Dombi i syn/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Długo nie wiedział Walter, co czynić z kwestyą barbadoską i nawet żywił słabą nadzieję, że pan Dombi odmieni straszną decyzyę. Może się rozmyśli i zostawi go w londyńskiem biurze. Ale że nic nie potwierdzało tej nieuzasadnionej nadziei, biedny młodzieniec uczuł potrzebę działania bez zwłoki, nie łudząc się mrzonkami. Jak tu zbliżyć się do wuja Salomona z tą nagłą wieścią, mającą stać się ciosem dla starca. Dopiero zaczynał wracać do równowagi po napaści nieubłaganego wierzyciela. Miczman i bawialnia rozweseliły się, część długu panu Dombi spłacona — jaśniała nadzieja ułożenia sprawy finansowej. I oto wszystko obalało się do góry dnem wskutek jakichś zimnych rachub czy bezwiednych kaprysów potężnego negocyanta. Przecież niepodobna było umknąć pokryjomu i wuj Sol musiał dowiedzieć się o grożącej biedzie. Walter nie miał do wyboru: jechać czy nie jechać. Pan Dombi orzekł wprost, że młody, że stosunki starego Hilsa nieświetne, a to określenie podkreślił takiem spojrzeniem, które wyraźnie oznaczało, że w razie odmowy młody człowiek ma opuścić jego biuro. I on i wuj doznali dobrodziejstwa pana Dombi, a Walter sam go poszukiwał. Uczucie wdzięczności obowiązywało do posłuchu, tak przynajmniej myślał Walter, choć równocześnie zaczynał wątpić, czy mu się kiedykolwiek uda zwrócić na siebie łaskawe oko dumnego kupca, który chwilami, Bóg raczy wiedzieć za co, traktował go surowo.
— No — myślał Walter — trzeba się nareszcie rozprawić z wujem Salomonem. Ale że nie był pewny swego spokoju, gdy na pomarszczonem obliczu wuja ujrzy wyraz rozpaczy, zdecydował się wezwać na pomoc kapitana Kuttla i w najbliższą niedzielę udał się po śniadaniu na plac Okrętowy do jego domu.
Po drodze nie bez zadowolenia przypomniał sobie, że Mac Stringer co niedzielę udaje się do odległej kaplicy na kazanie wielebnego Melchizedeka Goulera. Biegł więc co prędzej, aby zastać kapitana, zobaczył też przybywszy z radością szeroką granatową kamizelę i surdut, wiszące przed otwarłem oknem mieszkania. Zastukał tedy młotkiem we furtę energicznie.
— To nie do mnie — ozwał się głos kapitana. — Pewnie ktoś przyszedł do Mac Stringer.
Walter zastukał powtórnie.
— A zatem do mnie. Komu trzeba kapitana Kuttla?
I wślad zatem wysunęła się z okna postać Kuttla w czystej koszuli i szelkach, w świątecznym krawacie i lśniącym kapeluszu na głowie.
— Walu! Ty żeś to?
— Ja, kapitanie. Wpuść pan — prędko.
— A co tam? Czy nie stało się co znowu z naszym staruszkiem?
— Nie, nie, wszystko dobrze, tylko mnie pan wpuść.
Kapitan wyraził swą radość i zeszedł na dół.
— Dla czego tak wcześnie Walu?
— Sprawa ma się tak, że bałem się nie zastać pana w domu a mam o czemś pomówić.
— Dobrze. Czemby cię przyjąć, mój miły?
— Daj mi pan dobrą radę. Nic więcej nie trzeba.
— No więc mów.
Walter opisał swe kłopoty i troski. Nic równać się nie mogło ze zdumieniem i niepokojem Kuttla, gdy poznał straszną perspektywę, obalającą widoki i nadzieje młodzieńca. Oblicze jego zaćmiło się i stał bez wyrazu jak posąg.
— Otóż tak, kapitanie. O mnie tu właściwie niema się co troszczyć. Jestem młody i nieznaczny, jak orzekł raz pan Dombi. Wiem, że sam muszę sobie torować drogę w życiu i mam otuchę, że to spełnię; są jednak dwa momenty, którym nie dam rady. Wuj mój, jak pan wiesz, chlubi się mną, choć na to nie zasługuję. Co pan powiesz, kapitanie?
Kapitan usiłował przezwyciężyć lęk i nadaremnie usiłował nadać swej postaci wyraz spokoju.
— Choćbym nawet żył i był zdrów, kto wie, czy wyjechawszy z Anglii, ujrzę kiedykolwiek wuja. On już starzec i w jego wieku ciężko rozłączać się z ludźmi, których kocha. Jeżeli, jak pan mówiłeś raz, mógłby umrzeć od straty miczmana, z którym od lat wielu zżył się, to czy nie łatwiej przypuścić, że nie przeżyje straty...
— Swego bratanka — przerwał kapitan. — Zupełnie słusznie.
— Otóż powinniśmy koniecznie wmówić, że rozłąka będzie chwilowa. Ale wiesz pan, jak mi trudno zachować spokój. Pan i tylko pan możesz być zwiastunem żałosnej wieści i usilnie pana o to proszę. To jeden moment.
Młody człowiek zamilkł, mniemając, że kapitan zbiera myśli i doda cokolwiek. Minęła minuta, kapitan milczał. Walter ozwał się znowu.
— Teraz punkt drugi. Z przykrością widzę, że pan Dombi za coś mnie nie cierpi. Pracuję z całej siły, żeby zasłużyć na jego względy. Napróżno i doskonale widzę, że mnie nie lubi. Nie może i nie chce taić swej niechęci.
Mianowanie do Barbados — to skutek tego usposobienia — i pan Dombi, powiadamiając mnie o tem, nawet nie słodził pigułki. To się nie tylko nie przyczyni do mego awansu, lecz przeciwnie. Mam powody przypuszczać, że wyprawa ta zburzy moją karyerę. O tem oczywiście także ani słówkiem nie trzeba mówić wujowi; przeciwnie musi wyobrażać sobie, że pan Dombi wysyła mnie do Barbados w dowód swej łaski. Jabym i panu ani słówka o tem wszystkiem nie mówił, lecz jeżeli zginę za oceanem, trzeba, aby ktokolwiek znał istotny stan rzeczy. A przytem pan może dasz mi jaką dobrą radę?
— Walu, mój przyjacielu — rzekł kapitan dobrodusznie — w przepowieściach Salomona powiedziano: Na każdy czas niech będzie u ciebie przyjaciel w potrzebie.... i butelka wina dla uraczenia go! Znajdź to miejsce i załóż.
Podał młodzieńcowi rękę, dumny z oczytania i dokładności przytoczonego cytatu.
— Kapitanie Kuttl! po wuju Sol jesteś pan człowiekiem, którego najwięcej lubię. Wcale nie boję się podróży morskiej. Gdyby to chodziło o mą karyerę, gdybym sam leciał na przygody — o, tedy co innego. Z radością pędziłbym na koniec świata. Ale to nie zgodne z zamysłami wuja. Na biedę wstąpiłem do biura pana Dombi i oto sześć lat upływa, a los mój ani o włos się nie polepszył — a nadto nie wiedzieć jak i dlaczego uzbroiłem przeciwko sobie dumną firmę. Ale nie skarżę się. Mam środki do życia — i dosyć. Jadąc za morze zostawię wuja pańskiej opiece — i będę spokojny. Nie rozpacz skłoniła mnie do wyznań. Chciałem pana przekonać, że w biurze Dombi i Syna pomiatają mną. Mówią: idź — idę bierz — biorę. Może to i lepiej, że mnie przepędzą. Pan Dombi — drogi przyjaciel wuja i przyjaźni tej dowiódł swym workiem. Jego życzliwość może się jeszcze zwiększy, gdy nie będę mu codzień naprzykrzał się swą obecnością. A zatem — niech żyją Indye, niech żyje Barbados! Jak to zaczyna się pieśń naszych marynarzy!
Do portu Barbadosu, zuchy!
Niech stara Anglia idzie w tył!
A kapitan gromkim głosem wyciągnął ulubiony przyśpiew:
Oh, cheerily!
— A teraz, kapitanie, jeżeli będziesz łaskaw pójść ze mną i uwiadomić wuja o tej nowinie, to ja cię pożegnam u drzwi naszego sklepu i pospaceruję sobie do obiadu.
Lecz kapitan bez wielkiej radości brał się do tej sprawy. Można sobie wyobrazić! On już tak świetnie sobie uplanował przyszłość Waltera, tak winszował sobie nieraz przenikliwości w odgadywaniu losu, aż oto jeden cios niweczył ułudy, a w dodatku on sam ma podnieść rękę, aby je do szczętu zburzyć. Niełatwo to, niełatwo! Jakże tu wyładowywać z głowy wszystkie jasne myśli a nakładać do mózgu nowe i bardzo nieprzyjemne. Trzeba myśleć i myśleć — i kapitan, zamiast na prędce wciągnąć kurtę i kamizelę, stanowczo zadecydował, że musi przy tak ważnej okazyi nieco „pogryźć paznokci.“
— Stare nawyknienie, Walu. Kiedy zobaczysz, że kapitan Kuttl gryzie paznokcie, to znaczy, że siadł na mieliźnie.
Potem w braku rzeczywistej ręki z wszelkimi pozorami głębokiego zamyślenia zaczął rozglądać w najdrobniejszych szczegółach swój kikut.
— Mam ja przyjaciela — zaczął kapitan, jakby ze sobą rozmyślał — takiego przyjaciela, który o zakład wygrałby każdą sprawę w parlamencie. Szkoda, że teraz na morzu, bo gdyby tu był, cała sprawa wydawałaby się dziecinną.
Podziwu godna głowa! Trzy razy wyrzucali go z okrętu w morze, a on jakby nigdy nic! W latach szkolnych przez trzy tygodnie łomotali go po łepetynie żelaznym tłuczkiem i nic! Suchy wychodził z każdej toni, nie gorzał w ogniu! Na świecie nie znalazłbyś takiego oczajduszy.
Walter rad był, że osławionego mędrca niema; miał powód myśleć, że wtrącanie się obcej osoby okazałoby się i niewłaściwem i niepożytecznem.
— A jak się nazywa? — spytał.
— Nazywa się Bensbi, ale chodzi nie O nazwę, tylko o rozum.
Kapitan nie rozwodził się więcej; zagłębił się w rozważaniu i z pozoru zatracił zdolność widzenia i słyszenia. Walter czekał.
I rzeczywiście kapitan rozrabiał w tej chwili takie myśli, że nie tylko szczęśliwie wybrnął z mielizny, lecz dostał się w głęboki prąd. Olśniony natchnionem światłem, ujrzał najjaśniej, że tu tkwiła omyłka, a mylił się Walter, ten płochy i popędliwy młodzian, tak gorąco wszystko do serca biorący. Skoro go w istocie przeznaczono do Barbados, to w tym celu, aby młody człowiek jak najszybciej zrobił karyerę. A jeżeli pomiędzy Walterem i panem Dombi zaszło jakie nieporozumienie, to wypada tylko wspólnemu ich przyjacielowi szepnąć słówko, żeby się sprawa ułożyła ku obopólnemu zadowoleniu. Wniosek był ten, że ponieważ kapitan już miał przyjemność poznać pana Dombi I spędzić z nim miłe pół godziny, to trzeba teraz, jak prawdziwemu przyjacielowi — zachowawszy sekret przed Walterem — udać się do domu pana Dombi, oznajmić lokajowi: „zaanonsujNo kochanku swemu panu, że kapitan Kuttl chce się z nim widzieć“ i potem, wziąwszy za guzik pana Dombi, pogawędzić z nim po przyjacielsku, jak to się zdarza dobrze wychowanym ludziom, żywiącym wzajemny szacunek. Niema co mówić nawet, że tacy ludzie, jak on i pan Dombi, łatwo usuną wszelaką trudność i Wal dziś jeszcze dowie się o radosnej nowinie.
Wśród tych rozmyślań oblicze kapitana wypogadzało się, niby chmurny ranek, ustępujący przed słonecznem południem. Groźnie nastrzępione brwi straciły wygląd jeża, przymknięte oczy rozwarły się z wyrazem odwagi i zdecydowania; uśmiech rozlał się po całem obliczu i żywem światłem opromienił wyniosłe czoło tak, że błyszczący kapelusz podniósł się na głowie, jakgdyby razem z panem zerwał się z mielizny i spłynął na otwarte morze. Nareszcie kapitan przestał gryźć paznokcie i stanowczym tonem rzekł:
— No, Walu, rzecz skończona. Pomóż mi się ubrać.
Walter nie mógł zmiarkować, dla czego kapitan stał się czułym na swój strój. Zawiązując krawat, rozwinął ogromne końce jedwabnej chustki na kształt warkoczy i wsunął je w złotą obrączkę z wizerunkiem grobowca, otoczonego żelazną balustradą — na pamiątkę jakiegoś zmarłego druha. Podniósł kołnierzyk możliwie wysoko, na nogi włożył wytworne półbuciki, przeznaczone do wyjątkowych występów. W ten sposób wystrojony, przejrzał się w zdjętem ze ściany lusterku i wziąwszy sękatą laskę — był gotów do drogi.
Kroczył na ulicy wynioślej niż zwykle, lecz Walter nie zwracał na to uwagi, przypisując to wpływowi półbucików. Po drodze u kwiaciarki kupił bukiet wachlarzowo uwity z najpiękniejszych cieplarnianych kwiatów. Uzbrojony tym prezentem, przeznaczonym oczywiście dla pana Dombi, kapitan bez przeszkody dotarł z Walterem do drzwi sklepu mistrza żeglarskich instrumentów.
— A zatem pójdzie pan teraz do wuja?
— Tak — odrzekł kapitan, pragnąc czemprędzej uwolnić się od Waltera.
— Ja tedy udaję się na przechadzkę, żeby nie przeszkadzać.
— Dobrze, kochanku, dobrze. Spaceruj sobie — im dłużej, tem lepiej.
Walter kiwnął ręką i poszedł w swoją drogę. Było wszystko jedno, dokąd iść. Wybór padł na Hampsted, ku tej ulicy, gdzie żył pan Dombi. Wspaniały i posępny był dom pana Dombi, jak zwykle. Wszystko tu tchnęło ciszą i spokojem, jak w grobowcu i chyba wiatr, poruszający firanki w otwartych oknach górnego piętra, dawał znak życia. Zwolna minął Walter smutne mieszkanie i zrobiło mu się raźniej, gdy znalazł się przed innymi domami. Lecz postąpiwszy kilka kroków, obejrzał się i pilnie wpatrywał się w górne okna z tem przejęciem, jakie mu towarzyszyło od romantycznej przygody z Florcią. W tej chwili podjechał ku furcie powóz i z niego wyskoczył dżentlmen w czarnym fraku z ciężkim łańcuszkiem od zegarka. Przypominając sobie później owego dżentlmena, Walter bez trudności odgadł w nim znakomitego lekarza i dziwił się, dla kogo tu przybył. Lecz na razie nie myślał o tem. Inne zajmowały go dumy.
Wyobrażał sobie, że może nastanie czas, kiedy śliczna dzieweczka przypomni go swemu bratu i skłoni brata do wzięcia udziału w jego losie. Zresztą w tej chwili kierowały nim nie tyle rachuby materyalne, ile pocieszająca nadzieja, że urocza istota pamięta go i spotyka go zawsze mile. Lecz nie mógł się opędzić myśli, że podczas długiej jego nieobecności Florcia bogata, dumna, szczęśliwa wyjdzie za mąż i jeśli o nim sobie przypomni, to nie inaczej, jak o dziecinnej zabawce.
Długo błądził po przedmieściu, chciwie wdychając woń kwiatów, słuchając śpiewu ptactwa, świątecznych dzwonów i miejskiego rozgwaru.
Nakoniec wydostał się z przedmieścia i powoli wracał ku domowi, ciągle myśląc o swym smutnym losie. Wtem gruby głos męski i przenikliwy krzyk niewieści, wołające go po imieniu, wyrwały go z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł dorożkę, doganiającą go. Gdy stanęła, woźnica z biczem w ręce, zeskoczył z kozła, a młoda kobieta, wysunąwszy się z okna dorożki, zaczęła go wołać i machać ręką. Zbliżył się i poznał, że kobietą była Zuzanna Nipper i tak przelękniona, że prawie utraciła przytomność.
— Ogrody Staggsa, panie Walterze — wołała — na miłość Boską, ogrody Staggsa.
— Co się stało? O co pani pyta?
— O, bądź pan łaskaw, panie Walterze! Ogrody Staggsa, niech je licho porwie!
— Widzi pan — wołał z rozpaczą woźnica — od godziny błąkamy się wzdłuż i poprzek, a ta młoda pani pędza mnie po takich wertepach, gdzie sam czart kark skręci. Wielu woziłem w swem życiu, ale takiego gościa nie miałem.
— Na co pani ogrody Staggsa, Zuzanno?
— Pytaj ją o to! Ubrdała sobie wciąż jedno i koniec — mruczał woźnica.
— Ach, gdzież one, mój Boże? Wszakże jam tam sama raz byłam, panie Walterze, razem z panną Florcią i naszym biednym Pawełkiem, tegoż dnia, kiedyś pan znalazł miss Florcię w City, kiedyśmy ją zgubili w powrotnej drodze, tj. ja i pani Ryczards.... pamięta pan.... szalony byk i Kocioł, synek piastunki.... a potem tam jeździłam i wcale nie pamiętam.... niech to licho porwie.... Ach, panie Walterze, nie opuszczaj mnie! Ogrody Staggsa! Gdzie one! gdzie one! Ukochany braciszek panny Florci, najmilszy nasz biedny Pawełek! Ach, panie Walterze!
— Mój Boże! Czyżby był chory?
— Kwiatuszek mój! — wołała, załamując ręce. — Koniecznie zachciało mu się widzieć dawną piastunkę, a ja podjęłam się przywieźć z ogrodów Staggsa Polli Tuddl!...
Dowiedziawszy się, o co chodzi, Walter tak gorliwie zajął się sprawą, że konie ledwie zdążyć zdołały za nim. Rzucał się z ulicy w ulicę, dopytując wszystkich i każdego z osobna, którędy droga do ogrodów Staggsa.
Nareszcie po wielu bezowocnych poszukiwaniach Walter z woźnicą i Zuzanną spotkał człowieka, który zachował jakieś mgliste wspomnienie o ogrodach Staggsa. Był to wędrowny kominiarz.
— Pytasz pan o Tuddla? Znam. To ten, co służy na kolei?
— To, to — zawołała Zuzanna.
— Gdzie teraz mieszka? — dopytywał Walter.
— W zakładach Towarzystwa, drugi zwrot na prawo, przez podwórze, znowu na prawo. Numer jedenasty. Niepodobna zabłądzić. Zresztą pytać, gdzie Tuddl, palacz. Każdy wskaże.
Zuzanna Nipper wyskoczyła z powozu, porwała Waltera za rękę i popędziła we wskazanym kierunku, poleciwszy dorożkarzowi czekać.
— Czy dawno chory biedny chłopczyna? — pytał Walter.
— Już dawno zaniemógł, tylko że nikt nie wiedział. Och, ci Blimberzy!
— Blimberzy?
— Rozumie się. Gdyby tak na mnie, spędziłabym całą tę szajkę na szosę tłuc kamienie a doktorową zmusiłabym do wożenia cegły. Serce się kraje, gdy się widzi tę dziecinę, a biedactwo nie żali się na nikogo i ze wszystkiego kontent.
Panna Nipper stanęła na chwilę i znów pomknęła jeszcze prędzej. Walter biegł, więcej nie pytając. Nareszcie dotarli do drzwi i weszli do małej wesołej bawialni, pełnej dzieci.
— Tu pani Ryczards? Ach, pani Ryczards, chodźmy, chodźmy!
— Jakto, Zuzanna? — zdziwiła się Poli.
— Tak, to ja, choć byłoby może i lepiej, żeby nie ja. Ale oto nasz Pawełek bardzo chory i dziś prosił ojca, żeby mógł spojrzeć na swą mamkę. I on i Florcia spodziewają się, że pani przyjdzie ze mną i z panem Walterem, że pani zapomni o przeszłości i zrobi to dla naszej ptaszyny. Gaśnie, pani Ryczards! Ach, mój Boże, jak gaśnie!
Zuzanna zaczęła szlochać, Polli się rozpłakała, dzieci zapiszczały, większe pootwierały usta i spoglądały z podziwem na matkę. Pan Tuddl, który właśnie wrócił z Birmingamu i jadł obiad, rzucił nóż i widelec, okrył ramiona żony szalem, poprawił czepek i rzekł tonem ojcowskim:
— Prędzej, Polli.
Cała kompania przybiegła do powozu rychlej, niż myślał woźnica. Usadziwszy w karecie Zuzannę i panią Ryczards, Walter skoczył na kozioł, żeby wskazywać drogę woźnicy i cel wyprawy został osiągnięty. Młodzieniec przyprowadził swe damy do sali pana Dombi, gdzie ujrzał nie bez zdziwienia na stole wspaniały bukiet, szczególnie podobny do nabytego rano przez kapitana Kuttla. Bardzo pragnął dowiedzieć się czegoś o pacyencie i okazać mu jakąś usługę; lecz nie chcąc się narzucać panu Dombi, pocichu wyszedł i powlókł się do domu smutny i z sercem rozdartem.
Nie upłynęło pięciu minut, jak lokaj go dopędził i prosił w imieniu pana Dombi, aby wrócił. Walter przyspieszył kroku i ze smętnem przeczuciem wszedł do ponurego domu.