Dombi i syn/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zuzanna Nipper wstała rano. Czarne oczy jej osowiały jakoś i niewesoło spozierały na otaczające przedmioty. Lecz mężny duch Zuzanny Nipper nie osłabł: była ona bardzo odważna i sprytna, a teraz wszystkie jej władze skierowały się na jakieś wielkie dzieło.
Było to widoczne nawet w stroju wytwornym. Słowem panna Nipper powzięła jakieś postanowienie. Zdecydowała się dotrzeć do pokoju pana Dombi i rozmówić się na osobności z tym panem. Powstawszy tego poranku, uczyniła groźny gest i z niezwykłą energią ozwała się w głos do siebie:
— Chcę i zrobię. Radabym wiedzieć, kto mi zabroni?
Podniecając się, aby niezwłocznie spełnić plan rozpaczliwy, Zuzanna biegała cały ranek po schodach, byle wypatrzeć chwilę stosowną do ataku. Nareszcie ku wieczorowi udało się jej wykryć, że zaklęty wróg — pani Pipczyn pod pozorem przeszłej nocy bezsennej położyła się na godzinkę w swoim pokoju, pan Dombi zaś sam leży bez zwykłej świty. Podeszła na palcach do drzwi i zapukała.
— Proszę wejść — rozległ się głos pana Dombi.
Weszła. Pan Dombi leżał twarzą do kominka i z największym podziwem, powstawszy nieco z pościeli, wpatrywał się w nieoczekiwanego gościa. Zuzanna dygnęła.
— Co pannie trzeba?
— Trzeba mi rozmówić się z panem, jeśli pan pozwoli.
Wargi pana Dombi poruszyły się, ale nie wydały głosu.
— Oto już dwanaście lat minęło, odkąd służę pannie Florci. Była dzieckiem, kiedy tu weszłam po raz pierwszy...
Pan Dombi w milczeniu słuchał.
— Nie było, niema i nie będzie panienki milszej, lepszej, bardziej czarującej niż panna Florcia — i musi pan dowiedzieć się o tem od swej uniżonej sługi. Znam ją milion razy lepiej, niż niektórzy inni ludzie, bom widywała ją w dniach smutku i radości, w osamotnieniu, kiedy to niektórzy ludzie nie życzyli jej zgoła widywać. Oddawna już chciałam to powiedzieć niektórym ludziom — i oto teraz mówię — tu nogą tupnęła dla efektu — mówię, że panna Florcia to najśliczniejszy i najlepszy anioł, jakiego nie było, niema i nie będzie na ziemi. Mówiłam to, mówię i będę mówiła, panie, choćby mię na kawałki podarto. Naturalnie nie jestem święta, ale jestem chrześcijanka do usług pańskich. Tak!
Pan Dombi zbladł z oburzenia jeszcze bardziej niż wówczas, gdy koń go przygniótł. Oczom i uszom swoim nie wierzył.
— Moja służba dwunastoletnia nie wchodzi tu w rachubę, panie. Każdy pannie Florci odda sprawiedliwość, bo jakże nie oddać, kiedy to taki anioł? Ja ją kocham ponad wszystkich na świecie, ale są niektórzy ludzie, co o niej i wiedzieć nie chcą. Otóż o tem właśnie chcę powiedzieć niektórym ludziom — tu znów tupnęła nogą miałabym milczeć po dwunastu latach nienagannej służby? Nie jestem ja jakaś krzykliwa przekupka, panie, alem też i nie ryba za pozwoleniem pańskiem.
— Co panna przez to rozumiesz? — spytał gniewnie pan Dombi. — Jak śmiesz mi to mówić?
— Co rozumiem? A nic. Przyszłam pomówić z panem jak uniżona sługa pańska, pomówić otwarcie. A jak śmiem, tego za pozwoleniem pańskiem sama nie wiem. Śmiem i tyle. O, pan nie znasz Florci, nie znasz — ot i koniec.
Pan Dombi w szalonym gniewie wyciągnął rękę do sznura od dzwonka, ale z tej strony kominka sznura nie było, a bez obcej pomocy nie mógł przejść na drugą stronę. Bystre oko Zuzanny odrazu to zmiarkowało i teraz — jak opowiadała później — Dombi okazał się w jej mocy.
— Panna Florcia to najłagodniejsza, posłuszna i piękna córka a przytem z łaski niektórych ludzi najnieszczęśliwsza ze wszystkich córek na ziemi. Chciałabym wiedzieć, jaki dżentlmen nie byłby z niej dumny, choćby miał całe lamusy złota, całe piwnice rubinów i brylantów?
A gdyby przy tem poznał jej prawdziwą wartość, gdyby poznał jej dobrą duszę, toby raczej spalił te śpichlerze i piwnice, raczej odziałby się w łachmany, poszedł żebrać, niż pozwoliłby jej dręczyć się i boleć w tym domu, gdzie za pozwoleniem pańskiem serce jej kruszy się, tęskni i cierpi.
— Kobieto! — zawołał pan Dombi — idź precz z tego pokoju.
— Daruje pań; jeżeli będę musiała porzucić tę służbę, gdzie tyle lat spędziłam uczciwie, gdziem tak wiele widziała i słyszała... Ale to fraszka, panie. Nie będzie pan miał odwagi rozłączyć mnie z panną Florcią... to jest, powiem panu, że pan koniecznie musi wysłuchać mnie do końca i pan wysłucha.
Przecież, chwała Bogu, nie żyjemy w Indyach...
Pan Dombi w porywie szalonego gniewu jeszcze raz chciał porwać za sznur od dzwonka, ale w braku jego porwał się za głowę.
— Patrzyłam na to, jak panna Florcia męczyła się i tęskniła od dzieciństwa bez skarg i żalów; widziałam, jak nocami siadywała, byle pomódz w naukach braciszkowi; widziałam, jak bez pomocy, bez zachęty, bez dobrego słowa wyrosła na śliczną pannę, która może stać się ozdobą każdego towarzystwa; widziałam, jak ją urażano rozmyślną oziębłością i jak to brała do serca; a nigdy, anioł łagodności, nie sarknęła ani myślą, ani słowem, ani uczynkiem, przeciwnie kocha niektórych łudzi z całym zapałem tkliwego serca, uwielbia ich i chyli czoła przed nimi, choć milczą i chmurzą brwi — ci niektórzy ludzie.
Radabym wiedzieć, czy nie mają języka? Czy nie pnie drewniane? Wszakże panna Florcia — to nie bałwochwalczym.
— Hej! Jest tam kto? zawołał pan Dombi z całej siły. — Gdzie przepadła klucznica? Hej, jest tam kto?
— Wczoraj bardzo późno rozstałam się z panną Florcią — ciągnęła Zuzanna nieubłaganie — nie chciała pójść spać, bo pan chory i dlatego tylko z troski bolało jej serce. Przecieżem nie paw, który ma na ogonie tuziny bystrych oczu, ale za pozwoleniem pańskiem — nie jestem też i kretem bez oczu. Czekałam w swym pokoju myśląc, że znudzi się i mnie zawoła. Patrzę, a ona biedactwo po cichutku schodzi i na palcach skrada się do tego pokoju, jak gdyby za pozwoleniem pańskiem — dobra córka nie miała prawa odwiedzić chorego ojca! Jak gdyby za to mieli ją sądzić, jak występną!
A potem znowu biedactwo lękliwie po schodach udało się do sali i tam się rozpłakała, ale to tak, że mi się serce krajało z żalu. Chcę tedy wiedzieć: skończy się to, czy nie? — ciągnęła Zuzanna, wycierając łzy swych czarnych oczu i nieustraszenie wpatrując się w oszalałe z gniewu rysy pana Dombi. — Nie pierwszy raz to widziałam. Nie zna pan swej córki! Nie wie pan, co robi! Raz na zawsze powiadam panu, że to grzech i wstyd i niesumiennie! Oto dla czego przyszłam i co chciałam powiedzieć niektórym ludziom.
— Aj, aj! co to za napaść! — dał się słyszeć głos pani Pipczyn. Co to ma znaczyć?
— Co to znaczy? — powtórzył pan Dombi — pani odpowiedz, co to znaczy. Zarządzasz tu całem gospodarstwem i pilnujesz porządku. Kogóż o to pytać, jeśli nie pani? Czy znasz pani tę kobietę?
— Wiem o niej mało dobrego. Jak panna tu trafiłaś? Proszę iść precz!
— Tak to pani rządzisz mym domem — gniewał się Dombi. Włażą tu bez pytania i ze mną ośmielają się rozmawiać! Jakże to. Panu domu w jego własnym pokoju nie dają spoczynku służące?
— Przepraszam pana. Bardzo żałuję, że się tak stało. To wistocie oburzające! Ale na usprawiedliwienie swe dodam, że ta młoda osoba nie uznaje żadnej władzy. Rozpieściła ją panna Dombi i nikogo nie słucha. Sama o tem wiesz, niegodziwa. Idźże precz, bezwstydnico!
— Jeżeli są tu ludzie, nie uznający żadnej władzy, to powinnaś pani wiedzieć, jak z nimi postąpić. Każ jej się stąd wynieść!
— Panie, ja znam swe obowiązki i wiem, co zarządzić. Zuzanno Nipper, od tej chwili za miesiąc tracisz służbę.
— O, na seryo?
— Tak, za miesiąc. Czegóż się cieszysz? Już mi się panna naśmiejesz! Precz mi z oczu natychmiast!
— W tej chwili odchodzę, możesz być pani pewna. Służyłam w tym domu dwanaście lat przy swej młodej pani, a pod rozkazami jakiejś tam Pipczyn ani godziny nie zostanę.
— Czy pójdziesz sobie nareszcie, czy mam cię kazać wyrzucić?
— Jedyna moja pociecha, że powiedziałam niektórym ludziom cząstkę prawdy, którą dawno powiedzieć należało — wyraźnie i uczciwie. Niechaj tu teraz napędzą całą zgraję Pipczynów... Mam zresztą nadzieję, że nie wiele na świecie takich piękności.
Z temi słowy panna Nipper swobodnie opuściła pokój. Zamknęła się u siebie i nie zważając na krzyki starej klucznicy, zaczęła się pakować.
— Zuzanno, droga Zuzanno! Czyżbyś mnie naprawdę opuścić miała?
— Na Boga, panno Florciu — zwierzała się z płaczem Zuzanna — niech mnie panienka nie wstrzymuje, żebym nie musiała się upokorzyć przed tymi Pipczynami. Za nic w świecie nie chciałabym im pokazywać łez swoich.
— Zuzanno, moja przyjaciółko! Cóż ja pocznę bez ciebie? Jakże ja się z tobą mam rozłączyć? Nie puszczę ciebie, nie puszczę!
— Nie, moja panienko najdroższa, naprawdę nie można! To musi się stać. Zrobiłam swoje. Odwrót niemożebny. Jam niewinna, nie żalę się. Niech ich tam! A gdybym jeszcze miała miesiąc przebyć, możeby mi zabrakło mocy do rozstania, skarbie mój jedyny. Nie, niech mnie panienka nie namawia.
— Cóż to takiego się stało? Czy mi nie powiesz? Zuzanna uczyniła głową ruch przeczący.
— Zuzanno, moja najmilsza, powiedz.
— Nie, panno Florciu, lepiej nie pytać. Nie mogę, nie powinnam i nie chcę za skarby świata. Niech panienkę Bóg błogosławi. Żyj szczęśliwie, mój jasny aniele. Jeżeli... w tych dwunastu latach... obraziłam myślą... słowem lub uczynkiem... przebacz mi, panienko, wszystko przebacz...
Łzy tłumiły jej słowa.
— Dokądże się udasz, Zuzanno?
— Mam brata, panno Florciu. Bogaty, chowa krowy, trzodę, owce. Pojadę dyliżansem i zamieszkam u niego. A panienka niechaj mnie nie żałuje i o mnie nie myśli. Mam pieniążki w kasie oszczędności i mogę się obejść bez służby, a zresztą teraz nigdzie nie mogłabym służyć; nie mogłabym, mój aniele, perełko moja najdroższa.
Blada, pełna rozpaczy Florcia nie miała nawet odwagi użyć pośrednictwa swej matki, lękając się dać powód do większej niezgody z ojcem. Zalewając się łzami, udała się do Edyty z Zuzanną, która chciała się pożegnać.
Na szczęście właśnie przybył Tuts dowiedzieć się o zdrowie Florci. Prosiła go tedy o opiekę nad swą przyjaciółką. Tuts chętnie się zgodził, dopilnował zniesienia pakunków i po godzinie wywiózł Zuzannę do stacyi dyliżansów. —