Dombi i syn/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pawełek już nie wstawał. Dzień i noc spokojnie leżał w swem łóżeczku, wsłuchując się w gwar ulicy i nie troszcząc się o to, jak czas upływał. Ale śledził i czas i całe otoczenie.
Gdy promienie słońca wlewały się do pokoju po przez cienkie story i chwiały się na przeciwległej ścianie nakształt fal złotych, Paweł wiedział, że wieczór i niebo, ozłocone zachodzącymi blaskami, było śliczne. Gdy blaski gasły i zmrok ponuro skradał się ku ścianie, obserwował pilnie stopniowe zbliżanie się nocy. Potem myślał, jak to na długich ulicach pojawiały się świetlne punkty a gwiazdy zapalały się na oceanie bezkresnego nieba. Wyobraźnia jego wciąż kierowała się ku rzece, która, jak wiedział, płynęła środkiem miasta. Myślał, jaką jest w nocy ta czarna rzeka i jak niezmierną się wydaje, gdy miryady gwiazd odbijają się w jej głębi. Z rozkoszą wyobrażał sobie zlew nurtów rzecznych z falami bezbrzeżnego morza.
Późną godziną cichł gwar ulicy a Paweł doskonale rozpoznawał coraz rzadsze odgłosy stóp, liczył je i śledził, dopóki nie zamierały w przestrzeni. Cierpliwie wyczekiwał przedświtu, śledząc uważnie kółka i kręgi około świec. Cichy sen jego rzadko się przerywał bystrym potokiem rzeki. Usiłował niekiedy wstrzymać wart dziecinnemi rączkami lub zatamować go piaskową groblą i płakał, gdy mu się nie powiodło. Lecz jedno słówko Florci, siedzącej przy łóżku — ukajało go. Podnosił główkę do jej łona, opowiadał sny swoje i uśmiechał się.
Z rozświtem śledził słońce, a gdy promyki jego strugą wpadały do pokoju, widywał na porannem nieba skłonie wyniosłe szpice świątyń, czuł budzenie się grodu, widział wyraźnie ludzi jeszcze raz powołanych do życia, bystrą, wesołą rzekę i odległe pola, połyskujące od świeżej rosy. Zwyczajny szum znów go dochodził z ulicy, domowi budzili się i krzątali; we drzwiach pojawiały się znajome twarze i ludzie pytali go o zdrowie, a Pawełek zawsze odpowiadał:
— Lepiej mi. Dziękuję. Powiedźcie ojcu, że mi daleko lepiej.
Stopniowo gwar ulicy go nurzył. Stuk pojazdów i wrzawa tłumu dokuczała. Zaczynał drzemać — lecz nagle budził się, przelękniony bystrym prądem rzeki... Dziecię nie mogło rozeznać, czy we śnie czy na jawie walczy z falami.
— Ach, Florciu! Czemu nigdy nie stanie ta rzeka? Czemu unosi mnie naprzód i naprzód? Ach, Florciu!
Florcia nie umiała go ukoić. Kładł główkę jej na poduszce i radził usnąć.
— Wciąż troszczysz się o mnie. Pozwól i mnie zająć się tobą.
Okładano go poduszkami w rogu pościeli i z niewysłowioną miłością patrzył, jak siostra spoczywała na jego wezgłowiu. Czasem nachylał się i całował ją, a otaczającym szeptał, że się zmęczyła, całymi dniami i nocami nie zamykając oczu i doglądając go.
Tak dzień zwolna chylił się ku wieczorowi i znowu złote promienie sączyły się na ścianę.
Trzej znakomici lekarze odwiedzali Pawełka. Naradzali się na dole a potem razem wchodzili na górę. Cicho i spokojnie było w pokoju chorego Paweł nie pytał i nie dowiadywał się, co mówią lekarze, lecz śledził ich tak czujnie, że rozróżniał nawet tykanie zegarków w ich kieszonkach. Całą uwagę zwracał głównie na doktora Parkera Pepsa, który zazwyczaj siadywał na krześle obok łóżka. Dawno wiedział, że ten dżentlmen był przy jego mamie, gdy trzymała Florcię w objęciu i umarła. Nie mógł o tem zapomnieć. Wcale nie lękał się doktora Pepsa, nawet go lubił.
Wszystkie twarze zmieniały się naokoło Pawła, tylko Florcia się nie zmieniała. Florcia była zawsze Florcią. A to, co przed chwilą było doktorem Pepsem, wnet brało postać ojca, który siedział w głębokiem milczeniu, oparłszy głowę na ręce. Stara pani Pipczyn nieraz przeistaczała się w pannę Toks lub ciotkę Czykk. Dla Pawła to było wszystko jedno. Nawet czasem z przyjemnością zamykał oczy, aby otwarłszy je za chwilę nowe obserwować przemiany. Lecz ta postać z głową na ręce wspartą wracała tak często, siedziała tak długo, cicho i uroczyście, bez słów, o nic nie pytając, że Paweł zaczynał wątpić, czy to naprawdę żyjąca postać. Raz, ujrzawszy ją o północy na zwykłem miejscu w zwyczajnej pozycyi, zląkł się:
— Florciu, co to takiego?
— Gdzie, duszko?
— Tam, na końcu łóżka?
— Tam niema nikogo prócz tatusia!
Postać wstała i zbliżyła się.
— Co, kochanie? Czy mnie nie poznajesz?
To zatem był tatuś! — myślał Paweł. Więc to naprawdę on! Na twarzy pana Dombi znać było drżenie, jakby chciał stłumić ból. Zanim Pawełek wyciągnął rączki, aby go objąć, postać szybko odskoczyła i znikła z pokoju.
Paweł spojrzał na Florcię, lecz nie wiedząc, co ma powiedzieć, przyciągnął główkę jej do swych ust. Innym razem milcząca postać znowu siedziała na zwykłem miejscu. Pawełek przywołał ją do wezgłowia.
— Tatusiu drogi, nie martw się o mnie! Jam naprawdę szczęśliwy!
Ojciec podszedł, nachylił się ku wezgłowiu, a Pawełek otoczył szyję jego rękami i kilka razy z tkliwym wyrazem głębokiego współczucia powtórzył te słowa. Odtąd ile razy dniem czy nocą ujrzał ojca w pokoju, natychmiast wzywał go do siebie i mówił: Nie martw się o mnie, tatusiu, jam zupełnie szczęśliwy. I każdego poranku, skoro tylko pan Dombi budził się, do gabinetu jego wchodził służący od Pawełka z zapewnieniem, że chory ma się daleko lepiej.
Raz w nocy długo myślał o matce i jej portrecie w bawialni. Myślał, jak musiała tkliwie kochać Florcię, gdy ją trzymała w objęciu przed zgonem. Jakże pragnąłby tak samo okazać jej swe czułe przywiązanie. Tok rozmyślań nasunął mu pytanie: czy kiedykolwiek widział swą mamę. Doskonale pamiętał, że mu o tem opowiadano. Rzeka mknęła szybciej i szybciej i zalewała jego rozmyślania.
— Florciu, widziałem ja kiedy mamę?
— Nie, mój aniołku, nie widziałeś.
— A kiedy byłem dzieckiem, Florciu, nigdy nie patrzyły na mnie takie jak jej kochane oczy.
Wyraźnie w duszy rodziła się zamglona wizya nieznanego obrazu.
— Tak, mój najmilszy.
— Któż na mnie tak patrzył, Florciu?
— Twoja mamka i bardzo często.
— Gdzież ona, moja dawna piastunka, Florciu? Czyżby umarła? Czyżbyśmy wszyscy umarli prócz ciebie, Florciu?
W pokoju ktoś się poruszył, lecz tylko na mgnienie oka. Florcia blada, lecz uśmiechnięta położyła główkę dzieciny na swą rękę, a mocno drżała ta ręka.
— Pokaż mi moją dawną nianię, Florciu. Gdzie ona?
— Niema jej tu. Jutro przyjdzie.
— Dziękuję ci, Florciu.
Pawełek zamknął oczy i usnął. Kiedy się ocknął, słońce wysoko się już paliło na jasnem i czystem niebie. Dzień był piękny. Świeży wietrzyk chwiał firanką w otwarłem oknie. Paweł obejrzał się i rzekł:
— Cóż, Florciu? Teraz już chyba jutro. Czy przyszła?
— Ktoś zdaje się poszedł po nią. Może Zuzanna.
Paweł zamknął oczy i zdawało mu się, jak gdyby mówiono, że wnet powróci. Ale już nie otwierał oczu, żeby się przekonać. Zuzanna dotrzymała słowa, na schodach dały się słyszeć kroki. Pawełek obudził się i usiadł na łóżeczku. Ujrzał wszystkich, ujrzał i poznał. Znikła mgła, która mu przesłaniała oczy. Witał każdego po imieniu.
— A to kto? Czy nie dawna moja niania? — pytał, wpatrując się z promiennym uśmiechem w twarz wchodzącej kobiety.
O tak, tak! Obca przy spojrzeniu na niego nie zalałaby się tak gorzkiemi, beznadziejnemi łzami, nie nazywałaby go swem miłem dziecięciem, swym biednym, więdniejącym kwiatuszkiem. Żadna inna kobieta u jego łoża nie podnosiłaby do ust swych i serca zeschłej rączki. Żadna inna w nadmiarze rozczulenia i litości nie byłaby w stanie tak o wszystkich i wszystkiem na świecie zapomnieć, prócz Pawełka i Florci.
— Ach, Florciu, najdroższa Florciu! Jakie dobre i słodkie jej spojrzenie. Jakim szczęśliwy, że znów ją widzę. Nie odchodź stąd, dawna moja nianiu! Pozostań tu!
Wtem wymieniono imię, znane Pawełkowi i w lot je usłyszał.
— Kto wspomniał o Walterze? Kto w tej chwili powiedział „Walter“. On tu? Chcę go widzieć.
Nikt wprost nie odpowiedział; lecz ojciec zwrócił się do Zuzanny.
— Każ go zawołać, niech wejdzie!
Nastąpiło milczenie. Paweł z uśmiechem patrzył na dawną nianię i cieszył się, że nie zapomniała o Florci. Upłynęło pięć minut.
Walter wbiegł do pokoju. Jego miła twarz, niewymuszone ruchy i wesołe oczy zawsze podobały się Pawełkowi. Ujrzawszy teraz przyjaciela swej siostrzyczki, wyciągnął doń rękę i rzekł:
— Żegnam cię.
— Jak to „żegnam“, moje dziecko — zawołała pani Pipczyn. — Dla czego „żegnasz?“
— O, tak — rzekł — żegnam cię, drogi Walterze, żegnam na wieki!
Gdzie tatuś? — spytał z niepokojem, oglądając się naokoło.
Poczuł na skroni tchnienie ojca, zanim ten otworzył usta do odpowiedzi.
— Pamiętaj o Walterze, kochany tatusiu — szeptał. — Pamiętaj o Walterze! kochałem Waltera!
I jeszcze raz podnosząc drżące ręce, zawołał: Żegnam cię, Walterze!
— A teraz mnie połóżcie. Ty, Florciu, zbliż się, więcej, więcej, moja najukochańsza. Pozwól przyjrzeć się sobie.
Brat i siostra obwiły się ramionami a złote blaski olśniły ich falą, po raz ostatni tak złączonych.
— O, jak prędko mknie rzeka, miła Florciu, pośród brzegów zielonych. Otóż i morze. Już słyszę jego fale. Zawsze jedno i to samo szemrzą fale morskie.
Potem opowiadał, że kołysanie się łódki na bystrej wodzie usypia go.
Jak śliczne teraz zielone brzegi, jak błyszczą kwiaty, na nich rosnące.
A oto łódka na morzu, cicho, lekko pruje jego jasne tonie. Brzeg. Kto tam na brzegu?
Złożył rączki do modlitwy, obwinąwszy niemi szyję siostry.
— Mama podobna do ciebie, Florciu. Widzę jej twarz. Ale powiedz, że obraz na schodach w pensyonacie nie taki ładny. Światło od głowy jej błyszczy mi nad głową, gdy idę.
Złote fale znów przesączyły się na ścianę, lecz w pokoju nie znać było ani śladu ruchu.
Stary, stary zwyczaj! Stara moda na świecie. Nie ginie, dopóki ród ludzki nie zginie, a świat nie otuli się całunem. Stara, stara moda śmierć!
O, chwalcie Pana, którzy go widzicie, za inną modę, za nieśmiertelność!
Aniołowie i dzieci niech na nas patrzą łaskawym wzrokiem, kiedy cicha rzeka zaniesie nas do oceanu.