Duch puszczy (Bird, 1912)/Dwaj biali

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XVIII.
Dwaj biali.

Noc gwiaździsta i jasna nastąpiła po dniu gorącym i pogodnym. Natan nie zachwycał się jej pięknością, bo raczej burza byłaby dlań nierównie przydatniejsza. Na szczęście śród wsi rosło dużo krzaków, poza którymi mogli się przesuwać niewidzialnie. Ralf towarzyszył mu w milczeniu.
Kiedyniekiedy dawały się słyszeć z pomiędzy chat okrzyki. Czy te dzikie głosy, czy jakieś przeczucie ponure wpływało na kwakra — niewiadomo; dosyć, że szedł ze schyloną głową, w smętnych pogrążony myślach. Opodal od nędznej chatki, uplecionej z chróstu i pokrytej dachem ze skór, Natan zatrzymał swego towarzysza i szepnął mu do ucha bardzo cicho:
— Powiedziałeś mi, żeś tu kradł konie, że więc znasz wieś dokładnie.
— Jak moją własną kieszeń: ma się rozumieć, tę jej część, gdzie stoją konie, bo przecież nie mogłem wałęsać się wszędzie. Droga do stadniny idzie koło chaty. Konie stoją tam w wąwozie, gdzie te miedziane karykatury zrobiły im zagrodzenie.
— Przyjacielu! — rzekł Natan — na twojej zręczności spoczywa po większej części udanie się naszej wyprawy. Jeżeli jednak będziesz działał jak waryat, to z twojej przyczyny nieszczęśliwa branka nie odzyska wolności.
— Natanie! — szepnął Ralf cicho, lecz dobitnie. — Niech te łotry ukręcą cięciwy z moich kiszek do swych łuków, jeżeli nie będę ci posłuszny aż do obrzydliwości. Mów, radź, rozkazuj, jestem twoim niewolnikiem, spełnię wszystko punktualnie, choćbyś mi nawet kazał gardło sobie poderżnąć.
— A więc zostań gdzie jesteś, gdyż widzę, że z całej wsi znasz tylko drogę prowadzącą do końskiej zagrody. Byłoby więc bardzo szkodliwe, gdybyś się zaczął wałęsać pomiędzy chatami. Ja tymczasem wyśledzę miejsce pobytu niewolnic.
— Przecież, stary chłopie, nie możesz się przechwalać, że znasz wieś lepiej ode mnie. Czyś tu już kiedy kradł konie?
— Przyjacielu, poprzestań na mojem zapewnieniu, że w całej wsi nie masz jednej chaty, którejbym nie znał. Pamiętaj więc nie iść dopóty do miejsca, gdzie są konie zamknięte, aż ci dam znać, że Edytę uprowadzić zdołam. Być bowiem może, że całe przedsięwzięcie trzeba będzie odłożyć do przyszłej nocy.
— Ha, ma się rozumieć — zawołał Ralf — że byłoby największem szaleństwem kraść konie zanim znajdą się tacy, którzy ich potrzebować będą. A więc, krwawy Natanie, myślę, iż najlepiej zrobię, jeżeli wlezę w środek tego gęstego krzaka i utnę sobie drzemkę. Tylko pamiętaj obudzić mię żebym przypadkiem nie przespał tu całego życia.
Zapewnienie to ulżyło strapionej piersi Nalana. Zaklął raz jeszcze pana Stackpole’a, ażeby słowa dotrzymał i nie ruszał się z miejsca, poczem wyruszył do wsi.
Natan nie skradał się z ostrożnością, jak dotąd, ale otuliwszy się opończą szedł śmiałym krokiem, przybierając chód i postawę Indyanina. Przytem jakby dla zwrócenia na siebie uwagi mieszkańców wsi, wciąż pobrzękiwał pękiem kółek mosiężnych, ukrytych pod płaszczem, a zdobytych w ostatniej potyczce.
Ralf patrząc za nim, myślał, że kwakier zupełnie zgłupiał, zaniedbując wszelkiej ostrożności, ale pokazało się właśnie, że postępował bardzo rozsądnie. Zaraz z pod pierwszej chaty wypadła na niego gromada rozjuszonych psów, ale jedno brzęknięcie kółkami było dostateczne do ich rozproszenia. Znały one dobrze ten odgłos i wiedziały o tem, że w razie nieposłuszeństwa natychmiastowego, następowało potężne uderzenie rękojeścią tomahawka. Podtuliwszy więc ogony pod brzuch, uciekły skowycząc na swe legowiska.
— Co za kapitalny koncept — mruknął Ralf do siebie. — Będę ostatnim osłem, jeżeli przy najpierwszej wyprawie po konie nie zaopatrzę się co najmniej w korzec takich kółek. Właśnie te przeklęte ujadacze zawsze mi psują interesa.
Jakkolwiek Natan szedł z pozorną spokojnością, wszelako unikał jak najstaranniej wszystkiego, coby mogło obudzić podejrzenie dzikich. Jeżeli dojrzał w której chacie palący się ogień, dowodzący, że mieszkańcy jej jeszcze nie spali, przesuwał się koło niej jak najostrożniej. Tu i ówdzie leżał pod wigwamem dziki, śpiący na ziemi; napotykał ich nawet po drodze, w miejscach, gdzie nadużycie wódki z nóg ich zwaliło. Takich to uśpionych Osagów stary strzelec unikał, starannie przechodząc na palcach, a nawet czołgając się, jeżeli dostrzegał, że dziki nie jest w głębokim śnie pogrążony.
Należało też być bardzo przezornym, bo wieś nie była tak ogołocona z mężów zdolnych do broni, jak to kwakier wnosił. Widać, że część wojowników tylko udała się na wyprawę, przeciwko białym, reszta zaś powróciła do niej po schwytaniu Edyty i Telii.
Nakoniec Natan dostał się szczęśliwie do środka wsi. Tu tkwił w pośrodku złowieszczy pal męczarni, okopcony dymem stosów, na których palono ofiary, a naprzeciwko niego wznosiła się obszerna budowla, będąca miejscem narad wodzów. Zbudowana z okrąglaków, a nie jak inne z chróstu, okazywała swoją powierzchownością, że tu odbywały się najważniejsze sprawy pokolenia. Tuż obok niej stała obszerna chata z chróstu upleciona.
Natan podszedł pod jedną ze ścian i przez szparę pomiędzy gałązkami, z których składała się chata, zajrzał do jej wnętrza: w środku płonął ogień, a dokoła niego spoczywało pół tuzina dzieci, opodal zaś siedziała stara niewiasta.
Nie zatrzymując się długo, kwakier podsunął się pod inną chatę nierównie mniejszą, ale o wiele staranniej od innych wigwamów zbudowaną. Była ona zaopatrzona w komin, z którego buchały gęsie kłęby dymu, poczerwienionego łuną palącego się w środku ogniska. I tutaj mógł zajrzeć do środka przez szczeliny w ścianach. Wnętrze izby nie odznaczało się wcale zbytkiem. Ściany miała z nieociosanych pniaków. Stół bardzo prostej roboty, para stołków, legowisko ze skór usłane i pęk broni na ścianie stanowiły całe jej umeblowanie.
W pośrodku gorzało ognisko, na stole płonęła nędzna łojówka, a przy nim na krzesłach siedziało dwóch białych. Jeden z nich wysoki i silnie zbudowany, miał na sobie lekką odzież z tkaniny bawełnianej a na głowie rodzaj zawoju z czerwonego szala. Był jeszcze nie stary, bo nie liczył więcej nad czterdzieści pięć lat, a rysy twarzy jego możnaby nazwać nawet pięknymi, gdyby ich nie poorały dzikie namiętności. W drugim, niższym od tamtego, Natan rozpoznał z łatwością Daniela Doego, ojca Telii.
Widok naradzających się obu mężczyzn do najwyższego stopnia zaciekawił kwakra. Wytężył wzrok i słuch, ażeby najmniejszego poruszenia, jednego nie stracić słówka. Doe siedział chmurny i zatopił wzrok w ognisku, zdając się nie troszczyć wcale o swojego towarzysza, szepcącego doń jakieś wyrazy, których on zdawał się nie słyszeć a Natan nie słyszał wcale. Nakoniec człowiek w zawoju, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, zawołał:
— Do milion kroćset tysięcy! Czy mnie nie słyszysz, Atkinsonie, ty stary grzechotniku? Dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Dlatego — odparł tamten z gniewem, po ciągając z dzbanka haust wódki — że myślę o nieszczęśliwym któremu zgotowaliśmy śmierć tak okrutną.
— Głupstwo! Bił się i dostał do niewoli a wiesz, że z jeńcem Indyanie wcale się nie pieszczą. Po co się bił z nimi? Odebrał to, na co zasłużył.
— Prawda — odezwał się Doe, czyli Atkinson — ale któż na niego naprowadził Osagów? Kto im kazał go ścigać i walczyć z nim?
— Zgłupiałeś do szczętu, stary łotrze — odrzekł nieznajomy — a wszystko z tej przyczyny, że się dajesz wodzić za nos swojej córeczce i słuchasz jej skrzeczenia.
— Ani słowa o niej! — groźnie krzyknął Doe. — O mnie mów, co chcesz, ale od niej wara!
— No, no, nie bądź tak gwałtowny, nie mam nic przeciw niej, prócz tego, że licho wie z jakiego powodu przywiązała się tak bardzo do tego chłystka i jego siostrzyczki, która mówiąc między nami, za wiele nas kosztowała.
— O tak! Wiele, bardzo wiele — odparł Doe, pociągnąwszy znów z dzbana. — Jedenastu dzikich poległo, a szczęściem trzech tylko z naszej wioski, bo gdyby nie to, jużby Edyta dawno była zamordowana i oskalpowana, pomimo pieniędzy i fraszek jakimi opłaciłeś Osagów. Trzech naszych, a pomiędzy tymi dwóch, zamordowanych przez Ducha Puszczy. Wiesz o tem Ryszardzie, że tchórzem nie jestem, ale pojawienie się tego straszydła leśnego właśnie w chwili, gdyśmy schwytali brata i siostrę, napełnia mię jak najgorszem przeczuciem. Indyanie jeszcze bardziej są przerażeni: widziałeś z jakim trudem zdołałem nakłonić ich do dalszej walki z oblężonymi, gdy nagle ujrzeli w lesie trupa jednego ze swoich, z przerżniętą na krzyż piersią, z tym znakiem piekielnego zjawiska. Podczas gdyśmy ich atakowali, przeklęty Dżibbenenosah zabił go tak cicho, że nikt tego nie dostrzegł. Wierz mi, że mam go za wcielonego dyabła.
— To tylko dowodzi, że jesteś zabonnym głupcem. Ja nie jestem takim osłem, żebym miał wierzyć w podobne brednie.
— Naturalnie kto w piekło nie wierzy ten się djabła nie boi — odrzekł Doe. — Sam przecież widziałeś pod drzewem trupa indyjskiego z czerwonym krzyżem na piersi, chociaż pięciu jego towarzyszów przysięgało, że go przed chwilą żywcem opuścili. Jego broń była potrzaskana, jakby widziadło nie pozwoliło mu nawet bronić się.
— Ba, — odrzekł tamten — rzecz bardzo prosta: któryś z osadników podszedł w lesie z nienacka dzikiego i zabiwszy go, naznaczył czerwonym krzyżem, aby napędzić strachu przesądnym Indyanom.
— Mniejsza o tamtego — zawołał Doe — ale wytłumacz mi śmierć drugiego z pośród nas, przy oblężonej chacie. Nie ugodziła go kula oblężonych, bo miał gardziel nożem rozpłataną. Któż go zabił? Co?
— No, zabić go ktoś musiał, ale czyż koniecznie na to potrzeba było leśnego dyabła?
— Niedowiarku — krzyknął Doe z gniewem — wytłómaczże mi teraz, jakim sposobem giną wojownicy tej wioski w czasach najgłębszego pokoju, w czasie nawet, kiedy chwilowe przymierze wiązało nas z osadnikami? Tu, tu we wsi, znajdowano zrana pomordowanych wojowników, we własnych chatach, wśród nocy. Od dziesięciu lat siedemnastu znaleziono zabitych we wsi w ten sposób. Kto ich zabił, kto zdarł im czupryny? Kto ich pierś krwawym krzyżem naznaczył? Pomiędzy naszymi niemasz ani jednego, któryby bez trwogi zasypiał co noc, ani jednego, któryby się odważył sam jeden zagłębić w puszczę; bo żaden nie zdoła przewidzieć, czy groźny Duch nie zamorduje go znienacka, czy nie wnijdzie w nocy do jego chaty i nie wydrze mu życia.
— I skądże ta zaciętość mniemanego ducha na waszą osadę? — zapytał obcy, nieco zainteresowany opowiadaniem Doego.
— Plemię tutejsze pokutuje za straszny czyn, dokonany przed dziesięciu laty: niewinna rodzina osadnika, zamieszkałego wówczas na pograniczu, została przez tutejszych mieszkańców wymordowana. Wenonga przewodniczył tej rzezi. Od owego czasu Dżibbenenosah zjawił się nagle i zaczął przerzedzać szeregi wojowników tego plemienia, karząc je za ową zbrodnię. Z tego to powodu stary Wenonga, dręczony wyrzutami sumienia za sprowadzenie nieszczęścia na podwładne mu pokolenie, zeszedł na włóczęgę i często się zapija. Wszyscy przeklinają go za to, że wywołał z piekieł Ducha Puszczy i dlatego na wojenne wyprawy nikt mu nie chce towarzyszyć, oprócz najnędzniejszej hałastry. Pieni się więc z wściekłości na samo wspomnienie Dżibbenenosaha i zaprzysiągł kilkakrotnie, że go zamorduje.
— Dajmy pokój tym niedorzecznym głupstwom. Powiedz mi raczej, co się dzieje z moją branką? — odezwał się obcy.
— Nie na wiele ci się ona przyda; zdaje się, że lada chwila oszaleje, jak mi Telie mówiła.
— A właśnie też, ta twoja Telie wszystkiego złego jest przyczyną. Powinieneś trzymać ją zdala od Edyty, ażeby ona wiedziała, gdzie się znajduje i co znaczy niewola. Tym sposobem będę zabezpieczony.
— Wszak już jesteś panem jej posiadłości i całego majątku — rzekł Doe.
— Więc myślisz, że mię długo pozostawią w jego posiadaniu? — odpowiedział tamten. — Muszę koniecznie mieć inne prawa do tego majątku, aniżeli kłamstwa przez nas wymyślone. Dlatego też postanowiłem ożenić się z Edytą. Dziś, gdyśmy szczęśliwie pozbyli się Rolanda, ktorego dotąd zapłacony przeze mnie Piankishaw niezawodnie zamordował, ona jest wyłączną i jedyną sukcesorką starego Forrestera, a gdy ją zaślubię, wtedy mi i sam dyabeł majątku nie wydrze.
— I cóż znaczy sukcesorka wobec prawnego testamentu, którym stary Forrester obcej zapisał swoje mienie? W takim razie małżeństwo twoje do niczego cię nie doprowadzi, bo prawdziwa dziedziczka lada chwila się zjawi i obejmie w posiadanie majątek. A jeżeli znajdzie się inny, późniejszy testament, naznaczający Rolanda i Edytę jedynymi sukcesorami Forrestera?
— Testament ten rzeczywiście istniał i wcale się nie spalił — rzekł obcy, wyciągając z zanadrza pergamin. — Oto jest, mój szanowny przyjacielu. Zrzecz się zatem marzeń, ażeby Telie kiedykolwiek przyszła do posiadania majątku po starym Forresterze i poprzestań na wynagrodzeniu jakie ci ofiaruję za porwanie Edyty.
Daniel spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Gdzież jest w tej chwili Edyta? Chciałbym ją zobaczyć, — mówił obcy — zaprowadź mię do niej.
— Edyta znajduje się w chacie Wenongi, lecz dopóty jej nie zobaczysz, dopóki się ze mną wyraźnie nie umówisz o wynagrodzenie za to że ją porwałem.
— Przystąpmy zatem do układów — rzekł przez zęby człowiek w czerwonym turbanie.
Natan usłyszał to czego się pragnął dowiedzieć. Przekonał się, że Roland i jego siostra byli ofiarami dwóch układających się z sobą łotrów; nie wątpił, że człowiekiem w czerwonym turbanie jest Ryszard Braxley. Wreszcie dowiedział się, na czem mu najwięcej zależało, gdzie jest Edyta, postanowił więc udać się do domu Wenongi.
Kiedy Natan podsłuchiwał rozmowę Doego z Ryszardem, zaszła zmiana bardzo dla niego korzystna. Niebo zachmurzyło się zupełnie i nieprzejrzana ciemność zaległa nad wsią indyjską. Przytem wicher mocny zerwał się, miotając silnie gałęziami; szum ten bardzo był przyjazny dla zamiarów kwakra, gdyż przygłuszał jego kroki i dozwalał swobodniej się poruszać.
Cichym krokiem zaczął obchodzie dokoła wielką budowlę narad i z niemałem zmartwieniem dostrzegł kilkunastu Indyan, śpiących przed głównem do niej wejściem, wokoło przygasłego ogniska, z którego kiedyniekiedy wiatr zrywał kilka rozżarzonych iskier. Obok śpiących wojowników stały ich strzelby o pal wojenny oparte.
Widok ten nie zatrwożył wprawdzie Natana, ale zakłopotał go mocno. Zrazu myślał, że to placówka pilnująca bezpieczeństwa wsi; po krótkiem jednak zastanowieniu się przekonał się, że to wojownicy z sąsiedniej osady indyjskiej, którzy mieli udział w wyprawie, z polecenia Braxleya urządzonej. Ucztowali oni znać z Osagami Wenongi i dla spóźnionej pory, zamiast wracać do siebie, tutaj się rozłożyli na nocleg. Z ciężkiego oddechu i nieporządnego leżenia kwakier wniósł, iż niemało pochłonęli wody ognistej.
Natan namyślał się krótko. Wprawdzie sąsiedztwo śpiących Indyan nie było mu na rękę, lecz to mu nie odjęło odwagi. Obszedł ich ostrożnie zdaleka i dostał się szczęśliwie pod chatę Wenongi. Składała ją tylko jedna izba, o której mówiliśmy wyżej. Po obu stronach przytykały do niej szałasy ze skór, zapewne połączone z wnętrzem drzwiami. Główne wejście zamykały drzwi uplecione z chróstu.
Wszystko to kwakier przejrzał przy blasku gasnącego ognia. Budowla ta, jako przystało dla rezydencyi wodza, stała w oddaleniu od innych chat. Dokoła niej rosły gęste krzewy. Tuż obok wznosił się olbrzymi wiąz, jakoby olbrzymia straż u chaty wodza, a jego rozłożyste konary strzegły chatę od spieki słonecznej.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.