Duch puszczy (Bird, 1912)/Branka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XIX.
Branka.

Natan zwrócił uwagę na jeden z namiotów, w którym światło błyszczało; dochodziły go stamtąd jakieś niewyraźne głosy. Był prawie pewien, że tam znajduje się Edyta. Ostrożnie i cicho sunął się ku ścianie namiotu, nie spodziewając się najmniejszej zawady. Wtem płomień, podsycony wiatrem, silniej wystrzelił w górę, a przy jego blasku Natan ujrzał dzikiego, rozciągniętego tuż przed sobą. Zapewne nadużywszy wódki, zawadził nogą o krzak i nie mogąc się podnieść, na drodze zasnął. Odblask światła padł właśnie czerwoną smugą na twarz dzikiego i oświecił jego okrutne i złośliwe rysy.
Kwakier, ujrzawszy tę twarz, ziejącą zgrozą, drgnął ze wstrętu. Widok Indyanina nie mógł zapewne przejąć obawą tak dzielnego serca, tembardziej, iż ten spał jak martwy, a broni nie miał wcale. Lecz straszne oblicze, zrysowane bliznami, z których jedna głęboka przebiegała od czoła przez nos i policzek, zwiędłe, lecz groźne rysy, takim go napełniły wstrętem. Jakieś okropne wspomnienie ogarnęło duszę Natana na widok dzikiego, nie mógł oderwać swych oczu od tej szpetnej i ohydnej twarzy i stał jak skamieniały, długo się w nią wpatrując.
Indyanin spał twardym snem, jakby otruty nadmierną ilością połkniętej wódki. Na jego piersi odsłoniętej widać było głębokie nacięcia, jakie zwykle tylko mężny i zwycięstwami wsławiony wódz ma prawo nosić. Opończę jego z garbowanej skóry, jakkolwiek bardzo znoszoną i brudną, zdobiło mnóstwo świecideł. U pasa miał gruby pęk czupryn ludzkich, również błyskotkami przyozdobionych. Od ucha spuszczał się sznur, na którym nawiązane było mnóstwo monet, począwszy od najdrobniejszej srebrnej monety aż do najcięższych piastrów hiszpańskich. Blizny, strój i bogate ozdoby kazały wnosić, iż to był wódz i to wódz niemałego znaczenia.
Ale największą ozdobę postaci wojownika stanowiła jego czupryna. Obwiązana sznurem korali, stanowiła wyniosły pęk włosów, z pośrodka których sterczał dziób, szpony i dwanaście czarnych piór sępa. Była to wyłączna ozdoba Wenongi, Czarnego sępa, zwanego Kamiennem sercem. A więc Wódz ten, najgroźniejszy i najpotężniejszy w całem plemieniu Osagów, leżał u stóp Natana bezwładny i nieprzytomny.
Natan z wyrazem straszliwej nienawiści wpatrywał się w twarz dzikiego; złowieszczy uśmiech błąkał się na jego ustach. Prawicą wyciągnął zużyty ale ostry i błyszczący nóż z pochwy; lewicą macał pierś Indyanina, bez najmniejszej obawy, aby się zbudził. Wenonga spał, chociaż na jego piersi ciężka ręka białego spoczywała. Strzelec bynajmniej nie obawiał się jego zbudzenia; odsunął lewą rękę i przyłożył koniec noża do miejsca, gdzie przed chwilą czuł najsilniejsze uderzenia serca. Jedno tylko pchnięcie, a nóż pogrążyłby się w sercu, które nigdy litości ani miłości nie znało. A pchnięcie to miał Natan nieprzezwyciężoną chęć zadać, zapominając o całym świecie i widząc tylko przed sobą bezwładnego wroga, mordercę matki, zabójcę żony i kata swoich dzieci. I muskuły jego ramienia naprężyły się, a ręka drżała z niecierpliwości i żądzy zemsty. Zatrzymał się dla opanowania wzruszeń, miotających sercem, dla nabrania tchu, dla zadania tem pewniejszego ciosu. I podniósł rękę...
Wtem z poza ściany rozległ się głos płaczącego i narzekającego dziewczęcia. Ręka Natana obwisła, inne uczucia zbudziły się w jego sercu. Przypomniał sobie okropne położenie nieszczęśliwej branki i namyślił się, że zamordowawszy Wenongę, nie tylkoby wolność ale i życie Edyty postawiłby na kartę. Otrząsnął się i szepnął sam do siebie:
— Nie ujdziesz mi, morderco! Znajdę cię i później, a ta nieszczęśliwa teraz mojej pomocy potrzebuje. Do zobaczenia, Czarny Sępie.
Ostrożnie i cicho wsunąwszy napowrót nóż do pochwy, kwakier opuścił bezprzytomnego wodza i czołgając się jak wąż, podsunął się pod ścianę namiotu, a uchyliwszy zwieszoną jej skórę, zajrzał do wnętrza i przekonał się, że jest u celu swych życzeń.
Namiot był wązki a długi, słabo oświecony gasnącem ogniskiem, okopcony wewnątrz od dymu tak, iż z trudnością można było przejrzeć jego wnętrze. W pośrodku stał pal, podpierający dach, a na nim, jako też na przeciwległej ścianie, należącej do chaty, porozwieszane były rozmaite przedmioty, jako to: naczynia, broń i zapasy żywności. Ponad ogniskiem kołysały się zawieszone na sznurze czupryny ludzkie, w dawniejszych wyprawach zdobyte, z pomiędzy których szczególnie odznaczały się dwa długie warkocze kobiece: jeden siwy, a drugi czarny i kilka drobniejszych loków jasno-złocistych.
W najdalszym zakącie namiotu leżała kupa skór zwierzęcych, wyprawionych z sierścią, będących pościelą jego mieszkańców. Ponad niemi na ścianie leżało mnóstwo odzieży, znać na białych w rozmaitych wyprawach zdobytej. Mnóstwo nagromadzonych tu gratów w nieporządku i bezładzie dawało do poznania, iż namiot służył na ich skład od dawnego czasu.
W głębi siedziały trzy kobiety. Jedna z nich to Edyta, z bladem obliczem, na którem malowała się wielka boleść, dochodząca prawie do rozpaczy. Trzymała ona obydwiema rękami inną kobietę za suknię, jakby błagając jej pomocy. Tą drugą była Telie Doe, córka Daniela, usiłująca się wydrzeć z objęć Edyty. Płakała ona równie jak tamta i starała się uspokajać ją słowami pociechy. Trzecią nakoniec kobietą była niemłoda Indyanka, podobna do obmierzłej czarownicy. Siedziała koło ogniska i grzała przy niem wychudłe ręce; płacz dziewcząt wcale jej nie obchodził, owszem, rzucała na nie z ukosa złowieszcze i jadowite spojrzenia wyrażające nienawiść zawziętą.
Pomimo wzmagającego się wiatru i szumu konarów wiązu, Natan słyszał wyraźnie każde słówko obu dziewcząt. Edyta błagała Telię, aby jej nie opuszczała. Telie spłoniona ze wstydu, oburzona niegodziwym postępkiem ojca, zaklinała Edytę, ażeby się uspokoiła i prosiła ją żeby jej dłużej nie zatrzymywała.
— Nie lękaj się — mówiła do niej — oni ci krzywdy nie zrobią. Ojciec mię o tem zapewnił, a znajdujesz się w chacie wodza, do której żaden Indyanin nie ośmieli się zbliżyć. Lecz puść mię, puść, bo jeżeli się dowie że tu byłam, zabije mnie!
— Ojciec twój! — zawołała ze wstrętem Edyta. — Wszakże słyszałam, że to on naprowadził na nas tych barbarzyńców. On to mojego nieszczęśliwego brata wydał w ręce katów... Idź! Idź! Powiedz im, niech przyjdą! Niech mnie zamordują a wtenczas wszystko się skończy.
Telie pochwyciła rękę Edyty a okrywając ją pocałunkami, mówiła z rzewnym płaczem:
— O pani! Wierz mi, że ja temu wcale nie winna; jabym za was oboje oddała życie.
— Jesteś niewinna! — zawołała Edyta z gorzką wymówką. — A któż nas zdradził? Kto wprosił się na przewodnika, ażeby nas wydać w ręce tych okrutników? Ale ja jestem gotowa wszystko ci przebaczyć, tylko nie odchodź, tylko mnie broń od tego strasznego człowieka, który nas oboje prześladuje!
Temi słowami Edyta, której umysł pod wpływem okropnych wrażeń w dziwnym znajdował się zamęcie, zaklinała Telię, ażeby jej nie opuszczała. Telie zapewniała Edytę, że nikt nie myśli wyrządzić jej krzywdy i prosiła, aby jej dłużej nie zatrzymywała, gdyż ojciec ją zabije za to, że wbrew rozkazowi, ażeby nikt nie zbliżał się do uwięzionej, ośmieliła się tak postąpić. Przyrzekała wreszcie, że odwiedzi ją znowu, byle tylko dozwoliła jej teraz odejść.
Ale Edyta, pomimo najszczerszych zapewnień, nie chciała puścić od siebie Telii i gdy dopiero skutkiem zbytecznego wzruszenia omdlała, powiodło się córce Doego wymknąć z jej rąk i wybiedz z chaty.
Natan widząc ją wychodzącą, przyległ do samej ziemi i czekał, dopóki nie zniknie za drzewami. Potem z niezmierną przezornością przekradł się koło śpiącego wodza i obok pogrążonych we śnie wojowników i szczęśliwie dostał się do krzewin, w których pozostawił Kalla Stackpole’a. Znalazł go pogrążonego w głębokim śnie i tak głośno chrapiącego, że mógłby chrapaniem zaalarmować całą wieś, gdyby nie to, że mieszkańcy jej, upojeni wódką, spali również jak zabici.
— Niech mię grom roztrzaska! — krzyknął, gdy ramię Natana silnie go wstrząsnęło. — Usnąłem, jak niedźwiedź w zimie; to szczęście, że te niedołęgi nie dosłyszeli mojego chrapania. Cóż nowego przynosisz stary wilku?
— Wszystko idzie dobrze — rzekł Natan. — Daj mi jedną uździenicę.
— Co? Uździenicę? A tobie ona na co? Czy nie myślisz kraść koni i fuszerować mój zawód?
— Nie przyjacielu, potrzebna mi jest do związania starej Indyanki, strzegącej, Edyty.
— A więc. znalazłeś anielską damę! — zawoła! Ralf zachwycony. — Prowadź mnie natychmiast do niej, a pochwycę ją w moje szpony i uniosę daleko od tej jaskini rozbójników. Zawołajmy kapitana, niech i on dopomoże nam w wyswobodzeniu tego biednego dziecka.
— Kapitan, chociaż odważny i dzielny, byłby nam raczej zawadą, aniżeli pomocą w pośrodku wsi indyjskiej. Pełno w niej wojowników; oprócz Osagów kilkunastu Wyandotów śpi koło domu rady. Śpiesz co żywo do stadniny i jeżeli możesz, wybierz cztery konie najlepsze. Kiedy je będziesz miał, prowadź je dla zmylenia pogoni w stronę przeciwną tej, z której przyszliśmy, a potem przepraw się przez strumień i czekaj na nas u stóp góry, z której ujrzeliśmy tę osadę. Tam nas znajdziesz, czekających na ciebie. Pamiętaj wypełnić jak najściślej, co ci polecam, inaczej wszystko stracone.
— Krwawy Natanie! — odrzekł Ralf — jeżeli nie skradnę najlepszych koni z koszar, to niech mi te czerwone szatany serce usmażą. Jeżeli nie wypełnię jak najściślej twoich poleceń, nazwiesz mię Osagiem. Oto moja przednia łapa, wal w nią, stary niedźwiedziu!
Natan i Ralf udali się każdy w swoją stronę, stosownie do umowy. Tymczasem Roland niecierpliwił się na swojem stanowisku, a po upływie godziny, nie mogąc doczekać się powrotu swych sprzymierzeńców, postanowił udać się w ich ślady. Właśnie gdy tamci prowadzili z sobą dopiero co opowiedzianą rozmowę, nadszedł na miejsce ich schadzki. Co mówili, nie mógł dobrze dosłyszeć, zrozumiał jednak, że odszukano więzienie Edyty i że stanowcze działanie w celu uwolnienia jej wkrótce nastąpi. Gdy Ralf oddalił się, Roland poszedł za Natanem i kilkakrotnie wołał na niego, ale szum wiatru głos jego zagłuszył. Kapitan zatrzymał się przez chwilę, rozważając czy ma udać się za Natanem, czy też zwrócić do Cukierka, który, posłuszniejszy od Rolanda, pozostał na swem miejscu w krzakach. Przemogła jednak chęć prędszego zobaczenia siostry. Nie mógł przytem przenieść tej myśli, iż kiedy inni narażać będą życie dla jej wyswobodzenia, on ma być bezczynnym świadkiem ich usiłowań. Naśladując więc chód, postawę i ostrożność Natana, udał się za nim w głąb wsi, gdzie go groźne niebezpieczeństwa ze wszech stron otaczały.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.