Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Wczesnym rankiem dnia 3. sierpnia ruszył pułk w oznaczonym kierunku pościgu. — Podług zarządzenia na odchodnem: pionierzy z oddziałem kompanii technicznej Komendy Leg. mają przeszukać zboża, czy rannych lub trupów niema, i zająć się grobami.
Przechodzimy opuszczone świeżo pozycye rosyjskie. Stąd widać, jak na dłoni, półmisowe schylenie terenu, który pułk nasz zajmował - stąd się dopiero obejmuje »for« tych pozycyi.
Nad brzegiem rowu przy okopach -trup moskiewskiego sołdata. Jak widać: szrapnelem zabity. Twarz żółta, o wydatnych kościach policzkowych, o ryżej szczeci brody, zębach drobno siekanych, za- ciętych. Ma wyraz zabitego polnego chomika.
Schodzimy na szosę jastkowską. Zarządzony chwilowy spoczynek dla zejścia się ciągnących polami oddziałów i śniadania Pułkownik zawezwany, pojechał do dworu w Jastkowie, gdzie stanęła Komenda korpusu.
Mijają nas oddziały piechotne I. brygady. Przejeżdża część sztabu Komendy Legionów. Nadciągają treny.
Pułkownik wraca, zapowiadając odwiedziny Jego Ekscel. Komendanta korpusu, który osobiście pragnie podziękować pułkowi czwartemu za jastkowską sprawę.
»Jakoż niebawem zjawia się zapowiedziany Komendant. Oficerowie i szarże ustawili się kołem obok szosy. Komendant wkracza w koło i przechodzi koleją od skrzydła. Przedstawiamy się służbowo. Jego Ekscelencya podaje każdemu dłoń, poczem wyraża wszystkim oficerom, szarżom i żołnierzom 4. pułku najgorętsze podziękowanie i najwyższe uznanie w imieniu Najwyższej Służby za nieustraszone męstwo i poświęcenie w bitwie pod Jastkowem w dniach 31. lipca, 1. i 2. sierpnia, a zwłaszcza za przeprowadzenie szturmów 31. lipca i 1. sierpnia, podczas których nietylko nasz front został posunięty ku okopom nieprzyjacielskim, ale które nadto spowodowały przesuniecie rezerw nieprzyjacielskich przed front 4. pułku, osłabiając przez to nieprzyjacielskie prawe skrzydło, co w następstwie przełamanie tegoż skrzydła spowodowało.« — Pochwała ta na rozkaz J. Ekscel. Komendanta korpusu ma być wszystkim legionistom podana do wiadomości. (Z rozkazu pułkowego 3/8. Nr. 82).
Po wypoczynku ruszamy. Kierunek marszu: Krasienin.
We wsi Jastkowie, przez który droga prowadzi, dymią się jeszcze zgliszcza domostw.
Na jednem obejściu, na którem sterty popiołu tlejące zostały z zabudowań, chłop podletni zwłóczy na kupę sprzęty ocalałe: przodek wozu, żelaza pogięte młockarni, beczkę zczerniałą, łóżko...
Mówić nie może z ciężkości, jaka mu pierś un gniata. Dał sołdarowi 10. rubli, coby go nie palił.
»Ciebie nie spalę — powiada sołdat — ale jewreja, sąsiada twego, spalić muszę.« A dom żyda przytykał strzechą do jego chałupy...
Z poza opłotków, z opalonych sadów ze rzadka ukaże się stępiała twarz kobiety starej lub rozszerzone zalękiem oczy dziecka. Młodzieży nie uświadczy: wróg zabrał.
Minąwszy Jastków, dążymy drogą na północ o nachyleniu wschodniem. Na płaszczyźnie obszernej — widać — suną szlakami mniej więcej równoległymi łyskliwe węże kolumn, falują oprószone, tysiączne, nieprzeliczone szeregi — wszystko na północ. Wszystkimi szlakami płaszczyzny lubelskiej naspiesza pościg dyszący. Za tułowiami ruchliwymi kolumn nadążają — aż po widnokrąg szarzejące — ogony trenów.
Dziwnie mocne wrażenie czyni ten pochód nieprzerwany, w którym tysiące są jak jedna fala.
Przerwała się wstrzymująca tama — i rzeki, oswobodzone, ruszyły... Dokąd? Gdzie dojdą? Co je podoła zatrzymać? Przed myślą — na widnokręgu pościgu — wije się, jak marzenie, błękitna, wstęga Bugu.
Uwagę naszą zaczepiają oryginalne dźwięki orkiestry z szeregów austryacklch, przechodzących mimo. Za zbliżeniem się sprawdzamy, że całą tę orkiestrę tworzą: bęben i harmonijka.

Pod Krasieninem wchodzimy w aleję szeroką, gdzie

Sztab pułku w namiocie podczas deszczu.
też spływają z pól piasczystych szeregi okurzone.

Teraz płyną niejako łączną rzeką, nim się za wsią rozszczepią.
Minąwszy wąwóz wsi, w nim oddział kawaleryi, który wraca z pościgu (znak, że Moskale gdzieś się zatrzymali), przechodzimy zakrętem popod dwór krasieniński, gdzie w sadzie widzimy spoczywający sztab Komendy Leg. — i dalej podążamy.
Kolo drogi w polu za stajaniem ścierni — kilka domostw. Odpoczynek chwilowy. Chlopcy rzucili się za poszukiwaniem wody.
Wychodzi ku nam z osiedla kobieta i zgłasza skarb: garnczek mleka, który przed Moskalami zdołała utaić. Resztę — powiada — co było, zabrali.
— Cud, że dom ostał, że was nie spalili.
— Boska opieka. Chciały palić, ale nie miały już czasu. Patrole wasze były we wsi. Kazały się nam zbierać, straszyły, że Niemcy idą, że nas bedą męczyć... Ja im na to: »Już nie ma bardziej jak wy nas, cholery, meczycie. Nigdzie się z domu swojego nie ruszę.« Groziły, że gwałtem nas zabiorą ~ ja nic. Com się miała bać. Widziałam, że same są w strachu. Porwały co im się dało — i w nogi.
— Dawno to było?
— Dziś rano. Jeszcze się przechwalały, że wnet wrócą, że was jeno wciągają w pułapkę.
— A wy jak myślicie: wrócą?
— Myślę, że nie. Że Bóg tę pychę ich złamie. Pożegnawszy rezolutną kobietę, ruszamy.
Pochód rozwija się dalej. Idą kolumny wzdłuż drogi, rozchodzą się na rozwidleniach dróg, wsiąkają w napotykany zacień lasu.
Szeregi nasze brną po piasczystym gruncie. Pył warstwami pokrywa mundury siwe.
Dzień upalny. Marsz srodze nużący. Lecz świadomość pościgu zdwaja siły — myśl wyrywa się do niewiadomego końca drogi.
W szeregach batalionu 11-go, po boku swego plutonu maszeruje z tornistrem na plecach znajomy mi jeszcze z »cywilu« podchorąży B., przyrodnik, docent uniwersytetu. Nikły fizycznie, słabej konstrukcyi, zdaje się: padnie pod ciężarem tornisrra. A on uśmiecha się, gdy go mijam, i gdy pot spływa mu z czola, a nogi z trudem przesypują piach — oczy niebieskie z poza świateł okularów wyrażają jakąś radość, rzec można: szczęśliwość trudu. — Przebył całą kampanię karpacką jako żołnierz, ukończył szkołę podchorążych, i kiedy jego koledzy awansowali już dawno, on został w cieniu swej skromności, z tornistrem maszeruje. Nie narzeka na trud, nie skarży się, w radości pełni swą służbę. — Ile razy go mijam, zawdy ten uśmiech jego we mgle kurzu widzę. W trudzie jawni się idea legionowa: radosny sekret wytrwania.
Ława pościgu na chwilę wstrzymana.
Nocleg na polach pod Majdanem Krasienińskim. Dociągły kuchnie — ludzie mogą się pożywić. Jak zwyczajnie, z wieczora i do późna w noc rozchodzą się po skłonie nieba, szeroko, na łuku północnowschodnim, łuny pożarów.
Na drugi dzień przychodzi wieść o dalszem cofaniu się nieprzyjaciela. Zarządzony też dalszy pościg.
Idziemy na Stoczek. Po drodze napotykamy między stawami spuszczonymi dopalający się most na grobli, który pionierzy nasi odbudowywują. Obchodzimy i podążamy dalej drogami piasczystemi wśród spotykanych niedopałek zgliszcz.
Przechodzimy przez rozłożoną wzdłuż drogi Wólkę Krasienińską i docieramy do Dąbrówki. Tu także zerwany most na rzeczce koło młynów, staw młynny jak i przykopy spuszczone. Około kładki ścisk. Przeprawiają się honwedzi. Z trudem przeciska się nasz batalion II. Oddział karabinów maszynowych przeprawia się w bród przez wodę, która tu jak staw rozlana. — I dalej w górę przez wieś, gdzie stoją komendy węgierskie, później przez pustać odludną — drogą piasczystą — w las.
Bataliony I-szy i III-ci zostały. Batalion II-gi ma podejść na pozycyę, pod Kozłówkę. Tam nieprzyjaciel próbuje oporu.
Długą ulicą wśród ścian lasu posuwa się nasz batalion naprzód. Dochodzi do skrzyżowania dróg leśnych, gdzie się ma okopać jako rezerwa pierwsza oddziałów węgierskich. Jedna kompania, por. Zulaufa, ma zluzować honwedów na prawem skrzydle pozycyi.
Pułkownik udaje się ku tej pozycyi i bierze mnie ze sobą. Idziemy drogą leśną o wylocie na wschód. Na prawo las wysoki — na lewo sośniane zalesie. Gdy to się ucina, biegnie pod kątem prostym do drogi rów pozycyi naszych.
Przed oczyma otwiera się na wschód przestrzeń widna, o nizkich i rzadkich krzakach.
W oddali wieś, czubami drzew wzniesionych rysująca się: Kozłówka.
Przed tą wsią rosyjskie pozycye. Stamtąd pukają gęsto karabiny, nadlatują śpiewające kule.
Odpowiadają im honwedzi z rowu przyleśnego.
Schodzimy w narożnik rowu, skąd biegnie skrótem dla oczu linia ognia: postaci oparte o ścianę gliny, klęczące, po lufach karabinów na wschód uparcie wpatrzone.
Za chwilę zjawia się koło nas w skraju leśnym por. Zulauf: melduje pułkownikowi, że kompania jego jest tuż za nim, gotowa do zluzowania.
Pułkownik, ostrzegając, by się nie wychylal, daje mu jakoweś dyspozycye, dotyczące zmiany. Poczem zabieramy się z powrotem przez lasek. Widzimy w gąszczu sośnianym przesuwające się postaci legionistów.
Nie uszliśmy do czterdziestu kroków, gdy nas wstrzymuje wołanie. Kap. Sikorski szuka pułkownika. Przyszedł tą samą drogą za nami. Wychodzi ku nam na przerzedzie lasku...
Znagła przeszywa powietrze charakterystyczny znajomy świst — pęka szrapnel.
— Musieli zauważyć ruch — ktoś mówi.
Świst znowu — i odgłosy pękania: jeden, drugi, trzeci... Ponad nami.
— Kryć się! — komenda do chłopców.
Znajdujemy się wśród kęp sosenek na trawniku, przez który biegnie rów leśny. Kłonimy się do onego rowu.
Świsty i detonacye rozlegają się raz po raz nad nami.
Jęki — wzywania sanitaryuszy — ze stron kilku.
Wywłóczy się z krzaków ranny jeden, drugi...
Wreszcie ulewa pocisków minęła.
Ostrzeliwano kwadrat leśny, na którym właśnie kompania por. Zulaufa się znajdowała.
Dziewięciu ludzi nam raniono.
Wracamy ku skrzyżowaniu dróg do lasu. — Lekarz pułkowy, kap. Dr. Bobrowski, z pomocą lekarza batalionowego opatruje rannych. Przynoszą mu też kilku żołnierzy węgierskich do opatrzenia.
Zjawia się ułan z I-szej brygady, Beliniak, żądając wozu. Padł bowiem na drodze leśnej ich komendant ppor. Wysoki, gdy się podsunął z patrolą. Wozy niestety, jakie były, odjechały z rannymi.
Ku wieczorowi przydarzył się epizod ciekawy. Widzimy: sześciu drabów w szynelach, z karabinami, prowadzi nasz telefoniSta bezbronny. Ujął ich, a raczej zdali się mu, gdy ich napotkał w lesie, zakładając druty. »Dość już — powiadają — mamy wojny, chcemy odpocząć.«
Zarządzono pod wieczór przesunięcie batalionu do Bratnika, o jakie dwie wiorsty na lewo. Wśród strzałów gęstych przy zapadzie zmierzchu przesunęły się oddziały na wskazane miejsce.
Komenda pułku stanęła kwaterą w stodole na wysuniętym folwarku. Batalion II-gi zajął pozycye przednie przed folwarkiem. Bataliony I-szy i III-ci, które nadeszły w tym czasie, zajęły stanowisko, jako rezerwa, w kraju poblizkim lasu.
Noc ciemna przeszła stosunkowo cicho. Zwykła strzelanina liczyła się jako rzecz normalna, jak n. p. tykanie zegara, które nie płoszy snu. — Rano miał jednak lekarz kilku rannych z batalionu II. do opatrzenia. Wyrosła też mogiła czwartacka za krzyżem białym, brzozowym, u zejścia dróg pod lasem.
Folwark wyjawił się za dnia jako prostokąt zabudowań — stodół, stajen i chat — zamykających dziedziniec obszerny, a położony na czole płaszczyzny, która na wschód opadała do wsi, rzeczonej wyżej Kozłówki, obsadzonej przez nieprzyjaciela. Nad czuby drzew wynosiły się wieże kościoła, a na prawym, zwyżnionym końcu wydłużonej wsi widniały w otoczy parku szczytowe mury pałacu: dobre punkty obserwacyjne dla wroga.
Można było być pewnym, że zaczną ostrzeliwać folwark, gdy zauważą ruch na nim. — A nasze miłe ordynanse i kuchciki czyniły ruch prawdziwie folwarczny. Mimo zakazu kręciły się po dziedzińcu: była potrzeba lub nie.
Na dodatek, około 9. godz. poczęły zajeżdżać na dziedziniec wozy bojowego trenu...
Otrzymały rozkaz cofnięcia się natychmiast i ustawienia się na łące za osłoną stodół.
Nie zdołały jeszcze wszystkie zawrócić, gdy ozwał się znajomy świst — jeden — drugi — trzeci...
Jakby stado jastrzębi wpadło na dziedziniec. Powstało zamieszanie.
Pułkownik mył się w stodole. Wypadł w koszuli rozpiętej — rzekłbyś: Kmicic — i w momencie sprowadził ład.
Widzieć było wtenczas nasz zazwyczaj opieszały tren. Można rzec: skrzydeł dostał — tak rwał z powrotem do lasu.
Szrapneli kilkanaście puszczono na folwark. Szczęściem szkód w ludziach nie było. Jakichś parę kontuzyi drobnych. Zdarzyła się przytem zabawna rzecz. Jakiemuś telefoniście kulka szrapnela przebiła na plecach zwieszoną manierkę, w której miał dopiero co z kotła nalaną gorącą kawę. Ciecz gorąca poczęła spływać po nim... I on, czując po uderzeniu płynącą po sobie »krew«, począł wołać, blizki omdlenia: »Sanitaryusz! Sanitaryusz!« Aż go odratowano, pokazując mu ranę głęboką — w manierce.
Otrzymuję rozkaz pojechania w sprawie służbowej do Lublina. Zbieram się, jadę.
Jeszcze nie wyjechałem z lasu, gdy uderza mię niezwykłe ożywienie wśród mijanych koło drogi rezerw. Ludzie wybiegają na drogę z okopów, krzyczą coś, podają dalej radośnie. Madziarzy: trudno ich zrozumieć. Niekiedy zrywa się łączny okrzyk: »Eljen« który echo po lesie roznosi. Z dalszych partyi lasu dolatuią też huczne okrzyki. Jakąś dobrą nowinę dostali — myślę, naspieszając.
Gdy wjeżdżam do Wólki Krasienińskiej, gdzie stała Komenda Legionów, zaraz na wstępie wita mię ruch niezwyczajny. Orkiestra gra — ludzie się kupią przed kwaterą sztabu — na chatach chorągiewki biało-czerwone. Nastrój święta.
— Cóż to za uroczystość? — pytam napotkanego znajomego oficera sztabu.
— Jakto? Nie wiesz?... Warszawa wzięta!


Pod Czołną. Pułk. Roja wydaje dyspozycye trzem komendantom batalionów (kap. Galicy, Sikorskiemu i Szeraucowi) Pobok adjudant kapitan Zarzycki i komendanci pomocniczych oddziałów pułkowych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.