<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX. Wielkie zaufanie i traf nieszczęsny.

Rob Tudl zmienił się gruntownie od stóp do głowy. Umyty i uczesany puszy się w lakierowanych bucikach i ciemnej barwy liberyi, uszytej misternymi palcami artysty toalet lokajskich. Szanowny pupil dobroczynnego zakładu od pewnego czasu ma zaszczyt być kamerdynerem pana Karkera, dyrektora znakomitej firmy i prawej ręki pana Dombi. Porzuciwszy służbę u kapitana Kuttla i sprzedawszy na prędce z niemiłą stratą swe gołębie, Rob pędem wpadł do domu Karkera i stanął z zaognioną twarzą przed swym władcą, oczekując pochwał i nagrody.
— A, to ty — rzekł pan Karker, rzucając ukośne spojrzenie na zwitek skąpego mienia syna palacza. — Owóż straciłeś służbę i przybywasz do mnie. Tak czy nie?
— Tak, to jest ośmielę się zauważyć, że gdym tu był ostatnim razem, pan raczył mi powiedzieć...
— Ja raczyłem powiedzieć? Co takiego? Com ci powiedział?
— Nie, nie... nic pan nie raczył powiedzieć — jąkał się biedak, zbity z tonu surowym wzrokiem Karkera.
— Ty, łaskawco, jak widzę, jesteś lis czystej krwi i zaręczam, że nie utrzymasz swej głowy na karku. Zginiesz, jak parszywa owca.
— O, zmiłuj się nademną, panie — jęczał, trzęsąc się, Rob. — Gotów jestem pracować dla pana dniem i nocą. Będę panu służył wiernie i rzetelnie.
— Jeszczeby też! Inaczej kuso byłoby z tobą.
— Tak, tak, panie. Wiem to. Pokornie dziękuję. Rozkazuj pan, racz mnie wystawić na próbę. A jeżeli czego nie wykonam podług zlecenia, to może mnie pan choćby zabić...
— Wielka tam rzecz ciebie zabić, szczeniaka. Nie, nie. Jeżeli ośmielisz się oszukiwać mnie, rozprawię się z tobą tak, jakby ci się nawet w piekle nie przyśniło.
— Tak, już mię pan wyśle na dno piekła, ja o tem wiem. To też nie zdradzę pana, choćby mię kto złotem obsypywał.
— A zatem, powtarzam, straciłeś miejsce i przychodzisz z prośbą o służbę?
— Tak właśnie, proszę pana.
— No, zatem znasz mnie, łotrzyku?
— Znam, proszę pana.
— Pamiętaj zatem — czuwaj!
Tokarz kłaniał się nizko i cofał ku drzwiom w słodkiej nadziei, że wolniej odetchnie, gdy wstrzymał go głos pana.
— Ej, ty!... Zamknij no przedewszystkiem drzwi. Wszak przywykłeś podglądać przez dziurkę od klucza. Wiesz, łotrze, co to znaczy?
— Wiem, panie. Podsłuchiwałem...
— Podglądałeś, czatowałeś i tak dalej.
— W pańskim domu nie będę tego czynił. Przysięgam, że nie będę. Niech zginę, niech mi oczy wyłupią... Chyba, że mi pan nakaże.
— Zobaczymy. Przywykłeś szpiegować i donosić. Zapomnij o tem przyzwyczajeniu, no, bo zobaczysz...
I pan Karker kazał mu iść do kuchni. Tak to Rob zainstalował się u pana Karkera. Odtąd gorliwy niewolnik oddał mu się duszą i ciałem. Po kilku miesiącach nienagannej służby, pewnego pięknego poranku, otworzył Rob furtę ogrodową panu Dombi, który przybywał na śniadanie do swego dyrektora. W tej chwili pojawił się pan Karker i szedł witać dostojnego gościa obu rzędami lśniących zębów.
— Aniby mi to w głowie postało, żebym kiedy doznał zaszczytu widzenia pana u siebie. Niezwykły to dzień w mym kalendarzu. Taki jak pan człowiek może czynić, co mu się podoba, lecz taki człowiek, jak ja — o, to zgoła co innego!
— Wcale niebrzydką masz pan willę — rzekł pan Dombi.
— Panu wolno tak mówić. Dziękuję panu.
— Nie, Karkerze, bez żartów, każdy to samo powie. Miejscowość śliczna i wygodna.
Wszedłszy do środka, pan Dombi raczył chwalić układ pokojów i liczne sprzęty dla wygody i zbytku. Karker skromnie słuchał uwag, dodając, że doskonale pojmuje właściwe ich znaczenie.
— A zresztą — kończył — willa niezła istotnie, nawet może lepsza, niżby mógł posiadać podobny biedak. Lecz sąd pański w każdym razie przesadny. Pan swem stanowiskiem zbyt dalekim jesteś od ubogich ludzi. Podobnie wielcy tego świata nieraz znajdują upodobanie w życiu nędzarzy.
Przy tej obłudnej mowie usta rozwarły mu się na oścież i ciekawy spostrzegacz mógł bez przeszkody policzyć wszystkie zęby. Nie spuszczał oczu ze swego gościa, a spojrzenie stawało się przenikliwszem, gdy pan Dombi stanął koło kominka i oglądał obrazy. Karker śledził najmniejszy ruch, bacznie szedł za wzrokiem pana Dombi. Kiedy nareszcie ten utknął na jednym obrazie, Karker stłumił oddech i przeistoczył się w kota, czatującego na pożądaną zdobycz; lecz wbrew oczekiwaniu oko patrona obojętnie prześliznęło się z obrazu na inny przedmiot, jakby to był nic nie znaczący szczegół w dekoracyi domu Karkera.
Karker wciąż obserwował obraz — był to portret Edyty. Na twarzy jego pojawił się zły, jadowity uśmiech, z pozoru zwrócony ku obrazowi, w istocie zaś ku panu Dombi, który spokojnie stał obok. Podano śniadanie. Usadowił pana Dombi plecami do portretu, sam zajął miejsce naprzeciw, jak zwykle.
Pan Dombi milczał.
— Czy wolno mi spytać — zaczął Karker — jak zdrowie pani Dombi?
— Dziękuję. Pani Dombi zdrowa. Zwracasz pan właśnie myśli me na przedmiot, o którym chcę z panem pomówić.
— Możesz odejść, Robie — rzekł Karker.
A gdy odszedł, zapytał:
— Pamięta pan tego chłopca?
— Nie.
— Pewnie. Gdzieby tam pan pamiętał każdego nicponia. Zresztą chłopak należy do rodziny, z której pan miał piastunkę. Może pan przypomni, jak wspaniałomyślnie zająłeś się wtedy jego edukacyą?
— Czyżby to był ten sam chłopiec? Edukacya, jak się zdaje, nie wyszła mu na dobre.
— Tak. Boję się, że wyrośnie na łotrzyka. Ale nie o to chodzi. Nie miał służby i włóczył się z kąta w kąt. Potem czy sam sobie uroił, czy mu matka wmówiła, że ma jakieś prawo do pańskiej opieki, dość, że dniem i nocą wałęsał się koło biura. Mój związek z panem ogranicza się do interesów, jednak niekiedy biorę udział we wszystkiem, co...
— Karkerze, miło mi podziękować, że nie ograniczasz swej...
— Służby...
— Nie, chcę powiedzieć — swej miłej uczynności do spraw biurowych. Na równi z kupieckimi interesami obchodzą pana uczucia, pragnienia, nadzieje, nawet nieszczęścia, czego dowodzi obecny wypadek. Jestem panu wdzięczny, Karkerze. Tak tedy korzystam z okazyi, aby porozmawiać w sprawie, w której przybyłem. Będę z panem zupełnie szczery...
— Stać się godnym zaufania — co za wyróżnienie, co za honor! Czy mogłem się spodziewać?
Pan Dombi poprawił halsztuk i po chwili ciągnął.
— Ja i pani Dombi wbrew nadziei nie zgadzamy się co do kilku kwestyi. Nie rozumiemy się. Pani Dombi musi uświadomić sobie niektóre niezbędne pojęcia. Posiada ona wprawdzie i doskonałe przymioty, godne uznania i pochwały. Ale oto przed śmiercią pani Skiuten zwracałem jej uwagę na swe niezadowolenie z powodu jej zachowania się, czego zresztą byłeś pan świadkiem.
— Pamiętam, pamiętam i bardzo ubolewałem... Było mi miło, że mnie pan przedstawił pani Dombi, zanim wzniosła się na ten wysoki stopień, ale ubolewałem, żem się stał przedmiotem tego wyjątkowego wyróżnienia.
Pan Dombi zamyślił się. Nie rozumiał, o co chodzi.
— Racz pan tłómaczyć się jaśniej.
— O, tak, zaplątałem trochę myśl swoją. Sprawa ma się tak. Pani Dombi nigdy nie darzyła mnie swymi względami. To w porządku i nie mam o to pretensyi. Ale jednak nie radbym ściągnąć na siebie jej gniewu. A wiem że nie przebaczy mi ówczesnej mej obecności przy rozmowie. Z pańskim gniewem niema żartów, a tu tymczasem świadek.
— Karkerze — rzekł Dombi wyniośle — ja sądzę, że w mojem towarzystwie ja, a nie kto inny jest główną osobą.
— O, któż wątpi o tem?
— Pani Dombi, gdy w grę wchodzę ja 1 ona, schodzi na plan drugi. Czy nie tak? — Niezawodnie. Tu niema o czem mówić.
— W takim razie nie będziesz pan w kłopocie, wybierając między gniewem pani Dombi a moją łaską.
— Zapewne. Miałem też nieszczęście zasłużenia sobie na gniew pani Dombi. Nic panu o tem nie mówiła?
— Mniejsza o to, o czem mówiła lub powie jeszcze. Nie mam ochoty rozmyślać nad tem. Starałem się pouczyć ją co do uległości i nie udało mi się. Nie zmieniła w myśl mych przedstawień swego zachowania się. Dałem jej też już wtedy do poznania, że dalszą swą wolę zakomunikuję jej przez swego pełnomocnika, tj. przez pana. I oto nie mogę odwlekać swego zamiaru. Wola moja musi się spełnić, musi stać się dla niej prawem. Panu poruczam uwiadomić ją o tem.
— Rozkazuj pan — będę posłuszny.
— Do tego właśnie zmierzam. Pani Dombi nie ceni należycie położenia, w którem miała zaszczyt się znaleźć. Jest w niej duch oporu, który musi być złamany i zniweczony. Nie chce ona zrozumieć, że każda myśl sprzeciwu względem mnie — jest potworna i niedorzeczna.
— O, my to wybornie wiemy.
— To też postarasz się pan ją poinformować, że zwracam uwagę na naszą rozmowę i dziwię się, dla czego pozostała bez skutku; że moja ówczesna wola jest niezłomną; że i dziś nie jestem rad z jej zachowania się; że przedsięwezmę surowsze środki, jeśli nie pójdzie za swą powinnością i zgodnie z moją wolą, podobnie jak ulegle i pokornie pełniła ją pierwsza pani Dombi....
— Pierwsza — była bardzo szczęśliwa!
— Pierwsza postępowała roztropnie i myślała prawidłowo.
— Jak pan sądzi, czy panna Dombi podobna do swej matki?
W jednej chwili rysy pana Dombi uległy zmianie. Pełnomocnik wpił się w nie oczami.
— Popełniłem błąd, dotykając najtkliwszej struny pańskiego serca. Daruj mi pan. W swej gorliwości zapominam o rodzinnych związkach. Proszę o przebaczenie.
Karkerze! Nie potrzebujesz pan się usprawiedliwiać. Pańska uwaga pozostaje w ścisłym związku z naszą rozmową. Mylisz się pan, sądząc, żeś obudził we mnie bolesne wspomnienia. Nie pochwalam wcale stosunku pani Dombi z mą córką. Przepraszam, niedokładnie pana rozumiem.
— Koniecznie musisz pan w mojem imieniu ostrzedz panią Dombi pod tym względem. Wcale mi się nie podoba jej romantyczne przywiązanie do mej córki. Niewątpliwie opowiadają sobie, że stosunek pani Dombi do mej córki jest przeciwieństwem stosunku jej do mnie. Powiesz pan, że wypraszam sobie tak potworny nieład.
Czy to jest istotne uczucie czy kaprys czy duch oporu w obec mej woli, mniejsza o to: nie dozwalam i protestuję. W domu moim — jam pierwsza osoba i pierwszą powinnością mej żony — bezwarunkowa uległość mej woli.
Pan Dombi mówił namiętnie i głos jego drżał, policzki pałały a Karker po raz pierwszy widział swego szefa w takiem rozdrażnieniu.
— Tak tedy — wszystko to wyłożysz pan jako naczelny i główny punkt pani Dombi.
— Przepraszam — zaczął Karker, którego twarz wyrażała chytry, obłudny i szatański tryumf nad panem Dombi — proszę o niektóre wyjaśnienia. Czy pani Dombi wie, że mam być pełnomocnikiem w zakomunikowaniu jej pańskiego niezadowolenia?
— Wie.
— A dla czego wie?
— Jakto dla czego? Powiedziałem jej.
— Ponieważ pani Dombi na mnie się gniewa, przeto dane mi polecenie zmierza właśnie do tego, aby tem silniej poniżyć ją w jej dumie. Rozumiem. Szczycę się tym dowodem zaufania i spełnię wolę pańską najściślej. Czy nic mi pan nie ma więcej do rozkazania?
— Nic więcej.
Obaj potem kończyli śniadanie, siedli na swe konie i udali się do City. Karker był w wesołem usposobieniu i rozmawiał z ujmującem ożywieniem. Dombi chętnie słuchał i chwilami czynił krótkie uwagi dla podtrzymania rozmowy. Tak jechali spokojnie i sprawnie, kontenci ze siebie. Dombi, jak przystało, sztywno niósł głowę na halsztuku twardo nakrochmalonym i sztywno trzymał nogi na długich strzemionach. Opuścił cugle, wzniósł szpicrutę, nawet nie uważał, dokąd zmierza koń szlachetnej rasy. Na tej podstawie rasowy koń miał prawo potknąć się o duży kamień śród drogi, zrzucić przez głowę swego jeźdźca, kopnąć go swem dźwięcznem metalowem kopytem i w dodatku okazać szczery zamiar zwalenia się nań swem tucznem cielskiem.
Karker, wyborny dojeżdżacz i zręczny sługa, w mgnieniu oka zeskoczył z siodła i dopomógł miotającemu się rumakowi zerwać na nogi w przyzwoitem o ddaleniu od jeźdźca, leżącego na drodze.
Jeszcze chwila, a zaufanie dzisiejszego poranku stałoby się ostatnim aktem życia pana Dombi. Tymczasem zaś nieprzytomnego i krwią zlanego natychmiast, pod dozorem Karkera, robotnicy/, zajęci przy naprawie drogi, odnieśli do poblizkiej traktyerni, dokąd wkrótce ze wszech stron nadbiegli szanowni chirurgowie, ściągnięci na miejsce katastrofy tajemnym instynktem nakształt sępów, których instynkt sprowadza do ścierwa wielbłąda, padłego śród pustyni. Gdy pacyent odzyskał przytomność, zaczęli oni rozprawiać o właściwościach jego ran. Pierwszy chirurg dowodził, że pan Dombi we wielu miejscach połamał nogę. Tak samo sądził restaurator.
Inni dwaj lekarze, którzy znaleźli się tu przypadkowo, zbijali to zdanie zwycięsko i bezinteresownie, wskutek czego ku końcowi narady ułożyła się taka opinia: Ponieważ pacyent właściwie nie złamał żadnej kości, lecz odniósł tylko stłuczenia dość silne i nadwerężył żebro, należy go dziś ku wieczorowi przewieźć do domu, bacząc na zachowanie ostrożności. Rany obmyto i przewiązano, chorego ułożono w łożu, Karker zaś siadł na koń i pomknął z żałosną wieścią.
W domu pana Dombi zażądał widzenia się w ważnej sprawie z panią domu. Służący wrócił z odpowiedzią, że pani Dombi przeprasza, ale w tej godzinie nie przyjmuje gości. Karker, przygotowany na zimne przyjęcie, napisał na kartce, że ma naglącą potrzebę widzenia się z panią natychmiast. Za chwilę pokojowa wprowadziła go do salonu, gdzie siedziały Edyta i Florcia.
Nigdy Karker nie wyobrażał sobie, żeby Edyta była tak piękną! Często lubieżna wyobraźnia jego zatrzymywała się na wytwornych kształtach, lecz w najśmielszych rojeniach nie wydawała mu się choćby w połowie tak czarującą, jak teraz.
Spotkało go dumne spojrzenie na progu. Pochylił się w ukłonie i tej chwili rzucił okiem ku Florci z odcieniem nowej władzy, jaką miał nad nią. Dziewczę opuściło wzrok, Edyta zaś powstała, by go powitać.
Był w rozpaczy... głęboko zmartwiony... musi przysposobić Edytę do wieści o przypadku.. Błagał panią Dombi o siłę ducha... Daje słowo, iż nieszczęście nieduże... Ale pan Dombi..
Florcia wydała przejmujący okrzyk. Lecz Karker patrzał na Edytę, nie na nią. Edyta uciszała dziewczynkę. Ona nie krzyknęła, 0, nie, wcale.
— Pana Dombi spotkała w drodze przygoda. Koń się potknął i on spadł.
— O, mój Boże! — zawołała Florcia w rozpaczy — pokaleczony, zabity!
— Nie. Daję słowo, pan Dombi potłuczony, jest już przytomny, niema niebezpieczeństwa.
Zapewnia uroczyście panią Dombi, że mówi szczerą prawdę.
Potem wskazał, gdzie leży i prosił, aby (zawołano po niego karetę.
— Mamo, czy nie mogłabym tam pojechać?
Karker protestował. Z głęboką radością widział walkę wewnętrzną Edyty.
— Polecono mi prosić, żeby nowa klucznica... pani Pipczyn podobno, zarządziła przygotowanie łoża na dole, gdyż pan Dombi pragnie w czasie choroby zajmować swe pokoje. W tej chwili znowu jadę do niego. Względem męża pani zastosowano wszelkie środki, jakie mogłyby go uspokoić.
Skłonił się i wyszedł.
Nastąpił wieczór, kiedy Dombi otulony pledami i obłożony poduszkami — ułożył się w karecie, naprost niego zaś siadł Karker. Jechali zwolna, unikając wstrząśnień; była tedy noc już, gdy kareta stanęła u podjazdu, gdzie ją spotkała pani Pipczyn, ponura i kwaśna. Lokaje wynieśli pana Dombi z karety i ułożyli w pokoju, poczem Karker jeszcze raz odwiedził apartamenty z wieścią o stanie zdrowia małżonka. Edyta była znowu z Florcią i pan Karker znowu zwracał swe wymowne słowa do Edyty, jak gdyby ona stała się pastwą straszliwego niepokoju. Pan Karker z poświęceniem dzielił ten niepokój, a przejęty wzruszającem współczuciem odważył się na pożegnanie ująć rękę pani Dombi i ze czcią podnieść ją do ust. W tej chwili rzucił ukośne spojrzenie na Florcię i szybko opuścił pokój.
Edyta nie wyrwała dłoni i nie uderzyła w twarz uprzejmego szarmanta, choć twarz jej okrył jaskrawy rumieniec, oczy zapałały i serce gorączkowo tłuc się zaczęło. Pozostawszy sama, z całej siły uderzyła ręką w marmur kominka i długo nie chciała jej odjąć, jakby zbierając się cisnąć ją na płonące polana. I długo siedziała w posępnej i groźnej piękności swej, śledząc ciemne cienie na ścianie, jak gdyby to migały zarysy jej własnych dumań. Łkające przeczucie wywoływało przed jej wyobraźnię różne zjawy — jedna od drugiej wstrętniejsze. Lecz ponad wszelkie zjawy ostro wynurzała się jedna olbrzymia sylweta, wstrętna do obrzydzenia.
Była to postać pana Dombi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.