Dombi i syn/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pan Dombi w związku swym z Edytą nie utracił despotyzmu swego. Dla pierwszej żony był tyranem, liczył też na to, że charakter drugiej ugnie się pod kleszczami nałożonego jarzma. Nie wyobrażał sobie wcale możliwości oporu. I oto na każdym kroku teraz spotykał zimną, sztywną i nieugiętą postać żony. Własna jego duma wypuściła też świeże pędy od swego pnia i stała się bardziej skupioną, posępniejszą i mniej ustępliwą. Tak, kto się opancerzy zbroją twardą przed światem, ten wraz z nią dźwiga nieuleczalną ranę w swem sercu i nie ma środka zawarcia z życiem przymierza. Odgradza się od sympatyi, od współczucia, rany jego z dniem każdym stają się głębsze, choć je nanosi własna ręka, pychą zbrojna.
Były te rany w jego sercu. Czuł je boleśnie w swej samotni wspaniałych komnat gdzie jak dawniej spędzał godziny zdala od świata.
A przecież był ktoś, co zdobył miłość żony, co odniósł zwycięstwo nad sercem jego syna, dokonać mógł więcej, niż on z całym zasobem środków. Odjął tej osobie swe przywiązanie a jednak jaśniała piękna anielsko, gdy koło niego wszystko naokół zamierało w smutku. Wszędzie stawała mu w poprzek, gardził nią w dzieciństwie, teraz prawie nienawidził. Trudno mu było opędzić się temu uczuciu, choć odczuwał miły podziw na widok niewinnej istoty, która z taką czułością rzuciła mu się na szyję, gdy powrócił. Wiedział teraz, że piękna, godził się na to, że pełna wdzięku — a rozkwit jej dziewiczych powabów wszystkich zdumiewał. Czuł obcość wobec ludzkiego serca, ale łaknął miłości. Zgniótł i stłumił w sobie wszelkie uczucie i tylko pycha władała czynami jego. Stanowczo nienawidził córkę.
Teraz zaś temu posępnemu demonowi, szarpiącemu duszę jego, przeciwstawiła Edyta własną pychę. Jako mąż i żona nie mogli być szczęśliwi ci ludzie; ale nieszczęście ich stanowiła walka dwu natur. On chciał wymusić uznanie praw swych władczych, ona gotowa była podjąć śmiertelną mękę i twarz jej nawet w momencie ostatniego tchnienia miała wyrażać nieposkromioną pogardę dla tyrana.
Nareszcie pan Dombi postanowił okazać, że niema tu innej woli prócz jego. Żuł gniew szalony w swym pokoju, gdy żona jeździła po mieście, nie zwracając wcale uwagi na jego niezadowolenie, jak gdyby był jej woźnicą. Musiał zatargnąć u niej i obudzić świadomość praw i obowiązków.
Raz w nocy, gdy się dowiedział, że późno wróciła do domu, udał się do jej komnat.
Edyta spoczywała w przepysznym stroju i nie oczekiwała żadnych odwiedzin. Twarz jej wyrażała głębokie zadumanie; lecz oblicze piękne wnet się zmieniło, zaledwie ujrzała w zwierciadle odbicie brwi nachmurzonych.
— Muszę pomówić z panią.
— Jutro.
— Lepiej zaraz. Łudzisz się pani co do swej roli. Zwykłem sam czas oznaczać i nie chcę wskazówek od innych. Jak się zdaje, nie rozumiesz pani, kim jestem i czem jestem wobec pani.
— Myślę, że pojmuję to doskonale.
— Widocznie zatem nie rozumiemy się nawzajem. Zachowanie się pani nie podoba mi się. Musi się zmienić. Już miałem sposobność mówić pani o tem i powtarzam swe żądanie.
— Wybrałeś pan właściwą okazyę do upomnień pierwszym razem i teraz przybierasz właściwą pozę do powtórzenia ich. Wznawiasz pan swe żądanie? Słucham pana.
— Uczyniłem panią swą małżonką — ciągnął Dombi obraźliwym tonem. — Nosisz moje nazwisko. Los pani złączony z mojem stanowiskiem i reputacyą. Nie uważam za potrzebne dodawać, za jak wielki zaszczyt ma opinia ogółu taki związek. Winienem atoli oświadczyć, żem przywykł dookoła siebie widzieć uległość i nie zniosę oporu w osobie, której ona w pierwszym rzędzie przystoi.
Edyta uważnie spojrzała na swego władcę. Wargi jej drżały, pierś wznosiła się, twarz bladła i pokrywała się rumieńcem. Widział to i rozumiał Dombi. Lecz nie widział i nie rozumiał, że jedno tylko słowo hamowało wybuch dumnej piękności, a słowem tem była: Florcia.
Nieroztropny! Wyobrażał sobie, że Edyta go się boi.
— Bardzoś pani nieoględna i czyny jej przekraczają kres rozwagi. Za wiele trwonisz pieniędzy skutkiem swych towarzyskich stosunków, zgoła mi niepotrzebnych. Powinnaś pani była dawno spostrzedz, że mi to niemiłe.
Żądam w tem wszystkiem gruntownej zmiany. Wiem, że nowość położenia, dozwalającego korzystać z wielkich środków, skłania kobiety do zbytków. Zbytki atoli pani są nadmierne i wymagają ograniczenia. Niechaj pani Grendżer skorzysta z dawnych doświadczeń, ażeby pani Dombi okazała się oględniejszą.
To samo spojrzenie, drżące wargi, falująca pierś, bladość i rumieniec, ten sam rwący się szept: „Florcia“ były jedną odpowiedzią pani Dombi.
Pycha zaś męża urosła na ten widok, rwąc wszelkie granice.
Niema tedy nikogo na świecie, ktoby śmiał mu stawić czoło! Poskromi żonę — w ten moment. Czegóż trzeba więcej?
— Dalej — ciągnął tonem najwyższego władcy — powinnaś pani jasno pojąć, że przywykłem widzieć bezwarunkową uległość swej woli. Niech wie świat, żem na krok nie odstąpił od przyjętych raz zasad.
Żądanie posłuszeństwa — to moje prawo i raz na zawsze domagam się spełnienia go. Wyniosłem panią na najwyższy szczebel społecznej drabiny i nikt się nie zdziwi, jeżeli jakaś pani Grendżer okaże bezkresną uległość panu Dombi. Czy pani to słyszysz?
Ani słówka odpowiedzi. Najmniejszej zmiany w wyrazie twarzy. Oczy wciąż w nim utkwione.
— Podobno lekarze polecają matce pańskiej wyjazd do Brajton. Karker był tak łaskaw....
Edyta nagle przeistoczyła się. Twarz jej i szyja okryły się takim rumieńcem, jak gdyby padł na nie odblask posępnego zachodu słońca.
Zauważył tę zmianę, lecz wyjaśnił ją sobie ku swemu zadowoleniu.
— Karker był tak łaskaw, że najął już w Brajton mieszkanie. Po waszym powrocie do Londynu zajmę się porządkiem w mym domu Tymczasem zaś najmę wam w Brajton szanowną panią Pipczyn, która już była mi raz pomocną.
— I jeszcze jedna uwaga. Zdawało mi się, że wzmianka o Karkerze dziwne wrażenie sprawiła na pani. Raz już wyraziłaś mi pani swe niezadowolenie, kiedym wobec tego urzędnika uczynił jej uwagę o chłodnem przyjęciu mych gości. Wypadnie pani przezwyciężyć podobne uczucia i naprzód przygotować się do takich scen, bo one się zapewne powtórzą. Karker cieszy się całem mojem zaufaniem i myślę, że pani raczysz go takiemże obdarzyć.
Tu pan Dombi spojrzał na małżonkę i stanowczo przekonał się, że poddał ją swej władzy. Milczał przez chwilę, rozkoszując się swym tryumfem. Pycha jego przez tę chwilę spotężniała, kończył więc tonem stanowczym i despotycznym:
— Zapewne oszczędzisz mi pani konieczności posyłania do niej Karkera z naganami i upomnieniami co do jej sprawowania się. Wszelkie drobne kłótnie nie godzą się z mojem stanowiskiem w świecie, ani z mem osobistem dostojeństwem i radbym otoczyć odpowiednim szacunkiem damę, którą wyniosłem na tak świetną wysokość. Jeżeli zaś pani nie skorzystasz z tej lekcyi, Karker zjawi się z niemiłem poleceniem powtórzenia mej woli.
Potem pan Dombi wstał i gotował się do wyjścia.
Nie zmieniając swej twarzy, Edyta cicho rzekła:
— Zaczekaj pan, na Boga, zaczekaj!
Czemu milczała dotąd? Jaka burza wewnętrzna dławiła jej mowę wówczas, gdy wpijała oczy swe niby posąg nieruchomy bez nienawiści i miłości, bez dumy i bez pokory, bez uniżoności i bez sprzeciwu.
— Czym ja pana prosiła, byś szukał mej ręki? Czy używałam jakich środków, aby pana zmuszać? Czym udawała przywiązanie przed lub po ślubie? Czyż nie taką jestem teraz, jaką byłam?
— Niema co się nad tem zastanawiać.
— Czy pan sądziłeś, że pana kocham? Czyż nie wiedziałeś, że pokochać go nie mogę? Dumny człowieku, czy usiłowałeś zdobyć me serce? Nie zatroszczyłeś się o rzecz tak marną! Wszak ani słowa nie wymówiłeś ze swej strony w tym względzie w czasie tej kupieckiej umowy.
— Pytania te nie mają związku z mymi zamiarami.
Edyta wstała i stanęła między drzwiami i mężem.
— Odpowiedziałeś pan na każde z tych pytań, zanim je zadałam. Teraz powiedz pan, czy całą swą istotą nie oddałabym się panu, gdybym go kochała? Czy byłyby potrzebne te wyrzuty i upomnienia, gdyby serce me było czyste i uwielbiało ciebie?
— Zapewne — nie.
— Teraz znasz mię pan. Znasz moje życie. Czy sądzisz, że w ten czy ów sposób mógłbyś mię zmusić do uległości i posłuszeństwa? Teraz musisz wysłuchać mego wezwania, które jest ważne. Przed nami oto cel życia ponury i byłoby lżej, gdybyśmy sami tylko doń zmierzali. Lecz z naszym losem złączony inny.
Pan Dombi siadł i sposępniał.
— Mówię ze względu na inną: jej los wiąże się z moim i pańskim. Od dnia ślubu postępowałeś pan ze mną dumnie, co odpłacałam takąż monetą. Codzień i co godzinę okazywałeś światu, jakto ja szaleję z radości, że zostałam pańską żoną. Ja zaś nie czułam wcale radości i nie taiłam tego przed światem. Każde z nas idzie własną drogą — i nie doczekasz się pan odemnie rozczuleń i przywiązania — nigdy!
To „nigdy“ miało dźwięk bardzo stanowczy i silny.
— Nie mam dla pana ani odrobiny uczucia — wiesz pan o tem. A zresztą i pan nie dbasz o względy żony. Nie było i niema w panu ani cienia miłości małżeńskiej. Ale tak czy owak złączeni jesteśmy na zawsze, a w ten nieszczęsny związek wplątani inni. Oboje pomrzemy; lecz do zgonu los nasz złączony z losem dziecka. Będziemy zatem czynili sobie wzajemne ustępstwa.
Pan Dombi podniósł głowę, westchnął, jakby chciał rzec: „tylko to!“
Oczy Edyty zajaśniały a twarz zbladła jak marmur.
— Słów tych i znaczenia ich nie zdobyłoby się odemnie za skarby świata. Jeżeli je pan odrzucisz, nie powtórzę ich za żadne bogactwa. Myślałam o nich, ważyłam je. Jeżeli pan zgodzisz się na ustępstwa, ja poczynię je również. Będę starała się o pewną względność w stosunkach, jeśli i pan się o to postarasz.
Wszystko mówiła cicho i spokojnie, a oczy jej śledziły wyraz oczu męża.
— Łaskawa pani — rzekł — nie mogę przystać na tak niezwykłą propozycyę. Nie mogę z panią wejść w żadne układy. Wszystko i zawsze będzie zależało tylko odemnie. Podałem już swe ultimatum i żądam wypełnienia go.
Jak nagle zmieniło się oblicze jasne i spokojne! Jaki płomień wzgardy, oburzenia, gniewu, wstrętu rozgorzał w czarnych oczach! Nie było już przymusu w tej dumnej postaci i pan Dombi z przerażeniem wyraźnie czytał swój wyrok!
— Idź pan precz! — zawołała, rozkazującym gestem drzwi wskazując — skończyło się pierwsze i ostatnie nasze wyjaśnienie. Nic od tej chwili nie jest w stanie mocniej nas od siebie oddzielić!
— Użyję swych środków, pani — i nie ustraszą mnie groźne słowa.
Odwróciła się do niego plecami i usiadła przed zwierciadłem.
— Czas panią umityguje i zwróci na drogę obowiązku. Radzę pani uspokoić się.
Edyta milczała. Pan Dombi nie dostrzegł w lustrze żadnej dla siebie uwagi z jej strony, jak gdyby był pająkiem na ścianie lub stonogą na podłodze, albo wreszcie takim robakiem, o którym myśleć nie warto, skoro go się raz nogą zdeptało.
Wychodząc, jeszcze się obejrzał na wspaniałą komnatę, na drogocenne klejnoty bezładnie rozrzucone, na postać Edyty w bogatej szacie odbitej w lustrze. Wreszcie spokojnie udał się do swej świątyni dumania, niosąc obraz wszystkich przedmiotów i dziwiąc się, jak to się stać mogło wobec niego.
Zresztą nie zatracił swego dostojeństwa ani nadziei, że sprawy ułożą się w myśl jego dobra i woli.
Stało się też, że urocza Kleopatra niebawem znalazła się w Brajtonie wraz z Edytą i Florcią.
Konsylium lekarzy uchwaliło, że pani Skiuten będzie się udawała na wybrzeże, a byłoby wskazane, gdyby krótkie spacery odbywała pieszo. Edyta troskliwie czuwała nad matką i zawsze we dwie wyjeżdżały.
Raz pani Skiuten była w nastroju niezwykle zazdrosnym i podrażnionym. Matka i córka milcząc, jechały karetą. Pani Skiuten, zachwycona córką, nagle wzięła jej rękę i zaczęła okrywać pocałunkami; potem wysiadły i udały się wzdłuż wybrzeża pieszo. Kareta zwolna podążała za niemi, Edyta zaś szła nieco z tyłu.
Dzień był chłodny, wietrzny. Wtem przed niemi pojawiły się dwie kobiety, tak podobne do nich samych, że Edyta mimowiednie stanęła.
Prawie równocześnie stanęły i one. Jedna, w której Edyta poznała spotworniały cień swej matki, zaczęła coś znacząco przedstawiać, pokazując ruchami, poczem druga wysunęła się naprzód i Edyta z mimowolną grozą poznała w niej swego sobowtóra.
Przypatrując się owym kobietom, przekonała się, że bardzo ubogo ubrane, jak włóczęgi przedmiejskich zaułków. Młoda kobieta niosła jakąś robotę zapewne na sprzedaż, stara wlokła się z pustemi rękoma.
Tymczasem Edyta bez względu na ogromną różnicę w stroju, postawie, urodzie wciąż porównywała siebie i młodą kobietę. Może dostrzegła w niej rysy, jakie pozostały dotąd w jej własnej duszy. Kiedy zaś młoda kobieta utkwiła w niej swój przenikliwy wzrok, w którym czytać można było te same myśli, Edytę wstrząsnął dreszcz, jak gdyby pogoda się zmieniła i owionęło ją zimne tchnienie wiatru. Obie pary spotkały się. Stara wyciągnęła dłoń i żebrała jałmużny u pani Skiuten. Młoda i Edyta stanęły naprzeciw siebie i badały się.
— Co sprzedajecie? — spytała Edyta.
— Tylko te oto łachmany — rzekła niedbale młoda. — Dawniej sama się sprzedawałam.
— Nie wierz jej, dobra pani — warknęła stara — nie wierz temu, co mówi. To moja pieszczotka, moja niepokorna córka. Ciągle tylko oskarża mię i gani za to, co czynię. Ona i teraz gniewa się na mnie, biedną swą starą matkę.
Gdy pani Skiuten drżącą ręką dobyła portmonetki z pieniędzmi, głowa jej prawie zetknęła się z głową nędzarki, chciwie wlepiającej oczy w złote i srebrne pieniądze.
— Jak gdybym was gdzieś widziała — rzekła Edyta do starej.
— Widziałaś, moja śliczna. W gaju. Rankiem pośród drzew. Nie chciała mi pani dać ani szeląga, a dobry pan dał i dużo dał — niech mu Bóg da zdrowie!
— Dla czego mię wstrzymujesz, Edyto — mówiła pani Skiuten niecierpliwie. — To dobra kobieta i dobra matka — jestem pewna. Ty nic nie wiesz.
— Bóg zapłać, dobra pani, Bóg zapłać! Pani także, jak i ja, doskonała matka.
— Upewniam cię też — jęczała pani Skiuten — i ja mam córkę niepokorną, niewdzięczną mimo wszelkich starań. Daj rękę. Ot tak. Tyś kobieta z uczuciem, z sercem i z duszą.
— O, tak, moja pani, tak!
— Jestem tego pewna. Córka moja zowie się Grendżer. Dawaj jeszcze rękę. Teraz z Bogiem. Teraz, Edyto, nauczysz się cenić swą matkę. Na świecie niewiele takich matek. Chodźmy.
Kiedy ruina Kleopatry poszła przodem ze skargami i westchnieniami, żebraczka, licząc pieniądze, powlokła się także. Młode zaś kobiety ani słowa nie przemówiły do siebie, lecz jeszcze stały badając się, aż Edyta, jakby ze snu zbudzona, pociągnęła w stronę matki.
— Tyś piękna kobieta — mruczała kopia Edyty — ale piękność nie ratuje nas. Tyś pyszna, ale i pycha nas nie ratuje. Nie mamy co się nawzajem oglądać — kiedyś się jeszcze spotkamy!