<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL. Godziny nocy.

Florcia, oddawna zbudzona ze snu, pełnego pięknych widzeń, z rozpaczą w duszy, zdawała sobie sprawę, że jej ojciec i Edyta są sobie obcy. Otchłań między nimi rośnie i niechęć utrwala się z dnia na dzień. Jej miłość i nadzieje blakły, dawny ból uśpiony powstał z nową mocą i gorzko jej było na sercu, ciężej, niż dawniej.
Do wątpień o ojcu przyłączyły się wątpliwości co do Edyty, tak jej oddanej i myślała z lękiem o swej ku nim miłości.
W jej wyobraźni roiły się i szybko mknęły wizye dziwaczne, będące wytworem jej niewinnego serca. Czuła, że ojciec zimny i obojętny ku Edycie, podobnie jak i ku niej, że jest srogi, niezłomny i nieustępliwy. Czyliż rodzona jej matka nie uwiędła wskutek walki bezsilnej z oziębłością? Wyobrażała sobie Edytę dumną i wyniosłą, pogardliwie traktującą jej ojca, którego nie raczyła obdarzyć najmniejszymi względami, choćby życzliwem spojrzeniem! Z grozą myślała, mając to za występek, że lubi osobę, wrogą dla ojca i że ojciec uzna ją za wyrodną córkę, gdy się o tem dowie. Dawniej czuła swą winę, nie umiejąc znaleźć środka na zdobycie miłości ojcowskiej; teraz do tej winy dodawała nowy występek nie do przebaczenia. Ale jedno życzliwe słowo, jedno spojrzenie Edyty starczyło do obalenia tych uczuć i biedna dzieweczka zaczynała się oskarżać za czarną niewdzięczność, boć to przecie Edyta okazywała współczucie cierpiącemu sercu Florci. Wszak była jej najlepszą przyjaciółką i pocieszycielką! Jednakże z Edytą o tem nigdy nie rozmawiała. Raz na zawsze zapowiedziała jej Edyta, żeby w tych sprawach zachować grobowe milczenie. Czuła Florcia, że Edyta miała słuszność. Tak się miały rzeczy, gdy pana Dombi, pokaleczonego i zbolałego przywieziono do domu i ułożono w pokojach jego pod bezpośrednim dozorem klucznicy, sławnej od czasu kopalni w Peru. Edyta i Florcia otrzymały wskazówkę wstrzymania się od nawiedzin u chorego. Oprócz pani Pipczyn uzyskał doń dostęp tylko Karker, jedyny przyjaciel i towarzysz, który zazwyczaj przesiadywał do północy.
— No, panno Florciu, niema co mówić, miły towarzysz, żeby go licho wzięło. Takiego ze świecą w biały dzień nie znaleźć.
Tak mówiła Zuzanna Nipper, od dwóch godzin siedząca w pokoju Florci z rękami na piersiach złożonemi.
— Nie mów tak, Zuzanno.
— Dobrze panience mówić „nie mów tak.“ A przecież u nas dzieją się tak niezwykłe rzeczy, że u prawej chrześcijanki wszystka krew zamieni się w szpilki. Mnie tam nic do tego, panno Florciu, a jednak nie mam nic przeciwko macosze panienki: i ze mną obchodzi się, jak należy. Dumna, prawda to, bardzo dumna, ale nic mi do tego. Lecz gdy rządzić chcą nami jakieś Pipczyny i gdy stają we drzwiach ojca panienki, jak krokodyle, to już niech panienka daruje, że nie jestem z kamienia.
— Tatuś ma zaufanie do pani Pipczyn i ma chyba prawo wybierać klucznice. Nie mów tak, Zuzanno.
— Niech tam, będę milczała, jeśli tak panienka sobie życzy. Tylko że ta Pipczyn ma dla mnie smak kwaśniejszy od niedojrzałego berberysu. Niechaj panienka wie o tem.
Rozmowa ta odbywała się tego wieczoru, gdy Dombi po smutnej przygodzie znalazł się w domu. Zuzanna była nie w humorze, — a miała do tego powód. Posłano ją na dół dowiedzieć się o zdrowie pana i musiała o nie pytać śmiertelnej nieprzyjaciółki, pani Pipczyn, która bez pytania pana Dombi dała sama bezczelną odpowiedź, jak utrzymywała Zuzanna. Taką zuchwałość tłómaczyła Zuzanna lekceważeniem Florci, co było nie do przebaczenia Oto dla czego Zuzanna była nie w humorze.
— Późno już, Zuzanno. Jużeś mi niepotrzebna.
— Tak to, panno Florciu! A pamięta panienka, jak to bywało nieraz noce przesiadywałyśmy — panienka przy robocie, ja drzemiąc. Wtedy dla Zuzanny nie było późno Ale co było, to minęło. Teraz ma panienka mamę, która mnie zastępuje. To i lepiej. Jestem rada. Nie mam nic przeciwko niej.
— Wierz mi, Zuzanno, nigdy nie zapomnę, jak ze mną dzieliłaś dawne sieroctwo, nigdy moja miła, nigdy!
I mówiąc to, Florcia otoczyła rękami szyje swej towarzyszki i całując ją, życzyła dobrej nocy. To tak rozczuliło Nipper, że zalała się łzami.
— Ukochana moja panienko, pozwól mi dowiedzieć się o zdrowie taty. Ja wiem, że cierpisz. Pójdę do jego sypialni i rozpytam w twojem imieniu. Pozwól mi, panno Florciu!
— Nie, Zuzanno, idź spać. Jutro dowiemy się o wszystkiem. Rano pójdę sama. Mateczka może była tam a może nawet dotąd jest. Bądź zdrowa. Dobranoc.
Zuzanna wyszła. Wzburzona wspomnieniami wstrzymała się od własnego sądu co do obecności pani Dombi przy łożu męża, ale i nie warto było o tem mówić: Florcia sama nie wierzyła w swoje domniemania, a Zuzanna dostrzegła rumieńców na jej twarzy podczas ostatnich słów.
Gdy Florcia pozostała sama, pochyliła głowę na ręce i oddała się myślom. Wśród tych dumań, trujących ciszę nocy, żywo stanęła przed nią postać ojca pokaleczonego boleśnie, jak tam leżał w swym pokoju sam, bez przyjaciół i krewnych, blizkich sercu. Straszna myśl, że może umrzeć w tym stanie, nie spojrzawszy na córkę, nie pożegnawszy się z nią, ostrym kolcem wbiła się w piersi i zmusiła zerwać się na równe nogi. Postanowiła jeszcze raz, jak niegdyś, zejść ciemnemi schodami na dół, do pokoju pana Dombi.
Zbliżyła się do drzwi i zaczęła podsłuchiwać. W całym domu panowała cisza i świece dawno pogasły. Jak niegdyś z lękiem stąpała po schodach, wsłuchując się w szelest własnych kroków i podeszła do drzwi pokoju ojca. W domu ani śladu ruchu. Drzwi były uchylone. Słyszała cichy szmer tlejącego żaru w kominku i chód zegaru miarowy.
Ośmieliła się zajrzeć do głębi. Klucznica, otulona pledami, drzemała w głębokim fotelu. Drzwi do drugiego pokoju na pół otwarte dozwalały widzieć parawan; ale tam pełgało światełko jak gdyby przed łożem ojca. Zresztą nic, wszędy cisza, a z oddechu chorego można było miarkować, że śpi. To jej dodało odwagi, podeszła do parawanu i zaglądnęła w głąb pokoju.
Ujrzała twarz śpiącego i drgnęła. Na obliczu miał głęboką podłużną ranę. Mokre włosy rozsypały się na poduszkach. Jedna ręka zwieszona była w bandażach, twarz — bardzo blada. Ale nie to przykuło Florcię do miejsca. W oczach i twarzy dostrzegła wyraz, jakiego dotąd nie znała u ojca. Zawsze widywała go ponurym. Zawsze i wszędzie uwydatniał się na niej jakiś rys posępny i Florcia zazwyczaj mimowoli spuszczała oczy, gdy na nią patrzył, a nadzieja gasła w jej sercu pod wpływem tego surowego, odpychającego wejrzenia. Lecz teraz... po raz pierwszy oblicze wolne było od chmury, okrywającej nocą życie odtrąconego dziecka. Spał, jakgdyby przed snem pobłogosławił swą córkę. Zbudź się, potworny ojcze! Zbudźże się! Czas chyżo leci i groźnie pomyka w wieczność! Zbudź się!
Żadnej zmiany. Nieruchomy spokój przypominał dzieweczce miłe twarze, których zabrakło. Jak one niegdyś spoglądały, tak i on mógłby spojrzeć. A może... może nadejdzie chwila, kiedy biedna sierota spotka łagodny wzrok ojca i wówczas rozjaśnią się twarze ponure tych, którzy teraz otaczają pana Dombi. Ach, jakże byłaby wtedy uszczęśliwiona!
Ukradkiem podeszła do łoża i bez tchu prawie ucałowała go w policzek. Potem odważyła się nawet położyć twarzyczkę swą koło jego głowy i otoczyć ramieniem poduszkę, na której spoczywała głowa. Zbudź się, skazany na ofiarę, dopóki córka twa blizko! Czas mknie chyżo i groźnie stąpa. Oto już w twym domu! Zbudź się!
Modliła się w duszy, żeby Bóg błogosławił ojca i skruszył serce, jeśli można; a jeśli nie można, żeby mu przebaczył winy i jej darował tę może nierozsądną modlitwę. Potem jeszcze raz spojrzawszy na śpiącego, po cichutku opuściła pokój i przeszła koło drzemiącej wciąż klucznicy.
Śpij teraz, panie Dombi, śpij spokojnie, ile wola. Ale ockniesz się, wyrodny ojcze i szczęście twoje, jeśli przebudzenie się twe napotka ten sam wzrok córki, pełen miłości i tęsknoty.
Boleśnie ściskało się serce Florci idącej na górę. Spokojne domostwo wydawało się jeszcze posępniejszem. Uśpienie śród głębokiej północy nosiło uroczyste znamię śmierci i życia. Nogi Florci drżały i nie mogła trafić do swego pokoju. Otworzyła drzwi do salonu, usiadła przy oknie i spojrzała na bezludną ulicę.
Wiatr wył przed oknami sennych domów. Lampy świeciły się mdło i jak gdyby chwiały się od chłodu. Na Wysokiem niebie majaczyło się coś, ni to zmrok, ni to świtanie, a noc, brzemienna złowieszczem przeczuciem, wstrząsała się, jak niegodziwiec, oddający ostatnie tchnienie wśród przedśmiertnych kurczów. Było chmurno; Florcia odczuwała jakąś antypatyę do innego nastroju w naturze. Jej piękna matka tego wieczoru nie odwiedziła jej. Dręczona ogólnym niepokojem, spragniona rozmowy, Florcia skierowała kroki do pokoju Edyty.
Drzwi niezamknięte lekko się otworzyły. Pokój był zalany światłem i Florcia zdumiała się, ujrzawszy matkę prawie ubraną koło kominka, gdzie skrzył się i trzaskał dogorywający żar. W jej płomiennem spojrzeniu, w jej twarzy, w jej postaci Florcia dostrzegła wyraz takiej pychy, która przejęła ją drżeniem.
— Mamo, co ci jest?
Na dźwięk tego głosu Edyta prędko zerwała się i spojrzała z takiem zdziwieniem, że Florcia przelękła się jeszcze bardziej.
— Mamo, droga mamo, co ci jest?
— Zrobiło mi się niedobrze. Miałam zły sen, mój aniele.
— Ależ nie kładłaś się wcale, matko!
— Sen na jawie. Półsen, wstrętne widma... Nie rozumiesz, mój aniele.
Rysy jej twarzy łagodniały i gdy Florcia rzuciła się w jej objęcia, Edyta pytała czule:
— Jednakże co działo się z moją ptaszyną? Czego to potrzebuje mój ptaszek?
— Smutno mi, mamusiu. Dzisiaj nie odwiedziłaś mnie i nie wiem, co tatusiowi...
— Czy to tak późno?
— Bardzo późno, mateczko. Już świt.
— Świt?
— Co ci się to stało w rękę, mamo?
Edyta prędko cofnęła rękę i spojrzała z jakimś dziwnym lękiem na dziewczynkę Wkrótce jednak odzyskała równowagę i rzekła:
— Nic to, nic. Uderzenie, zadarcie... O, Florciu, droga Florciu!
I pierś jej falowała i łzy gorzkie popłynęły z oczu.
— Co mam czynić, mamo? Powiedz mi, co mam czynić? Czy naprawdę niema dla nas szczęścia? Czy w niczem nie mogę dopomódz? Czy niema żadnego sposobu?
— Żadnego!
— Jesteś tego pewna, droga mamo? Zawsze już tak będzie? Gdybym teraz wbrew twemu zakazowi powiedziała, co mi cięży na sercu, nie bardzobyś się na mnie gniewała?
— Na nic to. Mówię, że miałam straszny sen. Może powrócić, nic go nie wstrzyma!
— Nie rozumiem ciebie.
— Marzyła mi się pycha, bezsilna w dobrem, wszechmocna w złem; pycha, nasycona żółcią wieloletnią, pycha, tłocząca pierś. Widziałam jej orszak śród wrzasków i przekleństw, a na imię mu: pogarda siebie, zatwardziałość i zaguba. I marzyła mi się kamienna oziębłość, zrodzona z pogardy ku sobie. Ona to obwiła żelaznymi pazurami swą pastwę i ciągnie naprzód po rozżarzonych węglach do ołtarza na skinienie drżącej, strupieszałej i bezwstydnej ręki macierzyńskiej. I wydało mi się, że podła, nikczemna stopa depce ową przeklętą pychę przy pierwszej próbie wyzwolenia się. Oto zdeptana, zraniona, shańbiona — a sfora dzikich psów czeka chwili, żeby wpić się w nią ostrymi kłami. Lecz jeszcze szamota się poszarpana ofiara i nie chce się poddać. Wstaje, musi wstać, nie może nie wstać. I niech milion przekleństw porazi nikczemnika, coby się ośmielił ją wyzwać.
Kurczowo cisnęła drżącą rękę dziewczynki tuląc ją do swej piersi uciszyła się.
— O, Florciu. Zdawało mi się dziś, że dostałam obłędu. Nie opuszczaj mnie. Bądź przy mnie. W tobie tylko moja nadzieja! O! nie opuszczaj mnie!
Powoli uspokoiła się i z macierzyńską tkliwością zajęła się Florcią. Świt już zaglądał swem bladem okiem do okien. Edyta wzięła Florcię na ręce, ułożyła w łóżku i siadłszy obok, namawiała, aby usnęła.
— Zmęczyłaś się, nieszczęsny mój aniołku. Trzeba ci wypoczynku.
— Dziś naprawdę jestem nieszczęśliwa, mamusiu. Ale i tyś się znużyła i tyś nieszczęśliwa.
— Tak, lecz nie w tej chwili, gdy usypiasz koło mnie. Ucałowały się i Florcia zwolna zapadła w cichy sen. Twarzyczka jej zachowała wyraz zadumy i ręka we śnie często przyciskała się do Edyty, lecz tak nieśmiało, jakby ruchem tym bała się urazić ojca. Zdawało się, że chce ich godzić, że radaby obojgu okazać swe przywiązanie, lecz nie wie, jak to zrobić. Tak tedy i we śnie stan duszy znalazł wyraz w jej żałosnej postaci.
Edyta siedziała obok i z bolesnem zamieraniem serca wpatrywała się w ciemne brwi, zroszone łzami. Wiedziała ona prawdę. Blady rozświt przeistoczył się w jasny dzień i promień słońca wkradł się przez rolety, a Edyta nie kładła się spać i nie zamykała oczu. Często całowała rączkę śpiącej dzieweczki i szeptem powtarzała:
— Bądź koło mnie, Florciu! W tobie cała moja nadzieja!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.