Dramat na Oceanie Spokojnym/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pomocy!
— Do kroćset piorunów! Któż to wpadł do wielkiego cebra?
— Nikt, panie Collin — odpowiedział głos, dobywający się z marsu na bezanmaszcie[1].
— Czyżbym był głuchy?
— Może to ster tak skrzypi… Ma przecie tryby trochę starte i zardzewiałe.
— E, bajesz, mój wyglądało!
— A więc chyba tygrysy porykują sobie, by ludziom napędzić strachu.
— Nie, powtarzam ci, to był głos ludzki!
— Ja jednak nic nie widzę, panie poruczniku.
— Wierzę ci najzupełniej. Trzebaby mieć oczy kocie, żeby coś rozpoznać w takiej ciemności.
Wśród wycia nawałnicy i huku bałwanów, spiętrzonych podmuchem wichury na znaczną wysokość, rozległ się powtórnie krzyk, nie przypominający ani ryku zwierząt wspomnianych przez czatownika, ani też jękliwego skrzypienia steru. Porucznik Collin, który utkwiwszy oczy w busoli, dzierżył mocno koło sterowe, drgnął znów i odezwał się:
— Ktoś wpadł w morze. Jack, nie słyszałeś krzyku?
— Nie! — odparł czatownik.
— Jednakże tym razem nie myliłem się na pewno!
— Gdyby jaki człowiek spadł z „Nowej Georgji“, ludzie z kwatery niewątpliwie spostrzegliby to natychmiast.
— A więc?
— Może to jakiś nowy gatunek ryby pojawił się na naszych wodach?
— Nie wiem o żadnej rybie na oceanie Spokojnym, któraby mogła wydawać głos podobny.
— Może to jakiś rozbitek?
— Rozbitek? Tu, o dwieście mil od Nowej Zelandji? Czy przed zachodem słońca zauważyłeś jaki statek?
— Nie widziałem żadnego — odrzekł czatownik.
— Pomocy!
— Do kroćset djabłów! — krzyknął porucznik, przygryzając rudawe długie wąsy, zdobiące mu twarz ogorzałą od wichrów morskich i podzwrotnikowych upałów. — Jakiś człowiek płynie za naszym statkiem.
— Tak, to prawda, panie Collin… Ja również ten krzyk posłyszałem.
— Asthor!…
Stary marynarz z długą szpakowatą brodą, którego przysadzista postać znamionowała niezwykłą siłę fizyczną, przeszedł kaczym chodem przez pomost okrętowy i zbliżył się do porucznika.
— Jestem, panie poruczniku — zameldował się wilk morski.
— Gdzie kapitan?
— Na przodzie okrętu.
— Słyszałeś krzyk?
— Tak jest. Dochodził od morza.
— Bierz ster i prowadź statek.
Porucznik Collin odszedł od steru i, chwytając się lin, burtów i innych sprzętów, chroniących okręt od niszczycielskiego naporu fal morskich, które co pewien czas z hukiem przeraźliwym wdzierały się na pokład, zaszedł aż na przód okrętu. Stał tam człowiek barczysty a muskularny, głosem donośnym wydający rozkazy gromadce marynarzy, którzy usiłowali rozwinąć fokżagiel, miotany bezustannie wichurą.
— Panie kapitanie! — ozwał się Collin.
— Czego pan sobie życzy, panie poruczniku? — spytał olbrzym, zwróciwszy się ku przybyłemu.
— Jakiś rozbitek znajduje się na naszych wodach. Słyszałem dwukrotnie wołanie o pomoc.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Rozbitek?… tutaj? Nie tracić czasu! Czem prędzej zwrot wtył! Córka moja nigdyby mi nie przebaczyła, gdybym nie uratował nieszczęśliwego marynarza.
— Ale pogoda jest okropna, panie kapitanie.
— Nic nie znaczy! Trzeba dołożyć wszelkich starań, by uratować rozbitka. Skręcić natychmiast zpowrotem!
Collin gwizdkiem zwołał marynarzy, rozproszonych po pokładzie, i rozdzielił między nich czynności. Tymczasem pilot Asthor, ani na chwilę nie odstępujący od steru, wytężał wszystkie siły, by obrócić okręt w stronę przeciwną.
Chwila wcale nie była dogodna do wykonywania takiego manewru, tem mniej zaś do ratowania kogokolwiek.
Żywioły oceanu, jakby zadając kłam (nie po raz pierwszy zresztą) nazwie „Spokojnego“, nadanej mu niegdyś przez Magellana, który go pierwszy przebył, rozpętały się całkowicie. Góry wód, najeżone pianą śnieżystą, same jednak czarne jak atrament, rozbijały się z niesłychaną wściekłością we wszystkich kierunkach, to tworząc groźne przepaści, zda się bezdenne, to znów z rykiem przeraźliwym tocząc się hen ku niebu.
Z chmur brzemiennych ulewą, które gnały jak oszalałe po ciemnem, bezgwiezdnem niebie, raz wraz wypadał gwałtowny wicher i, ruchem kołowym pędząc ponad wszystkiemi strzałkami busoli, gwizdał na wszystkie tony, tłukł zaciekle w maszty okrętu, szarpał na strzępy żagle i zrywał takle.
Jednakże „Nowa Georgja“ pomimo tych zdwojonych szturmów nawałnicy, gwałtownej chwiejby i fal potężnych, wdzierających się ponad burty, wykonała manewr junacki, nakazany jej przez nieustraszonego kapitana. Zwróciwszy się pod wiatr, ruszyła zpowrotem w drogę przebytą niedawno, dzielnie wznosząc głowę wśród rozszalałych żywiołów.
Kapitan i porucznik, stanąwszy na przodzie okrętu tuż obok bukszprytu, uważnie przyglądali się morskim wełnom, poszukując rozbitka, który dwukrotnie wzywał był pomocy. Jednocześnie marynarze trzymali wpogotowiu pasy bezpieczeństwa i liny ratunkowe i wyciągali łódź wielorybniczą, by każdej chwili w razie potrzeby spuścić ją na morze.
— Nic pan nie widzi, panie Collin? — spytał kapitan po chwili.
— Nic nie widzę, kapitanie, choć jesteśmy już na wodach, gdzie znajdował się rozbitek.
— Czyżby utonął?
Porucznik miał już wyrazić swój sąd, gdy jeden młody jeszcze marynarz o twarzy bystrej i roztropnej odezwał się do kapitana:
— Miss Anna stoi na pomoście.
— Córka moja tutaj? — zawołał kapitan, odwracając się pośpiesznie. — Gdzie?
— Tutaj, ojczulku — odpowiedział głos dźwięczny i spokojny.
Ku przodowi okrętu zbliżyła się młoda panienka, chwytając się ścian i takielunku, żeby jej nie przewróciły morskie przelewy, które z tysiącznym porykiem wdzierały się aż na pokład górny. Mogła mieć lat szesnaście lub siedemnaście; była dziewczęciem uroczem, smukłem i zgrabnem, o bujnych jasnozłocistych włosach, ciemnobłękitnych oczętach, buzi rumianej, nie wyniszczonej jeszcze ani ostrem powietrzem morskiem ani też skwarem podzwrotnikowego słońca.
W oczach tej powabnej osóbki, w rysach jej twarzy, w delikatnych wargach uwydatniała się energja i śmiałość, tak rzadkie u kobiet w jej wieku, zwłaszcza kobiet europejskich.
Choć burza srożyła się z całą zawziętością, a okręt — mimo budowy solidnej i silnej załogi — narażony był na niemałe niebezpieczeństwo, zdawała się nie lękać niczego i uśmiechała się spokojnie, jakby się czuła doskonale nawet wśród tego rozruchu w przyrodzie.
— Ty tu, Anno? — powtórzył kapitan z lękiem w głosie.
— Tak, ojczulku — odpowiedziała odważna dzieweczka, zbliżając się do niego.
— Nie pomyślałaś o tem, że fala może strącić cię z pomostu i porwać w głębię.
— Córka kapitana okrętu nie powinna być gorsza od ojca. Zresztą, czy myślisz, ojczulku, że przyjemniej jest siedzieć pod pokładem, gdzie te dzikie zwierzaki ryczą i wyją wciąż okropnie? Ach, ojczulku, jakże niebezpieczny wieziemy ładunek!
— Klatki są mocne, a kwatera rufy nie ma połączenia z przodem okrętu.
— Wiem, ale te ryki przejmują mnie taką trwogą!… Patrzcie! co to takiego?… „Nowa Georgja“ zmieniła kierunek!… Zamierzają spuścić łódź na wodę!… Co to ma znaczyć, ojczulku?
— Nie masz czego się niepokoić, Anno — odpowiedział kapitan. — Zrobiliśmy zwrot wtył, ażeby odnaleźć rozbitka.
— Czy to jeden z twoich marynarzy wpadł w morze?
— Nie, dzięki Bogu. Chodzi o jakiegoś nieznajomego, który przed kilku minutami wzywał ratunku.
— Gdzie on?
— Nie wiemy.
— Nie widziałeś go?
— Nie, ale porucznik i pilot słyszeli krzyk jego.
— Biedak!… Trzeba go ratować, choćby nas to nie wiem wiele kosztowało.
— Właśnie zabraliśmy się do ratowania.
W tejże chwili wśród fal, uderzających jedna o drugą ze strasznym łoskotem, posłyszano kilkakrotne wołanie:
— Help! Help![2]
— Rozbitek! — krzyknął pan Collin, rzucając się ku balaskom bakortu.
— Uwaga, sterniku! — huknął kapitan. — Całą siłą na sztymbork!
Okręt obrócił się w miejscu, stając bokiem do wiatru, by nie oddalać się zbytnio od owego punktu. Kapitan, porucznik, miss Anna i marynarze, przechyleni przez parapety lub zawieszeni na drabinkach, patrzyli uważnie w środek fal, które z powodu ciemności ledwie można było rozróżnić.
— Odwagi! — krzyknął kapitan, przykładając do ust tubę. — Śpieszymy panu z pomocą.
— Ratujcie!… Tonę! — powtórzył ten sam głos co wpierw, zda się wychodzący z pod wody.
— Najechaliśmy na niego — odezwał się porucznik.
— Tak, tak — potwierdził pilot.
— Przeklęte ciemności! — zawołał kapitan. — Nie widać nic na trzy metry od nas.
— Czekajmy błyskawicy — ozwała się miss Anna.
— A tymczasem dajmy jakiś sygnał — dodał porucznik. — Hej, Harry, puść racę!
Jeden z marynarzy pobiegł szybko jak strzała, przeskakując pasy korkowe i inne przybory, turlające się po pokładzie, zszedł do komory wśledniej i powrócił niebawem z rakietą. Zapalono ją niezwłocznie. Smuga świetlista pomknęła ku chmurom, drżąc migotliwie pod gwałtownem tchnieniem wiatru, i wystrzeliła, rozsiewając wokoło mirjady skier o błękitnawym odbłysku. Niemal bezpośrednio potem — jakgdyby niebo stało się zazdrosne o ową smugę ognistą — ogromna błyskawica rozdarła jego strop od wschodu do zachodu, oświecając jasno, jak w dzień biały, cały wzburzony ocean.
Oczom załogi ukazał się straszny widok, którego pewno nie oczekiwano.
O pół węzła morskiego od okrętu, wśród fal napierających zewszechstron, kołysała się rozpaczliwie mała niemal rozbita tratwa o strzaskanym maszcie, na którym trzymał się jeszcze strzępek żagla. Dwaj ludzie, jeden czarny, drugi biały, leżąc koło masztu, zwarłszy się w silnym uścisku, zdawali się walczyć z sobą zawzięcie. W ich ręku błyskały jakieś przedmioty, które wznosiły się i opadały gwałtownie; były to prawdopodobnie noże lub sztylety.
— Wielki Boże! — zawołała miss Anna, cofając się pośpiesznie.
— Do kroćset stu tysięcy piorunów! — krzyknął kapitan. — Cóż to się dzieje na tej łodzi?
Ponad falami wzbił się wrzask przeraźliwy i rozdzierający, jakby z piersi mordowanego człowieka; zaraz potem rozległ się głos drugi, brzmiący okrzykiem triumfu.
— Oni się mordują! — zawołała Anna, wzdrygając się, — Ci ludzie zabijają się w obliczu grożącej im śmierci! Uciekajmy stąd, ojczulku!
— Nie! Trzeba ich ratować!
— Ależ jeden z nich w tej chwili już nie żyje!
— Ocalimy tego, który pozostał przy życiu!
— Mordercę?
— Kto tam wie, który z nich jest mordercą? Może on tylko się bronił… Nie możemy, przynajmniej w obecnej chwili, osądzić, o co tam poszło.
W tejże chwili usłyszano od strony bakortu jakieś gwałtowne uderzenie, i tuż przy samym boku okrętu ktoś krzyknął:
— Ratujcie mnie… Och!… ludzie z okrętu…
— Spuścić liny! — zakomenderował kapitan.
Wyrzucono jednocześnie siedem czy osiem kabli z pasami ratunkowemi. Pomimo głębokiej ciemności widać było nieopodal bakortu tratwę, która już się rozlatywała w szczątki, oraz jakiegoś mężczyznę, zmagającego się rozpaczliwie pośród tych szczątków ze spienioną kipielą.
— Ciągnąć! — zawołał rozbitek.
— Trzymasz pan silnie? — spytał kapitan.
— Tak jest.
— Hys!
Marynarze jęli ciągnąć wgórę kabel, na którego końcu uczepił się rozbitek. W kilka chwil później ukazała się głowa ludzka, ociekająca wodą i bezwładna. Kapitan uchwycił nieszczęśliwca oburącz pod pachy i, podniósłszy go wgórę jak małe dziecko, złożył na pokładzie.
Nieznajomy stał przez chwilę prosto, wodząc błędnemi oczyma po marynarzach, poczem otworzywszy usta, wybełkotał: „Dziękuję“ — i runął w ramiona stojącego za nim porucznika.
— Nieżywy! — zawołała miss Anna.
— Nie, serce jeszcze bije — odrzekł Collin.
— Zanieśmy go do tylnego przedziału okrętu.
— Dobrze, proszę pani!
— A drugi? — zapytał jeden z marynarzy. — Przecież na tratwie było ich dwóch.
— Poszukajmy go — rzekł kapitan.
Marynarze pobiegli ku balaskom, lecz było już za późno. Tratwa, roztrzaskawszy się o boki okrętu, znikła wraz z drugim rozbitkiem.