Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę |
Wydawca | Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pułk czwarty w ogniu!
Taką wiadomość przywiózł ktoś do Lublina dnia następnego z południa.
Konie odesłane do pułku — czekamy na powóz przyrzeczony. Doktór niecierpliwi się, przeżywa niepokój, jako lekarz pułkowy, podwójnie.
Huk armat z północnej strony miasta. Na ulicach tłok. Ludzie z niepokojem patrzą na wracające treny.
Nareszcie powóz przybył — ruszamy. Niestety, nie mogąc jechać drogą wprost, która nadto ku pozycyom zbliżona — czy też mylnie poinformowani, — musimy uczynić koło, jadąc drogą nieznaną na zachód.
Ciemno już, gdy dojeżdżamy do wsi Konopnicy.
W stronie północnej pożarów kilkanaście.
Huk armat, przez całą drogę grzmiący okrutnie, przycicha. Natomiast wyrywa się klekot karabinów.
Skręcamy w stronę Motycza. Pułk nasz ma być w Płoszowicach.
Błądzimy. Ciemność, potęgowana łunami pożarów, oślepiając, kładzie się, jak tajemnica nieodgadniona
pod stopami.
I ta straszna, nerwowa młocka karabinów... Wybłyski rakiet. Zmieszane okrzyki: »Hurra!«... Nagłe momenty ciszy.
— Coś się tam strasznego dzieje... Pułk nasz... Byle prędzej!
Mijamy Motycz-dwór — okna oświetlone jak w szpitalu. Krótszą drogą przez pola... Już blizko...
— Fury jakieś... Kto jedzie?
— Ranni z czwartego pułku.
— Kto? Kto? — zeskakujemy.
— Porucznik Bończa-Uzdowski, podchor. Otto, chor. Krajewski...
Pytania prędkie: — Jak? co?
— Pułk atakował. Bataliony pierwszy i trzeci. Strat sporo.
— A jużem był z kompanią — mówi Bończa — coś 60 do 80 kroków od drutów, kiedy »psia kość — cholera« dostałem kulką dwa razy.
— Gdzie?
— Szczęśliwie, w nogę — mówi ze zwykłym bumorem i ucisza ięczącego na furze towarzysza.
Żegnamy się, życząc rychłego powrotu do zdrowia. Doktór naspiesza, nagli.
Poomacku, z przeszkodami, dobijamy wreszcie do Płonszowic, do chałup w kotlinie pod lasem, gdzie mieści się stacya opatrunkowa 4-go pułku. Pracuje tu por. dr. Kołłątaj z paru sanitaryuszami. — Rannych znoszą a znoszą. Co partyę opatrzoną odprawia na wozach do Motycza, nowa nadpływa. Dr. Bobrowski zakasał rękawy, zabral się do roboty. — Zostawiamy go, ruszamy w górę przez las do Komendy pułku.
Wzszedł świt 1-go sierpnia.
Odkrył, wyjawił się oczom: od wczoraj wsławiony krwawo teren „pod Jastkowem“.
Namiot Komendy pułku mieści się pod dębem u samego czoła wzniesienia, od południa. Wokół ścierń. Korona dębu rozłożysta przenosi grzbiet. Na wschód i zachód rzucone ramiona płaskowyżu. To na wschód prawie równe, o szerokiem pogrzbieciu, na którem golizny ścierni, płaty owsa, czub lasku i poza świtałem zbóż dalsze ścienia lasu. — Namiot od strony północnej osłoniony jest snopami zboża.
Tuż poniżej namiotu batalion II-gi kapitana Sikorskiego, okopany, w rezerwie.
Ludzie śpią, prócz wart i telefonistów. Sen ciężki, po przeżyciach dnia wczorajszego i nocy ubiegłej.
Świt jasny wstał. Mimo to czuje sie przygniot minionych wydarzeń — jak w domu po nieszczęściu. Idzie z pobladłych twarzy, z oczu przymierzchłych, z tajemnicy pól.
Leniwe pogłosy strzałów, jak krople po burzy przeszłej, donoszą się z blizkich pozycyi.
Przechodzę grzbietem wzniesienia ku przechyleniu północnemu, skąd roztwiera się widok na teren boju.
Fala długą, przegiętą staczają się połogim spadem ku północy odsłonione pola, na których calizna ścierni z potraconymi snopami i przyostały w przegięciu łan zboża. Nierówne stocza przejmuje długa, wązka łąka, nad którą lasek brzozowy. A z prawa i z lewa łąki wydźwigują się opadłe pola, wychodząc płatami zbóż, koniczyn, w podobnie naprzeciw ległe, jeno na oko wyższe, wyniesienie.
Na obrzeżu onego wyniesienia, od strony lewej, a prawie w promieniu północy, wieksze skupisko drzew, wychodzących czołami na światło nieba: Jastków. A zasię z prawej wkraczająca na horyzont linia szosy Lublin-Jastków, znaczona pochodem drzew.
Na wyniesieniu tem dominującem, od Jastkowa wzdłuż szosy, przechodzące przez nią w ukos, ledwie dla oka znaczne: pozycye rosyjskie.
Poniż tych pozycyi, naprzeciw Jastkowa, na lewo od lasku brzozowego okopał się nasz batalion III.
Na prawo od tegoż lasku, na pochyłości wśród zbóż, u straży samotnej gruszy, przypadł ku ziemi batalion I.
Wyznaczają się rdzawo rwane linie zakopów, w pośpiechu poczynione.
Idę po ściernisku w stronę wschodu, rozważając sceneryę przypuszczalną dnia wczorajszego. Kule bzykają, jak muchy w dzień upalny.
Przejeżdża mimo na koniu pulkownik, jako zazwyczaj w osępie chmumym zamyślenia, którego treści nie przeznać.
Pułk 4-ty, jak było naznaczone, stał kwaterą jako rezerwa w nocy z 30. na 31. sierpnia w Uniszowicach.
Dyspozycya ogólna na dzień 31/7. opiewała: »IX. korpus rozpocznie o godzinie 7. przedpoł. dalsze posuwanie się, i o ile na linii Garbów-Kurów znajdują się tylko tylne straże nieprzyjacielskie, zaatakuje je i odrzuci. Jest przeto rzeczą najwyższej wagi wywiedzieć się, czy na stanowisku tem znajdują się, główne siły nieprzyjacielskie, czy tylko tylne oddziały. Wywiady te zarządzi brygada I-sza i pułk. 4-ty Leg. Pol. Przestrzeń ataku Legionów Polskich na wschód: Barak-wylot zachodni Snopkowa, na zachód: wylot zachodni Jastkowa. Na lewo Legionów Polskich brygada 60., na prawo 41. dywizya.
Kwatera Komendy Legionów: Płoszowice, brygady I.: Barak, pułku 4-go: Lasek na południe od Jastkowa. Zakład sanitarny: w Motyczu na folwarku.
Dnia 31-go o godzinie 6-ej rano Komenda pułku 4-go otrzymała rozkaz: »Na południe od potoku Ciemięga, na wzgórzach, znajdują się nieprzyjacielskie punkta obrony, odrutowane i prawdopodobnie przez tylne straże obsadzone. Atak na te pozycye rozpocznie się o godz. 7-ej przedpoł. Pułk 4-ty wraz z brygadą 1-szą w ścisłej ze sobą łączności wezmą udział w tym ataku.«
Już o świcie tegoż dnia podprowadził pułkownik Roja oddziały swoje na wzniesienie między Aleksandrowską Stawką, a Barakiem. Tu założywszy na wyniosłości pod dębem kwaterę Komendy pułku, skąd łatwo można było objąć okiem teren boju, zarządził dalszą akcyę. Batalion I-szy skierował na prawe skrzydło, batalion III. na lewe, zaś batalion II-gi zatrzymał jako rezerwę pułkową.
Komendant batalionu III-go, kap. Szerauc, rozwinął odrazu swoje kompanie cztery (które wiedli por. Nowakowski, Rutkowski, Baczyński i podpor. Kamiński) i począł posuwać je po falistym, opadającym na północ terenie, z dytekcyą na Jastków. Miał przed sobą szeroki obszar do przebycia, grunt odsłonięty i ku wyniesionym pozycyom rosyjskim schylony. Zmalałe płaty zbóż na caliznach ścierni jakoteż nielicznie natrafiane snopy nieznaczną tylko mogły dać osłonę przed gęstym ogniem nieprzyjacielskim, który siał ze wzgórz Jastkowskich. Mimo to w przebiegu krótkim zesunęły się kompanie nasze daleko po grzbietach gruntu i zetknęły się od lewa z oddziałami pierwszego pułku brygady, który również na Jastków miał rzucone czoło.
Zaś kap. Galica, przesunąwszy batalion swój na wschodnią połać wzniesienia, na północny kraj lasu, który miał być podstawą operacyjną skrzydła prawego, pozostawił tam dwie kompanie, pierwszą i drugą (por. Bończy i Grzybowskiego) w rezerwie, a dwie (z por. Udałowiczem i podpor. Grefnerem) pchnął naprzód. — Tu naprzeciw wzdłuż szosy lubelskiej idące rosyjskie pozycye znacznie były przybliżone, a że szły w ukos z nachyleniem południowo-wschodniem, mogła zachodzić obawa flankowego ognia. Mający zająć odcinek, łączący nasze prawe skrzydło z 41-szą dywizyą, pułk 3-ci brygady I., jeszcze nie był nadszedł.
Dzielił pozycye nieprzyjacielskie od stanowisk pierwszego batalionu teren o kształcie rozwartego siodła. Grunt staczał się z wyniesienia lasu, poczem po załamaniu łagodnem wynosił się rozległą pochylnią ku drzewami wyznaczanej szosie. Wyścielała go jaśnia zbóż i ściernisk. Na środku w załamaniu stała samotna grusza. — Przeznaczone do wstępnej akcyi, trzecia i czwarta, kompanie zbiegły z pagórka z pod lasu i, ostrzeliwane gęsto, przypadły w zagłębieniu. Weszły też niebawem w akcyę bojową dwie kompanie rezerwowe. Wszczął się gwałtowny ogień.
A oto meldunki, które w tym dniu pulkownik do Komendy Leg. w Płoszowicach wysłał:
Dnia 31/7. godzina 8 przed południem. Nieprzyjaciel wzdłuż szosy Garbów-Lublin silnie obwarowany. Na pozycye te prowadzę atak już od g. 7. Prawem skrzydłem zbliżony jestem do okopów nieprzyjacielskich na 500 i 300 x, natomiast lewe skrzydło, pomieszane z I. pułkiem brygady I. znajduje się na 800—1000 x od linii nieprzyjacielskiej. Dalsze posuwanie się ze względu na silny ogień, także artyleryjski, i liczne straty, jest utrudnione. — Na mojem prawem skrzydle jest ciągle luka, którą silnemi patrolami uzupełniam, utrzymując w ten sposób łączność z 41. dywizyą. — Roja.«
»Dnia 31/7. godz. 9’45 przed południem. Moje prawe skrzydło jest silnie ostrzeliwane od strony Józefowa. Daje się tutaj zauważyć wzmocnienie linii bojowej. Przesuwam tam część rezerw pułkowych. — Roja.«
Kompania por. Zulaufa z II. baonu zostaje przesunięta ku skrzydłu prawemu. Dwie kompanie rezerwowe baonu I., przechodząc w linię, podsunęły się tuż natenczas ku gruszy.
»Dnia 31/7. godz. 11 przed południem. 3. pułk brygady I. wchodzi w odcinek pomiędzy mną a 41. dywizyą, jednakowoż nieco w tył za mojem prawem skrzydłem. Moje prawe skrzydło znajduje się obecnie na 200 kroków przed okopami nieprzyjacielskiemi. — Roja.«
»Dnia 31/7. godzinie 5 po południu. Posunąłem także mój środek ku okopom nieprzyjacielskim na odległość 500 x. W nocy będę usiłował przełamać linię nieprzyjacielską. Dorychczas 4 zabitych i 18 rannych, w tem 1 oficer ciężko ranny. — Roja.«
Dyspozycya ataku (Angriffsdisposition) wydana przez brygadyera Piłsudskiego na wieczór tegoż dnia:
»Dąbrowice dnia 31/7, godzina 5’30 po południu.
1) O godz. 7. wieczór rozpocznie się ogólny atak na froncie I. brygady Leg. Pol.
3. pułk p. z silną rezerwą na prawem skrzydle. Kierunek ataku na prawo: spalona szopa na wschód od Józefowa † 309.
4. pułk p. wszystkiemi siłami zaatakuje nieprzyjacielskie stanowisko (Stützpunkt) pod Józefowem i okopy na północny-zachód stamtąd, wzdłuż szosy. Lewe skrzydło pułku ma mieć kierunek na Jastków-dwór.
1. pułk p. na lewem skrzydle zaatakuje Jastków.
3) 2. pułk p. stać będzie w pogotowiu jako rezerwa odcinka na północnym skraju lasu, na północny wschód od Płonszowic.
4) Przygotowanie artyleryi rozpocznie się o godz.
6’40 po południu i trwać będzie do godziny 7’10 po południu.
O godz. 7. wysłane będą z całego frontu patrole dla przecinania przeszkód drutowych. O godzinie 7. ruszy linia tyralierska (Schwarmlinie) przeciw stanowiskom nieprzyjacielskim pod Józefowem i Jastkowem.
Polskie baterye 4. i 5. będą trzymały część okopów, które na wschód Józefowa przebiegają szosę, pod flankowym ogniem.
W oznaczonym czasie artylerya zaczęła swoją introdukcyę grzmotową. Mimo piekielnego huku — bo i ze strony nieprzyjaciela wzmógł się ogień działowy — przygotowanie artyleryjskie do ataku, podług zdania doświadczonych oficerów, nie było takie gruntowne, jakby — wobec widnej jeszcze godziny (7-ma, lipiec) — mogło i powinno być.
O godzinie 7-mej, poprzedzane patrolami, ruszyły dwa bataliony pułku czwartego, I. i III., do ataku.
Teren, jak się już wspomniało, był od dominujących, silnie na wyniesieniu odrutowanych nieprzyjacielskich stanowisk ku naszym następującym oddziałom schylony i do ataku od czoła wielce niedogodny. Zwłaszcza batalion I-szy miał niefortunny piach terenu, bo oczom wroga otwarty i na ogień skrzydłowy od wschodniego przebiegu szosy narażony. Naprzeciw, w dali wśród drzew Józefowa umieszczona nieprzyjacielska silna baterya, miała teren obstrzału widoczny — mogła zasypać szrapnelami podbiegające szeregi.
Mimo to — i chociaż więcej niż połowa żolnierzy pułku było pierwszy raz w obliczu podobnej przeraźni — wiara szła odważnie naprzód. Podbiegała plutonami na rozkaz swoich dowódzców i przypadała na moment niedługi ku ziemi — by się zerwać znów, gdy ogień zdawał się przygasać.
Z pozycyi rosyjskich lały salwy gęste — grały z wydechami krótkimi karabiny maszynowe — kosiły kosy śmierci.
Już niektóre kompanie nasze wydarły się naprzód — już niektóre plutony w momencie krótkim pod same druty rosyjskie. Ogień straszny, rażący — śmierć i ranienie dowódzców — wstrzymały pęd...
Padł Roliński, chorąży, pluton czwarty pierwszej kompanii prowadzący. Padł młodziutki Bereski u samych wrót piekieł: u zajazi drutów — ręką jeszcze skrzepłą, wyciągniętą, z rewolwerem w zaciśniętej dłoni wskazując drogę swemu plutonowi...
Upadł, raniony podwójnie, dzielny oficer Bończa, kompanię pierwszą batalionu 1-go wiodący. Zastąpił go chorąży de Lavaux.
W tejże drodze ataku na prawem skrzydle ranieni: chor. Krajewski, Gruber, Wyczałkowski, podchor. Otto, Majkuciński i Polakiewicz. Raniony też por. Pieracki, z siódmą kompanią batalionu II-go dla wzmocnienia ataku na skrzydło prawe przysłany.
To samo w trzecim batalionie. Ranieni oficerowie: por. Rutkowski, podpor. Jamróg, chor. Gutek i podchor.
Krzysik.
W tymże stosunku ubyło w kompanii szarż i szeregowców. Oczywistą byłoby zatratą — wobec ulewy ognia — iść naprzód. Nastąpiło siłą rzeczy wstrzymanie ataku — i tyle jeno wachnienia wstecznego wysforowanych zanadto oddziałów, aby wyrównać linię.
Wieczór nadał pułkownik Roja depeszę telefoniczną do Komendy Legionów tej treści:
»Sądząc po silnym ogniu i ilości karabinów maszyn nowych, skoncentrował nieprzyjaciel naprzeciw frontu 4-go pułku znaczne siły, i dlatego mógłby się udać łatwiej atak 41-szej dywizyi lub 60-tej brygady. — 4 pułk po ustaleniu linii okopie się i będzie usiłował jeszcze raz w nocy dostać się do nieprzyjacielskich okopów.«
Tak więc kompanie nasze, przerzedzone, ustaliwszy
linię czoła, przywarowały ku ziemi — wgryzły, wkopały się w grunt, zdobyty krwawo — wysyłając czujne macki patroli w tajń mroku, rozwidniałą zdradliwie rakietami, ku niedalekim pozycyom wroga.
Około godziny 10-ej w nocy przedsięwziął nieprzyjaciel ruchy kontrataku, na nasze prawe skrzydło i na lewe 3. pułku I. brygady, próbował też wedrzeć się klinem między I-szy a III-ci nasz batalion, co udaremniły pchnięte tam kompanie rezerwowe VII. i VI. batalionu drugiego pod komendą por. Witożeńca, zaś nierozwinięty zaczyn kontrataku zczezł u progu rozmachu pod ogniem naszych pozycyi. Dużą usługę oddał tu na prawem skrzydle komendant oddziału karabinów maszynowych, chor. Ajdukiewicz, który pozostawszy po ustaleniu linii na poprzednim, wysuniętem daleko stanowisku, w dużej mierze przyczynił się do podcięcia zamierzonego kontrataku. Dopiero o godz. 31/2, nad ranem cofnął się do najbliżn szych okopów pod gruszą.
Dyspozycya Komendy Legionów na dzień następny (1/8).
1) Dywizya utrzyma w nocy osiągnięte stanowiska.
2) Armia przeprowadzi jutro atak dalej. X. korpus naciera naipierw.
3) Gdyby nieprzyjaciel do świtu nie opuścił swych stanowisk, to zaatakują go Legiony Polskię oraz 41.
dywizya.
Dalsze odnośne do ewentualnego pościgu.
Depesza telef. Komendy 4-go pułku do Komendy Leg., nadana 1/8. o godz. 3’15 rano:
»4. pułk zajmuje pozycye, zajęte wczoraj w nocy, na przestrzeni: od zachodniego wylotu Paniensznej do zachodniego wylotu Jastkowa. Rezerwa pułkowa: trzy kompanie. Linia boju wśrodku naprzeciw »Gut« jest oddalona od szosy na Lublin około 100 kroków. Na wschód od 4. pułku znajduje się w łączności 3 pułk I. brygady, na zachód 1. pułk I. brygady. Patrole, wysłane nocą ku okopom nieprzyjacielskim, zostały odrzucone. — Pułk poniósł przy wczorajszym ataku znaczne straty.«
I oto świt, wzeszły nad zroszonem krwią polem »pod Jastkowem«, zastał szeregi nasze daleko na terenie niewdzięcznym przypadłe i po przesiłku nocy zbiegłej czujnie wypoczywające. Linie batalionów — na lewo i na prawo lasku brzozowego — znaczyły się rdzawymi wyrzutami ziemi, jak pozaczynane zakopy drenowe.
Przechodzę grzbietem wzniesienia na wschód ku lasowi, stamtąd pod kątem prostym przez stocze pól, ku samotnej na przestrzeni gruszy, ku okopom batalionu 1-go.
Zaraz na wstępie spotykam komendanta batalionu, Galicę, i adjutanta Relidzyńskiego. Twarze ich przyszarzałe tchną jakąś surową powagą, która pozostała w nich po momentach przeżytych ostatnio.
— Piekło tu było, bracie... — mówi Relidzyński. — Człowiek nie wierzy, że to mógł przeżyć, i że słońce wstało... A ta ręka, wiesz, — ta ręka wciąż widna — oszaleć!
— Jaka, czyja ręka?
— Bereskiego. Znałeś go, — wiesz, ten — jak panienka. Jak padł w ataku pod drutami, z ręką wyciągniętą, wskazującą — tak został. Ręka sterczy ku niebu, jakby pomocy przyzywał. Widać przez szkła z pozycyi bliższej. Słaliśmy patrole, — podpełzały, żeby go wyjąć stamtąd — ale, odkrywane, wobec ognia silnego nie mogły dojść. Teraz w dzień niepodobna. Z nastaniem zmroku będziemy próbować.
Mam sposób jeden.. może się uda. Ach, bracie!
— Siedmiu mi oficerów brak — mówi Galica. — Kompanie stopniały... Ale jak wiara szła! żebyś widział!... I kieby nie ogień z flanki... bylibyśmy już tam! — wskazał ku pozycyom rosyjskim.
Wracając tą samą drogą, naszedłem w skraju lasu rezerwę skrzydla naszego: batalion drugiego pulku l. brygady w okopach. Ludzie wstawali właśnie ze swoich gliniastych grobów. — Tam śpi major Berbecki... — wskazano mi u skrzydla rowu dół, zarzucony słomą.
Poniżej namiotu w zagłębieniu — kuchnia polowa sztabu. Jedna z kul przelatujących zraniła ponoś kuchcika — drugiemu znów kula wytrąciła talerz z ręki. Tedy jeden z kucharzy melduje się do raportu: że chciałby iść »na linię, bo w kuchni niebezpieczno«.
Przy stole siedzi z nami porucznik Pieracki. Rozmawia, nawet z humorem. Nagle pułkownik zwraca się doń:
— Skąd pan tu? Przecież pan ranny!
Teraz dopiero widzimy jego bladość i cały wysiłek woli. Pierś ma przestrzeloną. Pierwszy opatrunek założony. Czeka, mówi, na rachunkowego oficera pułku, by z nim załatwić kasę kompanijną, nim do szpitala pojedzie.
Odwiedza pułkownika sąsiadujący z nami kapitan artyleryi, Polak, komendant bateryi, przeznaczonej dla popierania akcyi naszych walczących oddziałów. Zaproszony na śniadanie, opowiada o ważniejszych swych na wojnie przeżyciach, przechodzi do wrażenia z wczorajszego dnia i mówi, że »tylko pod Gorlicami był widzem podobnie gwałtownego ognia«.
Gdy siedzimy jeszcze przy stole, przychodzi rozkaz: »O godz. 11-tej przed południem rozpocznie się atak. Podsunąć się i przygotować. Artylerya rozpocznie ogień o 10-tej przed południem.
Komenda Legionów. (Z rozkazu 19-go korpusu.)«
Patrzymy na zegarki: godzina 93/4.
— To na mnie już czas — podnosi się kapitan. Żegnając się, dodaje: — Będę czynił, co się da.
Pułkownik też niezwłocznie — po zakomunikowaniu rozkazu komendantom — udaje się na pozycyę.
W kwaterze »pod dębem«.
Amaty poczynają grzmieć. Z poblizkiej bateryi wypadają raz po raz wybuchy, — dzwonią hukiem, jak młoty spiżowe. Śmiercionośne chichoty przelatują po łukach powietrznych ku przeciwległym jastkowskim wzniesieniem. — Z przestankami krótkimi trwa to chwile spore.
Depesza telef. z pozycyi (500 m. na półn.-wschód Jastkowa) do Komendy Leg. w Płonszowicach:
»Dnia 1/8. Godzina 10’50 przed poł. — 4 pułk dotarł tuż pod okopy nieprzyjacielskie na wschód od Jastkowa. — Roja.«
Chwile natężonego oczekiwania uchodzą. Grzmot armat po przestanku ozywa się ze wzmożoną siłą. Czuje się jednak, że przygotowanie artyl. ataku za słabe. Myśl liczy minuty w trwodze.
Godzina jedenasta... Mija. Armaty ucichają. Atak nie doszedł do skutku.
Siedzimy, półleżąc, we zbożu pod zachyłą wzgórza przy kraju lasku brzozowego. Pułkownik kończy opóżniony obiad. — Nadchodzi komendant batalionu, kap. Szerauc, później komendant oddziału karabinów maszynowych, por. Klisiewicz. Mówią o sprawach dnia. A dzień jasny, słońce łagodnie przyświeca — wierzyć się nie chce, że oto bitwa się toczy.
Kule gęsto przelatują. Ucho łowi je, jak różne tony orkiestry, w szaleństwie skomponowanej. Dziwnie bogata skala ich wygłosu, jako i skala uczuć jeśli tak rzec można. Są różnego gatunku, wziąwszy przyrodniczo, i przytem mocno zindywidualizowane. Jedne brzęczą w przelocie, jak muchy, o niepewnym, niejasnym zamiarze, drugie bzykają, jak bąki nadąsane, inne jak osy złe, kąśliwe. Są znowu kule-węże, które grzechocą w powietrzu, albo świszczą, mijając ofiarę (te znane w tonie powszechniej), lub które z sykiem zdradliwym mkną nad ziemią. Są kule ptaszki, które górą z wysokim śpiewem się niiosą, jakby błogosławiące. Są przypadkowe, jak kamyki z procy Dawida puszczane. Niektóre grają przedziwnie jakiś sen o ukoju śmierci...
W tę — można rzec — czułą symfonię kul miesza się i mąci ją, rozbija obojętny i suchy trzask ekrazytówek. Gęsto trzaskają. Od czasu do czasu zaszeleści któraś z kul we zbożu, ciapnie o snopek. Zabawa.
Znagła wypływa koło nas ze zboża adiutant kap. Szerauca, chor. Brzozowski. Ma on wynalazek własny, zdobycz tych dni. Wobec tego, że Moskale salwami witają każdą ukazującą sie głowę, nauczył się po zbożu wierzchnią fal pływać. Posyłany z rozkazami do kompanii na skrzydła, daje nurka w zboże i przy pomocy wystudyowanych rzutów cudownie, lekko ślizga się w susach szczupaczych — jeno we wstecznym kierunku — po ziemi, i wypływa szczęśliwie na miejscu przeznaczenia. Poleca się przytem Bogu w opiekę, aniołom, a dla pewności i wschodnim bóstwom, których kult wyniósł z Syryi — i ma humor w tem wszystkiem: nie utonie.
Melduje się do kap. Szerauca szeregowiec z patroli, z raportem. Pułkownik zaciekawił się, wypytuje go. Ten składa informacye ważne, zwięzłe. Widać oryentacyę bystra, żywą inteligencyę i coś jeszcze ponadto, co bije światłem z oczu niebieskich, a co możnaby nazwać duchem ochoczym służby.
— Dawno pan w Legionach?
— Od początku, panie pułkowniku. Całą kampanie karpacką przeszedłem.
— Czem pan w cywilu?
— Suplent gimnazyalny.
— Szeregowiec?
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Mianuję pana sierżantem. Będzie w jutrzejszym rozkazie. Nazwisko pańskie?
— Dziękuję panu pułkownikowi za uznanie, lecz pragnę do końca zostać szeregowcem.
— Na temże miejscu, nad wieczorem.
Jakaś postać żołnierska, skacząc po zbożu na jednej nodze, zbliża się ku nam. Poznajemy: ppor. Grefner, z pierwszego batalionu. Przestrzeloną ma stopę na ukos. Pierwszy opatrunek założony. Rozpruty but pieczołowicie dzierży w ręku. Odpoczął chwilę przy nas i pokusztykał dalej.
— Ktoś jęczy w zbożu — mówi por. Klisiewicz.
— Zdaje się tylko.
— Napewno słyszałem jęk.
Podniósł się, przyzwał żołnierza przechodzącego pod laskiem — poszli. Widzimy: opodal pochylili się, coś podnoszą. A za chwilę przenoszą koło nas rannego. Od rana tam leżał, słabym jękiem dając znać o sobie. Chłód nadwieczorny orzeźwił go, począł jęczeć głośniej.
Na łączkę, pod las, znoszą sanitaryusze rannych. Cały ich pokos. Przykro pojrzeć. Jakiś bezsens potworny staje przed oczyma. Wojna — dobrze. Trud wojny — jeszcze. Ale ranni? Zabici?...
Depesza telef. z zakładu sanitarnego w Motyczu do Komendy Leg.: »dnia 1/8. godz. 6. wieczór. Dotychczas przybyło 232 rannych Legionistów, z tych czterech umarło. — Rogalski.«
W dzień pierwszy bitwy pod Jastkowem zginęli dwaj sanitaryusze z pułku 4-go: Rachwał i Warchołowski. Padli bohaterską śmiercią, czyniąc więcej nad swój obowiązek.
Dzień 2-sierpnia przeszedł na zwykłej obustronnej strzelaninie. Już się tak ucho wzwyczaiło do tego klekotu, że stał się normalną rzeczą, jak burkot we młynie.
Pod wieczór zarządził pułkownik zluzowanie batalionu I-go przez batalion II-gi.
Zmierzch zapadał. — Jeszcze nie zdążył kap. Sikorski oddziałów swych przeprowadzić na stronę wschodnią wzniesienia — gdy z pozycyi, z lewego skrzydła naszego doniosły się zmieszane okrzyki: »Hurra!« — wzmogła sie palba karabinów — przeszła w bezwładna młockę — zaczęły grać karabiny maszynowe...
Telefon z Komendy pułku dowołać się nie może odpowiedzi: co się tam dzieje? Atak?
Wypadł pułkownik, jak stał, porwał napotkane pod laskiem plutony rezerwy i skoczył ku pozycyom Szerauca. — Aliści dość szybko wyjaśniła się rzecz. Oto linią okopów od strony lewej, może aż od Wisły, telefonem żywym podawana, doszła do naszych stanowisk wieść (przedwczesna, jak się okazało) o upadku twierdzy Dęblina. Wiara krzyknęła: »hurra!« Moskale sądząc, że to okrzyki ataku, poczęli strzelać jak szaleni. Nasi odpowiadali — i stąd się zakotłowało.
Wieczorem późnym rozniosły się po niebie od północnego wschodu łuny pożarów. A w nocy nad świtaniem Moskale się cofnęli.