Donkiszot żydowski/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Donkiszot żydowski |
Podtytuł | Szkic z literatury żargonowej żydowskiej |
Wydawca | nakładem rodziny |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Utwór, który w streszczeniu zamierzam szanownym czytelnikom przedstawić, wyszedł z pod pióra p. Abramowicza, najzdolniejszego i najpopularniejszego autora żargonowego. W oryginale nosi on tytuł: „Kicur massoejs beniamin haszliszi, dos hajst di nsyjo oder a rajzebeszrajbung fun benjamin dem driten: wos er is ejf zajne nsyejs fargangen het, wajt, asz unter di hori hejszech, un hot sich genug onge sehen un ongehert hiduszim szejne zachen, wos zej zajnin arojs gegeben geworin in ałe sziweim łoszejnes un hajnt ajch in unser łoszejn, fun „Mendeli mejcher sforim“.
Znaczy to po polsku; „Krótki opis podróży Beniamina III-go czyli opisanie podróży Benjamina III, który w wędrówkach swoich zaszedł het! daleko, aż po pod „góry ciemności“ i dosyć się tam napatrzył i nasłuchał cudownie pięknych rzeczy, co było już wydane (opisane) we wszystkich siedmdziesięcu językach, a obecnie w naszym języku, przez „Mendla sprzedającego książki“ (pseudonim Abramowicza).
Teraz kilka słów o autorze książki. Urodził się on na Litwie. Obdarzony wysokiemi zdolnościami, robił nadzwyczajne postępy w języku hebrajskim i, mając zaledwie lat szesnaście, używał opinii człowieka bardzo biegłego w naukach judaistycznych. Materyalne jego położenie nie było godnem zazdrości; niedostatek i bieda silnie dawały mu się we znaki. Miał on przytem krewną „agunę“, to jest opuszczoną przez męża i pozostawioną z małem dzieckiem bez żadnych środków do życia.
W tym czasie zaszła okoliczność, która wywarła na dalsze losy Abramowicza wpływ stanowczy.
Do miasteczka przybył ze stron dalekich, z Podola czy Ukrainy, żyd obcy, rudy, o przebiegłych oczach. Przyjechał wasągiem, opatrzonym w budę płócienną, jedną lichą szkapiną i zaczął się rozglądać po miasteczku. W krótkim czasie poznał wybornie tamtejsze stosunki i wnet pomiarkował, że na „uczonym bachorze“ i na owej biednej „agunie“ może zrobić dobry interes... przyszła mu bowiem do głowy nader oryginalna kombinacya.
Zabrał biedną kobietę z dzieckiem na swój wasąg i przyrzekł wozić ją dotąd, dopóki zbiegłego jej męża nie odnajdzie, lub też nie dostanie dowodu jego śmierci, coby pozwoliło jej wstąpić w powtórne związki małżeńskie; młodemu Abramowiczowi zaś przyrzekał świetną przyszłość. Zgodzono się na propozycyę sprytnego „bałaguły“ i ciężki wasąg wlókł się powoli... po błotach i piaskach, od miasteczka, do miasteczka, od wioski do wioski. Była to bardzo trudna podróż. Kobieta z dzieckiem siedziała na furze, młody zaś człowiek z furmanem szedł pieszo i gdzie było większe błoto, lub piasek głęboki, pomagał kulawej szkapie ciągnąć wóz.
Bałaguła tymczasem wyzyskiwał swych pasażerów, a spekulacya jaką na nich urządzał była dość oryginalna. Gdy przybyli do jakiego miasteczka, natychmiast udawał się do rabina i, przedstawiwszy mu rozpaczliwe położenie nieszczęśliwej kobiety, otrzymywał od niego pozwolenie zbierania na jej rzecz składek. Żydzi powiadają o sobie że są „rachmonisbni rachmonis“, to jest „miłosierni synowie miłosiernych“, składali więc groszaki na rzecz nieszczęsnej „aguny“ a te, ma się rozumieć, tonęły w kieszeni bałaguły. Na Abramowicza sprytny żydek miał inne widoki. Wiedząc, jak „uczoność“ popłaca u żydów, wiedząc, że najbogatszy obywatel i kupiec odda chętnie swą córkę za biednego, lecz biegłego w Talmudzie młodzieńca, „bałaguła“ postanowił Abramowicza ożenić, przyczem sam, występując w roli „szadchona“ (swata) mógłby coś zarobić. Przybywszy więc do miasteczka, prowadził młodego człowieka do „bejshamidraszu“ (dom modlitwy), gdzie Abramowicz wzbudzał podziw znajomością hebrajszczyzny i Talmudu. Partye trafiały się: niejeden właściciel domu, albo kupiec chciał się poszczycić „uczonym zięciem“ i gotów był dać nawet duży posag, byle tylko tak obiecującego człowieka mieć w swojej rodzinie. Pokusy te jednak nie odnosiły pożądanego skutku; Abramowicz toczył zwycięzkie spory w bóżnicy, rozwiązywał trudne zagadnienia, wzbudzał podziw, ale... żenić się nie chciał.
Cała elokwencya „szadchona“ była nadaremną i mąż ów, wyczerpawszy dobroczynność miasteczka na rzecz nieszczęśliwej „aguny“, zaprzęgał kulawą szkapę do wasągu, zabierał swoje ofiary, i wlókł się z niemi po błotach i piaskach, na południe, pocieszając się nadzieją, że może, w dalszej wędrówce uda mu się „uczonego bachura“ ożenić[1].
Długo trwała ta ciężka i utrudniająca wędrówka, aż wreszcie znudziła ona młodego człowieka, który zerwał też stosunki z przebiegłym „bałagułą“ i osiadł, jak się zdaje, w Berdyczowie. Zabrawszy znajomość z pewnym nauczycielem, za jego pośrednictwem i pomocą, Abramowicz zapoznał się z literaturą i naukami nieżydowskiemi, co przy pracy i wrodzonych zdolnościach, poszło mu dość łatwo. Abramowicz pisał wiele w języku hebrajskim, którym, jak nadmieniliśmy, włada świetnie, od czasu do czasu zaś, puszczał w świat książki żargonowe, w których złożył dowody niezaprzeczonego talentu i głębokiej obserwacyi.
Można śmiało powiedzieć, że gdyby ten człowiek pisał w jakimkolwiek, chociaż trochę znanym i dostępnym języku, używałby wielkiego rozgłosu, ale hebrajszczyznę zna mało kto — żargon zaś tylko zamknięta w sobie klassa żydów... ztąd też o Abramowiczu, poza sferą dla której on pisze — nikt nie wie. W pracach swoich, Abramowicz biczem zjadliwej satyry chłoszcze bogatych żydów, gospodarzy gmin, którzy przy rozkładzie specyalnych podatków i ciężarów popełniają krzyczące nadużycia[2], natomiast staje zawsze po stronie biednych i uciśnionych. Abramowicz odzywa się żartobliwie o mądrości cadyków i fanatyzmie hassydów, drwi z zabobonów i przesądów, lecz nigdy nie powstaje przeciw religii. Poglądy jego są jasne, trzeźwe; obrazowanie zaś niekiedy aż nazbyt realistyczne, ale prawdziwe. Czasem puszcza wodze fantazyi i, pod alegoryami, przedstawia różne kwestye i zagadnienia społeczne, jak np. w powieści „Di klacze“ (szkapa), w której maluje całą kwestyę żydowską.
Obecnie, o ile mi wiadomo, Abramowicz, człowiek jeszcze w sile wieku będący, zamieszkuje w Odessie. Z Berdyczowa, gdzie przebywał poprzednio, wykurzyła go potęga możnych żydowskiego świata, którzy nie mogli mu darować, że wszystkie ich podłości i ucisk, jaki wywierają na swych ubogich współbraci, opisał malowniczo w dziełku p. t. „Di takse oder Sztot baałtowos“ („Taksa, czyli dobroczyńcy miasta“). Berdyczowskim macherom i krezusom nie na rękę był taki prawdomówny człowiek, wygryźli go też z miasta bardzo prostym, ale skutecznym sposobem, gdyż podobno zapomocą fałszywej denuncyacyi.
Tak niesie przynajmniej fama, bardzo do prawdy podobna.
Ale idźmyż nareszcie do naszego „Donkiszota“ i zamknijmy już wstępy przeciągające się może zbyt długo. Objaśnienia, które złożyłem na początku, były jednak koniecznemi, mając albowiem do czynienia z przedmiotem nowym zupełnie, bez komentarzy nie sposób dojść do ładu.
„Podróże Beniamina“ są bardzo podobne do przygód walecznego rycerza z Manszy i jego wiernego giermka Sanszo Pansy, i można przypuszczać, że autor skreślił je po przeczytaniu arcydzieła Cerwantesa. Naturalnie, Beniamin nie może mieć do Donkiszota najmniejszego podobieństwa w szczegółach, lecz tło ogólne obu tych utworów jest prawie jednakie.
Rycerz z Manszy, pod wpływem romansów, które nieustannie pochłaniał, przywdziewa zbroję łataną, dosiada Rossynanta i idzie poświęcać życie w obronie nieszczęśliwych i pokrzywdzonych, których nikt wszelako nie krzywdzi; — natrafia na urojone przeszkody, walczy z niewidzialnymi wrogami, wszędzie widzi zaczarowane księżniczki, potężnych rycerzy i olbrzymów.
Powód, który skłonił Beniamina III-go do przedsięwzięcia wielkiej podróży, jest również czysto idealny. Pod wpływem nieustannego czytania różnych książek, podających najfałszywsze informacye geograficzne, a zarazem niewyczerpaną kopalnię legend, Beniamina ogarnia dziwna i nieprzeparta chęć powędrowania daleko... daleko... dotarcia do grobu patryarchów, do ruin świątyni Salomona, do ziemi Świętej gdzie rosną „tajteł i boksen“ (daktyle i chleb świętojański). Ale ziemia święta nie jest jeszcze ostatecznym kresem podróży Beniamina... o, nie! On chce iść dalej... dalej! przez pustynię, do rzeki Sambatyi, tej straszliwej rzeki, przez którą przejść nie sposób, gdyż przez sześć dni w tygodniu wyrzuca ona z siebie gorejące kamienie, burzy się, gotuje i kipi, a odpoczywa zaś tylko w szabas, w którym to dniu, żyd prawowierny podróżować nie może. Beniamin chce dotrzeć aż do „gór ciemności“, gór, przez które nawet tak często w żydowskich książkach wspominany bohater „Aleksander mugden“ (Aleksander macedoński) nie mógł na orle przefrunąć... Beniamin jednak tam dotrze; dotrze, nie zważając na niebezpieczeństwa i trudy, na pustynie, wśród których ryczą straszne bestye „Pipernoter“, „Lindenworim“... na pustynie, gdzie na życie podróżnego czyha zaczajony „gazłen“ (rozbójnik), lub też „tejger“ (turek) gotów zawsze porządnego człowieka zabrać do niedoli i sprzedać go jakiej pogańskiej księżniczce, która w usposobieniu romantycznem przewyższa może Putyfarową Zulejkę...
Straszne są niebezpieczeństwa podróży, lecz cel jej jakiż idealny! jaki ponętny. Po za „górami ciemności“ są żydzi z dziesięciu pokoleń zaginionych w wędrówkach i tułactwie. Oni tam żyją, handlują i dobrze im się powodzi, a oprócz nich, są tam jeszcze najpiękniejsi żydzi „a rojte judełach, bni Mejszełe abejne“ (czerwone żydki, synowie proroka naszego Mojżesza). Wprawdzie piśmienne z owych czasów zabytki nie wspominają wcale, że Mojżesz miał dzieci — ale to nie dowód... dzieci są, i, dla odróżnienia od innych pokoleń, mają kolor ciała czerwony. Beniamin zwycięży przeszkody i dotrze aż do nich, zobaczy czerwonych żydków i potomków dziesięciu zaginionych pokoleń.
Jakaż to będzie uciecha, jaka radość, gdy on, biedny polski żydek, stanie przed niemi...
— Gewałt! gewałt! zawołają wszyscy, podziwiajmy i patrzmy! Przyszedł do nas Beniamin, Beniamin III-ci aż... z Tuniejadówki! Witajmy go, witajmy, ugośćmy jak brata, pytajmy co słychać w Tuniejadówce, jak idą interesa? Beniamin powróci później do rodzinnego miasteczka, powróci jako wielki podróżnik i opowiadać będzie o cudach, jakie widział tam daleko, u gór ciemności — o czerwonych żydkach, o wszystkiem co księgi opisują...
Donkiszot dla swojej idei rzuca tylko marne szlacheckie gospodarstwo, starą gospodynię i siostrzenicę, Beniamin zaś porzuca żonę i dzieci, pozostawia je na pastwę losu, a sam pójdzie, gdyż czuje w sobie powołanie do spełnienia czynów bohaterskich. Dla Donkiszota wzorem są średniowieczni rycerze, słynni z poświęceń, cnót i męztwa — Beniaminowi zaś świeci jak gwiazda przewodnia „Aleksander mugden“ i jego nieustraszone męztwo.
Pierwsza wyprawa rycerza z Manszy spełzła, jak wiadomo, na niczem... i Beniamina też, z pierwszej niefortunnej wyprawy, zmęczonego, słabego, wystraszonego okropnie, przywiózł do miasteczka chłop, na wozie skrzypiącym, ciągnionym przez dwa woły... Znalazł bohatera zemdlonego w lesie, ułożył na workach kartofli i dostawił na łono rodziny w stanie pożałowania godnym...
Donkiszot przyszedł do wniosku, że przyzwoity i szanujący się rycerz nie może się obejść bez wiernego giermka, — podobnie też pomyślał Beniamin. Postanowił koniecznie wyszukać sobie towarzysza podróży, któryby dzielił z nim dobre i złe losy, pomagał znosić klęski, uczestniczył we wspólnych radościach. Rycerz z Manszy znalazł perłę giermków w opasłym, ale sprytnym Sanszo Pansie; nasz zaś znakomity podróżnik odkrył nie perłę, lecz czystej wody brylant w osobie niepozornego żydka, zwanego w miasteczku „Senderił di judene“ (Sender — żydówka).
Ten typ męża „kobiety w jarmułce“, czyli po naszemu mówiąc „małżonka pod pantoflem“, jest niesłychanie komiczny.
Senderił nienapróżno nosi przydomek „di judene“ (żydówka); musi on albowiem skrobać kartofle, myć garnki, siekać cebulę i rybki na szabas, pilnować dzieci, jednem słowem, robić to wszystko, co wchodzi w zakres atrybucyj kobiecych. Żona jest w domu samowładną panią i wydaje rozkazy, potulny zaś małżonek słucha, gdyż w razie opozycyi — traci natychmiast część rzadkiej bródki, lub też dostaje siniaków pod oczami.
Być bardzo może, iż dzięki takiej sytuacyi, szanowny Senderił wyrobił w sobie bardzo cenne przymioty, to jest: zabiegliwość i praktyczność. Zresztą, posiada on charakter zadziwiająco zgodny i z zasady nikomu nie przeczy. — „Chcesz tak, odpowiada zwykle, niech będzie tak, mam się też o co kłopotać“?! Dzięki tej zgodności usposobienia, Senderił przystał odrazu na propozycyę wędrówki nad brzegi Sambaty. — „Chcesz abym szedł do Sambatyi, niech będzie do Sambatyi — mam się też o co kłopotać“?!
Jeżeli Szanso Panso był perłą giermków, to Senderił, jako „szamesz“ (sługa) rebe Beniamina, był czystej wody brylantem. Beniamin bujał myślą w obłokach, marzył o celu podróży, o czerwonych żydkach — Senderił natomiast, całą swoją inteligencyę wysilał na to wyłącznie, ażeby torba podróżna zawsze była pełną. Dzięki tej zabiegliwości, wędrowcy nie cierpieli głodu i mogli urzeczywistniać potrosze swe wielkie zamiary.
Cervantes w swoim Donkiszocie cytuje częstokroć wyjątki z fikcyjnego rękopismu, który autor arabski Cyd Hamid Bennengeli miał pozostawić po sobie; Abramowicz trzyma się także podobnej metody, powołując się na rzekomy pamiętnik Beniamina.
Wogóle, rycerz z Manszy i wielki podróżnik Beniamin mają wiele rysów pokrewnych. Obadwaj śmieszni, lecz i sympatyczni zarazem, poświęcają się idei, która im, niby ćwiek ostry, w głowach utkwiła. Niema dla nich przeszkód, nie ma niebezpieczeństw — jest tylko cel, który im świeci jak gwiazda przewodnia. Dążą też do niego jak ćmy do światła — opalają sobie skrzydła i padają w błoto, z którego ich zwykle dłoń praktycznego giermka wydobywa.
- ↑ W roku zeszłym Abramowicz obchodził dwudziestopięcioletni jubileusz swej autorskiej działalności. Z tej okazyi „Woschod“, miesięcznik żydowski wychodzący w Petersburgu, zamieścił obszerny jego życiorys i wyczerpujący opis całkowitej jego działalności piśmienniczej. Biografia ta ukazała się w grudniowym zeszycie „Woschodu“ z roku 1884.
- ↑ W t. zw. guberniach północno i południowo-zachodnich, rząd pobiera specyalne podatki od żydów.