściany.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddychać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.