Donkiszot żydowski/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Donkiszot żydowski |
Podtytuł | Szkic z literatury żargonowej żydowskiej |
Wydawca | nakładem rodziny |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeszedłszy wiele dróg głównych i bocznych, nasi wędrowcy dotarli nareszcie do miasta Teteriwki.
Było to pierwsze większe miasto, jakie w swojem życiu widzieli. Z niezmiernem podziwieniem też spoglądali na równe, brukowane ulice, na domy wysokie i napatrzeć się tym dziwom nie mogli.
Po trotuarach szli ostrożnie, na palcach, z obawy, żeby nie zrobić szkody i nie popsuć gładkich kamieni. Cóż dziwnego? całe życie chodzili tylko po błocie, a nawet w domach nie mieli podłogi.
Senderił trzymał się poły kapoty Beniamina i tak szli obadwaj, podrygując w sposób arcy-komiczny — nie mogąc się z nikim minąć jak należy.
Senderił wyprawiał poprostu tańce z przechodniami, idącymi z przeciwnej strony. Przechodzień zwraca na prawo i Senderił na prawo, przechodzień na lewo i ten na lewo; aż nareszcie trafił na jakiegoś jegomościa, który wcale nie miał ochoty do tańca i zepchnął biednego Senderiła w rynsztok tak, aż mu wszystkie zęby zadzwoniły...
Wszystko dla naszych wędrowców było nowem. Ruch powozów, dorożek, krzyk, rwetes. Zdawało im się, że wszyscy ludzie na nich patrzą, że każdy ich wyśmiewa, pokazuje palcami i mówi: — patrzcie, patrzcie! oto prowincyonalni żydzi! oto małomiasteczkowi kapcany!
— Wiesz co, Beniaminie — rzekł przestraszony Senderił, — wiesz co, Beniaminie, mnie się zdaje, że to miasto jest... Stambuł!
— Zkąd znów? głupcze! gdzież to podobne do Stambułu!? — i tu Beniamin zaczął opowiadać szeroko o Stambule, z takiemi szczegółami, jak gdyby urodził się i wychował w tem mieście. — Ha! ha! Stambuł! czy ty wiesz jak wygląda Stambuł!? Tam jest pięćset razy po pięćset ulic! a na każdej ulicy pięćset razy po pięćset, piętnasto, dwudziesto, a nawet trzydziesto-piętrowych domów, w każdym zaś domu mieszka pięćset razy po pięćset ludzi! Ty myślisz, żeś już gotów, żeś przyszedł do Stambułu? poczekaj-no jeszcze, kochanku... Wymieniłem ci tylko główne ulice, a przedmieść! przedmieść masz tam, jak piasku w morzu!
— Aj! aj! — rzekł Senderił zdumiony — to musi być bardzo straszno w takiem ogromnem mieście?! Jabym się bał! Powiedz mi jednak, Beniaminie i wytłómacz, jako człowiek uczony, zkąd się biorą takie wielkie miasta? Dlaczego ludzie gnieżdżą się jedni nad drugimi, jak gdyby ziemia była zamała? Musi przecież coś w tem być, że ludzie chcą się koniecznie wznosić ponad ziemię i przybliżać ku niebu, pnąc się na coraz wyższe piętra. Może to dla tego, że dusza ludzka pochodzi z nieba? Ty, Beniaminie, jako bardzo mądry, mógłbyś mi wyjaśnić te wątpliwości, gdyż pewno musiałeś coś czytać o tem w twoich filozoficznych księgach...
Beniamin zamyślił się głęboko i rzekł po chwili:
— Logicznie i filozoficznie rzecz biorąc, były już w tym przedmiocie nader obszerne rozprawy; ja sam zabierałem głos w tej materyi w „bejshamidraszu“ pod piecem, skutkiem czego nawet wyjaśnioną została pewna niedokładność w wersyi o „dziesięciu garnkach niedoli“, które, według Talmudu, zesłane zostały na świat. Chcę cię jednak objaśnić, co do twego pytania, na podstawie świętej naszej „Thory“. („Pięcioksiąg“ Mojżesza). Zapewne czytałeś w „humesz“ (biblia), że nasi przodkowie pierwiastkowo mieszkali pod namiotami, lecz przy „hafłoge“ (budowaniu wieży Babel) zaczęli się gromadzić na jednem miejscu, wyrabiać cegłę i budować miasto z murami wysokiemi aż pod niebo. Wtenczas stało się pomięszanie języków, tak, że jeden drugiego nie rozumiał wcale. Wówczas ludzie rozproszyli się po świecie i zaczęli żyć trochę porządniej, ale zawsze ten grzech „hafłoge“ (budowania wieży Babel) pozostał w ich naturze. Stoi w piśmie, jako Abraham powiedział do Lota: — Dlaczego moi ludzie mają się bić z twoimi o marny kawałeczek ziemi? Cały świat przed tobą jest wolny, idź więc ztąd gdzie chcesz i daj mi spokój“. Z tych słów widzisz, Senderił, jako ludzie...
— Na bok! na bok! łapserdaki! — krzyknął nadjeżdżający dorożkarz i przerwał uczony traktat Beniamina w najciekawszem miejscu. Senderił odskoczył i runął jak długi pod ścianą, Beniamin zaś, z wielkiego impetu, wpadł na żydówkę niosącą kosz jaj i tak nieszczęśliwie ugodził głową w ów kosz, że rozbił wszystkie jaja na miazgę i zawalał sobie myślącą fizyognomię żółtkami...
Zrobiło się całe piekło! pisk, wrzask, gwałt, przekleństwa!... Baby chciały obić wielkiego podróżnika i podobno go nawet obiły, a kto wie czyby mu się nie dostało lepiej, gdyby nie to, że uciekł w jakąś boczną uliczkę, gdzie go dogonił wkrótce zadyszany Senderił.
— Otóż masz wielkie miasto! — rzekł Senderił, obcierając spoconą fizyognomię połą. — Nie idź, nie stań, nie odpocznij! Djabli wiedzą, jak tu żyć?...
— To wszystko jest dalszym ciągiem grzechu budowania — rzekł poważnie Beniamin, sapiąc jak gęś — to wszystko co tu widzisz, to grzech budowania i pomięszania języków, a co zatem idzie, złodziejstwa, napaści, rozboje...
— Niech oni idą w ziemię! — zaklął energicznie Senderił. — Wiesz, Beniaminie, że wyglądasz strasznie, uspokój się trochę i umyj odrobinkę, twarz ci się mocno czerwieni, a ta bezczelna przekupka, żeby djabeł wszedł w ojca tej szkaradnicy! (a ruach in der hcufen taten arajn!) oblepiła ci całą brodę żółtkami!!
Teraz znowuż wprowadza nas Abramowicz do małej prywatnej bóżniczki (klojzeł), w której członkowie nieustającej komisyi „pod piecem“ zajmują się gorąco polityką europejską. Sceny w tym rozdziale skreślone są z przedziwnym humorem i, obawiam się, że w streszczeniu zatrze się wiele efektów, żaden z języków bowiem nie jest tak trudnym do przetłómaczenia jak żargon, gdyż posiada on swoje właściwości, niepodobne do naśladowania.
W jednej z bóżniczek w Teteriwce, powiada Abramowicz, gotowało się silnie z powodu dyskusyi o wojnie krymskiej. Pod piecem utworzyły się różne partye, a każda miała swego prezydenta i swój „gang“ (metodę) w polityce.
Chajkieł „beł a mejach“ (dosłownie: pan mózgu, sprytny) wraz ze swoją kompanią, silnie trzymał stronę „mume witten“ cioci Wikci, czyli królowej Wiktoryi. Wykładał on, jak na talerzu, rozmaite hypotezy co do jej przyszłości — bo też, co prawda, łączyło go z Anglią pewne powinowactwo duchowe. Trzeba wiedzieć, że Chajkieł był to kawałek zegarmistrza i miał dziwne zdolności do mechaniki. Posiadał szczególnie lekką rękę do robienia deseni na macach, nikt tak jak on nie potrafił postawić „kuczki“, zrobić stolnicy do „łokszyny“, łopaty, ławki mlecznej (miłchegige bank), deski do zatykania pieca w szabas...[1]
Ilekroć była mowa o mechanice, lub szczególnych jakich maszynach, zawsze zwracano się do Chajkieła. — To już do niego należy, mówiono, on jest pod tym względem pierwszy znawca! I Chajkieł też opowiadał cuda o dzikich, niezwykłych angielskich maszynach („wiłde mszune englisze naszines“) aż włosy powstawały na głowach słuchaczom, a jeśli mu kto przerwał pytaniem, na czem się jaka maszyna zasadza, i co w niej głównie działa? odpowiadał krótko i węzłowato, że są w niej „a sołche sprenżinkiełes“ (takie sprężynki) — i uśmiechał się tryumfująco, jakgdyby rozwiązał jakieś najtrudniejsze zagadnienie... Za pomocą „sprenżinkies“ Chajkieł objaśniał tajemnice zegarów, telegrafu, tabakierek grających („a szpilpuszkełe“) i innych cudów mechaniki.
Naturalnie, że taki wielki mechanik, trzymał z urzędu niejako, stronę Anglii, kraju, w którym maszyny i „sprenżinkies“ w ogóle, stoją na bardzo wysokim stopniu rozwoju.
Zagorzałym przeciwnikiem Chajkieła był Icek Pasztan, prosty człowieczysko, który nie wierzył w żadne sprężynki i dopatrywał w nich herezyi.
— Pfe! pfe! Chajkiełe — mówił zazwyczaj Icek, — całe twoje dowodzenia nic są niewarte. To poprostu błazeństwa! głupstwa!
Icek Pasztan w polityce trzymał znów stronę „mume rusje“ (ciotki Rosyi).
Każdy z tych dwóch przeciwników starał się przeciągnąć na swoją stronę resztę kompanii. I tak naprzykład, gdy Chajkieł wszedł do pewnego stopnia w przymierze ze Szmulem Bokserem, prezydentem partyi trzymającej stronę „wujaszka Izmaela“ (Turcyi) i potrosze skombinował się z Berkiem Francuzem, gorącym hassydem Napoleona, zaraz Icek Pasztan zrobił wielki harmider i przyciągnął do siebie Tojwię Maka, stronnika polityki... Cyrusa. Poczty latały na wszystkie strony, każdy przedstawiał swoje racye i świat się przewracał do góry nogami, aż się bóżnica trzęsła...
W takich to gorących czasach, nasi podróżni przybyli do owej bóżniczki i w niej obrali sobie czasowe miejsce zamieszkania.
Senderił, ze swoim zgodnym charakterem, ponieważ każdemu potakiwał i wogóle sprzeczek nie lubił, od pierwszego „szołem ałejchem“ podobał się każdemu. Mówiono zaraz o nim, że to człowiek bez żółci i bez uporu. Gdy tak Senderił wkradł się w łaski wszystkich, Beniamin zbliżył się tylko do Szmulka Boksera, z którym się zaprzyjaźnił. Jemu przedewszystkiem opowiedział plan swojej wielkiej podróży, który się Szmulkowi bardzo a bardzo podobał. Szmulik opowiedział to sławnemu mechanikowi Chajkiełowi, a ten, wziąwszy rzecz na bystry swój rozum, orzekł, że aczkolwiek jestto przedsięwzięcie trudne, jednak nie niemożliwe...
Zrobiono zaraz sesyę z Berkiem Francuzem i Tojwią Makiem, którzy zostali tą nowiną niepomiernie zdziwieni.
— Beniamin, — orzekli zgodnie, — nie wygląda jak zwykły człowiek, często zamyśla się, nie odpowiada na pytania, postępuje jakoś dziwnie. Oczywiście, jest on istotą niezwykłą, a zresztą, któż wie... czy ten Beniamin jest naprawdę Beniamin?
To jeszcze wielka, a wielka kwestya!!
Gdy po przygodzie z żydówką, niosącą kosz jaj, Beniamin i Senderił weszli do „klojzeł“ (bóżniczka) zastali tam straszliwy harmider. Sesya tamtejszych polityków była niezmiernie burzliwa, a Icek Pasztan darł się na całe gardło, starając się przekrzyczeć obecnych.
— Patrzcie tylko, patrzcie! — wołał — co pisze nasz „Jejsef“ (zdaje się, że to będzie Józef Żydowin), patrzcie, co tu stoi! — wolał Icek, wskazując palcem odpowiedni wiersz w książce... — „gdy Aleksander Mugden chciał pójść do „jenodow ben rejchow“, przyszedł do „gór ciemności“, ale tu stanął wraz z rycerzami swymi i już nie mógł posunąć się dalej, nogi ich albowiem zapadały w błoto po same kolana, ponieważ słońce nie przyświeca tam nigdy i przez to ziemia jest grzęzka i rozmokła“... Teraz zrozumiecie zapewne, co ja mówię, że kiedy Aleksander Mugden, wielki Aleksander Mugden, który jeździł na orle i dotarł aż do drzwi raju („gan ejden“), nie mógł dać sobie rady z górami ciemności, cóż dopiero mówić o takich łapserdakach, jak wasz Beniamin i Senderił! Ha! ha! nie pomoże im nawet nasz mądry Chajkieł, „mit ałłe zajne sprenżinkies“!
— O, ciemna głowo! o, łbie zakuty! — wrzasnął Chajkieł, tykając Icka grubym palcem — gdzie ty masz oczy, nieuku? Zobacz-że, baranie, co tam stoi dalej w tej książce... patrz! czytaj! Oto co pisze Jejsef: „Stanąwszy pod „górami ciemności“, Aleksander Mugden słyszał w ich wnętrzu głos drobiu domowego i ptaków, które gadały po grecku i jeden ptak przemówił do bohatera temi słowy: Daremnym jest twój trud, Aleksandrze, nie wejdziesz tutaj nigdy, albowiem to jest przybytek Boga i wiernych jego sług, synów Abrahama, Izaaka i Jakóba“... Rozumiesz-że teraz, zakuta pałko, dlaczego Aleksander Mugden nie mógł tam wejść — a Beniamin może? Rozumiesz, koźle uparty!
— Mój ty wielce rozumny człowiecze, czemże cię przekonam, że jesteś głupi?! Przypuśćmy nawet, że Beniamin przejdzie po za „góry ciemności“ przypuśćmy że je nawet przeszedł, to jeszcze wypadnie mu szukać kraju, w którym mieszkają „czerwone żydki“. Niech go szuka! ha! ha! ha! znajdzie go on „morgen, nachen kałten kugel“!...[2]
— Pfe, Icku! dalibóg pfe! głupstwa pleciesz...
— Czekaj no, czekaj, mądralo... jest tam przecie jeszcze rzeka Sambatya! no, ciekawy jestem, jak on sobie poradzi z Sambatyą!? Przypuśćmy, że już wszystko przeszedł — i pustynie i „góry ciemności“, że już jest nawet blizko dzieci Mojżesza... tymczasem staje nad brzegiem Sambatyi i... ptru! stój! Kamienny deszcz pada aż huczy, zbliżyć się nie można... Na to już nie poradzi nawet twoja „witten“ (Wiktorya), chociażby stanęła, z całem przeproszeniem, głową na ziemi, a nogami do góry!
— He! he, kochanku, czepiasz się Wiktoryi — widzisz go, gdzie on to zaszedł!
— Pfe! Icku, co to znowuż za „gang“ (metoda dyskusyi). Czego się czepiasz królowej? — wtrącił ze złością Berek Francuz — wymyślaj na Beniamina, jeżeli chcesz, ale królowej nie zaczepiaj... bardzo cię proszę.
— Za co wymyślać na Beniamina? — krzyknął Tojwie Mak. — On sobie idzie swoją drogą, nikomu nie przeszkadza, a w przyszłości może jeszcze położyć wielkie zasługi dla żydów.
— Oj, Mak! Mak! — rzekł Icek z wyrzutem, — żebym tak dobre życie miał, jak się tego po tobie nie spodziewałem, Makuniu... Ty trzymasz także stronę Beniamina? Powiedz mi coś w nim takiego zobaczył?
— Czekaj-no, czekaj, proszę cię, mój Icku, powiedz lepiej coś ty sobie do Beniamina upatrzył? — wtrącił Szmulik Bokser, — co ty chcesz od tego człowieka? Doprawdy chybaś zwaryował, Icku! Przypatrz się tylko Beniaminowi, jego zaniedbanie, jego zamyślanie się, jego sposób mówienia dowodzą jasno, że to nie jest człowiek zwyczajny. Przecież fizyonomia jest najprawdziwszem zwierciadłem duszy. Spójrz na niego, Icku, przypatrz mu się tylko...
Icek Pasztan zbliżył się do Beniamina, obejrzał go od stóp do głów, plunął i odszedł zagniewany.
Od tej pamiętnej chwili, w polityce bóżnicznej zrobił się ogromny przewrót. Szmulik Bokser i Berek Francuz zawarli przymierze z Chajkiełem. „Mume Witten“ w tej chwili wysłała na morze „tojzend okrentes, mit szreklich wiłde maszines“ (tysiąc okrętów, ze strasznemi, dzikiemi maszynami). Szmulik Bokser przeprawił się przez Prut, a Napoleon i Berek Francuz zasypali cały Sewastopol „mit bombes“! (bombami). Jeden tylko Tojwie Mak, reprezentant polityki Cyrusa, stał jakby na rozdrożu i wahał się — nie należąc, do czasu, ani tu ani tam. Icek Pasztan został zupełnie odosobniony. Rzucał się, miotał, chciał jednać się z tym i z owym, ale napróżno. Położenie nie do zazdrości, bo czyżto żart, gdy jeden Icek miał przeciw sobie całe „sobranje“!!
Za to odosobnienie, Icek mścił się na Beniaminie, który był mimowolną przyczyną gwałtownego przewrotu w polityce.
„Bóg moim świadkiem, pisze w pamiętnikach swoich Beniamin, że wcale a wcale nie mięszałem się do polityki, bo pytam, do czego to prowadzi? a powtóre, co z niej za pożytek dla żydów? Dla mnie, czy tak jest w polityce, czy owak, to zupełnie wszystko jedno, i mój Senderił również się w takie interesa nie wdaje. Tymczasem Icek Pasztan nie dawał mi ani chwili pokoju, tak, że nie miałem od niego, jak to mówią, ani dnia, ani nocy. On obsypywał mnie pierzami, rzucał na mnie poduszką, czasem w nocy schował mi but, tak, żem nazajutrz o mało nie zwaryował szukając; — albo też, kiedym mocno zasnął, puszczał mi w nos „a pompe“ (finfę), po której długo dusiłem się i kaszlałem... Ciężkie życie miałem od tego Icka, choć Bóg mi świadkiem, żem się wcale a wcale do polityki nie wtrącał...“
Większą część dnia nasi podróżni poświęcali na zdobywanie sobie środków do życia. Wizytowali z kolei wszystkie domy w Teteriwce i, w krótkim czasie, zjednali sobie taką popularność, że nie było „bachora“ któryby ich nie znał. Pokazywano ich palcami, witano dowcipkami, przymówkami różnemi i śmiechem.
Kto inny, na ich miejscu, możeby wbił się w dumę i pychę od takiego honoru — ale nasi podróżnicy byli to ludzie prości i nie robili sobie z tego wielkich rzeczy. Owacye jakie im czyniono, przyjmowali z filozoficznym spokojem, Beniamin marzył wciąż o wyższych celach, a Senderił dbał tylko o to, aby torba była pełna i ażeby w kieszeni znalazło się zawsze parę groszy na jakieś gwałtowne a nieprzewidziane wydatki... Czy kto z uśmiechem dawał, czy z niechęcią, to było im wszystko jedno: byle tylko dał!
„Hajnt is purym, morgen is ojs
„Gib mir a groszen, un trajb mich arojs“[3].
Oto znana żydowska piosneczka, malująca dokładnie obyczaj chodzenia po domach i żebrania. Senderił, chodząc od domu do domu, często ją sobie przyśpiewywał półgłosem...
— „Git morgen, Gott hełf“ (dzień dobry, Boże dopomóż) — mawiał zwykle Senderił, wchodząc do stancyi i wciągając Beniamina za połę od kapoty, poczem wysuwał wielkiego podróżnika na plan pierwszy, a sam stawał z uszanowaniem na boku...
Wędrując w ten sposób od domu do domu, pewnego razu, nasi podróżnicy weszli do izby, w której zastali gospodarza, zajętego żywą dysputą z jakimś młodym człowiekiem.
Gospodarz kręcił się niecierpliwie, jak gdyby pragnął co prędzej pozbyć się swego gościa, młody człowiek zaś, z zapałem i energiczną gestykulucyą, starał się gospodarza przekonać, pokazywał mu jakieś papiery i coś mu proponował...
Zobaczywszy Beniamina i Senderiła, gospodarz uczepił się ich rozpaczliwie, jak człowiek tonący czepia się słomki.
Zbliżył się do nich szybko, w przekonaniu, że przyszli do niego z jakimś ważnym interesem i że uwolnią go tym sposobem od towarzystwa gościa, widocznie niezbyt przyjemnego. Usłyszawszy jednak, o co naszym podróżnym idzie, gospodarz się stropił i rzekł z nieukontentowaniem do młodego człowieka:
— Otóż masz! to są także podróżni! Ci żydzi, widzisz pan, także przedsięwzięli podróż! Widocznie już taki czas, żeby nam sami podróżnicy na głowę spadali!
Młody człowiek i nasi wędrowcy spoglądali na siebie wzajemnie, z pewnem niedowierzaniem.
— Słyszysz, Beniamin — rzekł Senderił cicho, ciągnąc uczonego towarzysza za połę — być może, że ten młody człowiek wędruje również tam... Może nas jeszcze, broń Boże, wyprzedzić i potem oszukać nas po turecku...
— Być może, że wszyscy trzej należycie do jednej kompanii? — zapytał dalej gospodarz.
— Broń Boże! broń Boże! — zawołali razem Beniamin i Senderił, — my idziemy sobie zupełnie oddzielnie!
— Idźcie wy sobie zdrowi oddzielnie — rzekł gospodarz, — ale dla mnie jesteście jedna kompania.
To mówiąc wydobył monetę z kieszeni.
— Nam! nam! — wołał Senderił — nam proszę dać, my wydzielimy młodemu człowiekowi należną mu cząstkę... Chodź, młodzieńcze, dostaniesz! mamy, Bogu dzięki, trochę drobnych.
W tej samej chwili, otworzyły się drzwi od kuchni i dał się słyszeć głos straszny i dziki:
To on! to on! to ten sam rozbójnik, który stoi przy tym drugim żydzie! To on! i wtenczas wlekli się oba razem, gałgany! Poznaję tę śliczną gębę, z żółtą bródką, żeby mu ją co do włosa wyrwali!! żeby go djabli żywcem wzięli ze świata! żeby się mordował! żeby się tarzał po ziemi! żeby mu szpik wyłaził po kropli z jego trefnych kości![4]
— Chodź, Beniaminie, ztąd, chodź prędzej! — rzekł Senderił, zatykając uszy. — Uciekajmy, niech djabeł wejdzie w ojca-ojca-ojca tej bezecnicy, która dotychczas nie może zapomnieć owych stłuczonych jaj.
- ↑ „Czołenbreten“ Ponieważ żydom w szabas niewolno gotować, więc chcąc mieć na cały dzień ciepłe potrawy, umieszczają je w gorącym piecu chlebowym, którego otwór zatykają deską. Otóż właśnie w fabrykacyi takich desek do zatykania pieca, celował wielki mechanik Chajkieł.
- ↑ Dosłownie: „jutro po zimnym kuglu“. Przysłowie to przypomina nasze: „jak rak świśnie“.
- ↑ Dzisiaj jest Purym — jutro także jest; daj mi grosz i wyrzuć mnie za drzwi.
- ↑ Przekleństwa żydowskie są rzeczywiście straszne i pełne piekielnych konceptów. W miotaniu ich celuje przedewszystkiem płeć piękna, a zwłaszcza ta jej część, która zasiada za straganami i w kramach. Wobec przekleństw miotanych przez przekupki żydowskie, wszelkie „pomsty i nagłe śmierci“, przywoływane przez nasze „panie Maciejowe“ ze Starego Miasta, są zaledwie delikatnemi przymówkami.
Najgorszem wszakże i najbardziej krzywdzącem jest przekleństwo zwrócone nie do żyjącego człowieka, lecz do jego przodków nieżyjących; wpędzanie djabła w „taten, taten, taten“, w ojca-ojca-ojca przeklinanego. Im więcej razy wymówić to nieszczęsne „taten“ lub „mamen“ tem gorsza, bo odleglejszego pokolenia sięgająca krzywda. Przekleństwo rzeczone nabiera tem większej wagi, że żydzi mają wielką cześć dla zmarłych. Syn za zmarłego ojca odmawia specyalną modlitwę („a kadisz“) w rocznicę śmierci zapalają światło, cmentarz, nazywany przez nich „domem wiecznym“ (bejs ejłom) jest miejscem szanowanem i czczonem. Wobec tego, przekleństwo zwrócone do zmarłych, jest najcięższem przekleństwem, jakie można rzucić żydowi.
W przystępie złości jednak, nie żałują go sobie nawzajem.