Duch puszczy (Bird, 1912)/Człowiek pokoju

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XIV.
Człowiek pokoju.

Kiedy Roland na nowo oczy otworzył, ciało jego już było zdjęte z krzyża, ręce i nogi rozwiązane, a głowa spoczywała na kolanach nieznajomego, który obmywał jego czoło i piersi zimną zdrojową wodą. Młodzian potoczył wzrokiem dokoła, a pierwszym dojrzanym przezeń przedmiotem był trup Piankishawa z roztrzaskaną szczęką. Ze wstrętem odwrócił oczy od tego strasznego widowiska, które go drżeniem przejęło, poczem wzniósł je do góry dla przekonania się, komu zawdzięczał życie. Przy blasku purpurowym wschodzącej jutrzenki poznał z największem zdziwieniem wybladłe i zwiędłe rysy cichego kwakra, Natana. Obok niego stał Cukierek, kręcąc wesoło ogonem, jakby z radości, że znalazł zgubionego przyjaciela.
— Natanie! Czyż to być może? Tyżeś to? — zawołał Roland, napróżno usiłując się podźwignąć. — Na miłość Boską, powiedz mi, skąd się tu wziąłeś?
— Bracie mój! — odpowiedział Natan swym słodkim i cichym głosem. — Jam to jest i mój wierny Cukierek, zresztą niemasz tu nikogo.
— A ja! Ja jestem wolny. Piankishaw nie żyje! Gdzież dwaj jego towarzysze? Czy i oni zabici?
— Tak... i oni — odpowiedział Natan z pewnem wahaniem się. — Już ciebie nie będą męczyli.
— I któż? — zawołał Roland z ogniem — kto mnie uwolnił? Kto mnie wybawił od śmierci?
— Niechybnie łaska Boga, — odrzekł Natan — mniejsza o wybawcę, gdy jesteś wolny.
— Natanie! — krzyknął kapitan, podnosząc się w górę i przypatrując uważnie. — Krew na twojej twarzy, ręce nią zbroczone... Ty to mnie oswobodziłeś! Mów! Mów! Wszak prawda?
— Nie poczytałbyś mi więc za grzech i bezbożność, gdybym dla uratowania twego życia użył strzelby i siekiery? — zagadnął Natan. — Tak, bracie, przyznaję, iż to uczyniłem, ale tylko dla wybawienia ciebie od śmierci. Widziałem leżących przy tobie wrogów, gotowych lada chwila zgruchotać ci czaszkę tomahawkiem; wiedziałem, iż zapędziwszy cię do swej osady, męczyć cię będą przy wojennym palu. Cóż miałem uczynić? Przywiedziony do ostateczności, odważyłem się na naganny czyn, za który może potępiać mię będziesz.
— Potępiać? — zawołał Roland, ściskając serdecznie rękę Natana — przeciwnie będę ci wdzięczny aż do grobowej deski, a cały świat ci przyklaśnie. Gdy to opowiem osadnikom, spłoną ze wstydu, że cię tak niesłusznie obwiniali o tchórzostwo i brak odwagi.
— Bracie mój! — odpowiedział pokornie Natan — dosyć mi na tem, że ty nie poczytujesz mi za złe, żem krwawego dokonał dzieła. Zachowaj więc w głębi duszy wszystko to, coś dotąd widział i co mógłbyś jeszcze zobaczyć, albowiem powinieneś o tem pamiętać, że jestem człowiekiem pokoju.
— Z chęcią ci to przyrzekam, drogi mój zbawco, lecz powiedz mi, czy nie wiesz, gdzie jest moja siostra? Co się z nią dzieje? Co się dzieje z karawaną? Z moimi przyjaciółmi? Czy nie dałeś im znać, ażeby pośpieszyli nas ocalić?
— Bracie, za wiele naraz pytasz — odpowiedział Natan, a wesołą twarz jego pokryła chmura pomieszania. — Wpierw sobie nieco odpocznij i zaczekaj, aż rozcieraniem przywrócę władzę twoim członkom i opatrzę twe zadraśnięcia. Gdy będziesz mógł wstać i przechadzać się, opowiem ci wszystko, złe i dobre. Tymczasem pocieszaj się tem, że odzyskałeś swobodę.
— Oh! — wykrzyknął Roland strwożony, ty wiesz coś, widzę to z twojej smutnej twarzy. O, mów, co się dzieje z Edytą, Telią? Gdzie je uprowadzili? Może już zabite?
— Mieszasz mię swojemi pytaniami — odrzekł Natan. — Jeżeli masz zamiar oswobodzić swą siostrę, musisz przedewszystkiem być cierpliwy i przynajmniej potrafić chodzić. Wtedy coś pomyślimy, może i ja też zdołam ci coś w tej sprawie doradzić.
To powiedziawszy, począł znów skrzętnie rozcierać nogi Rolanda, a potem wyszukawszy potrzebnych ziół, opatrzył zadraśnięcia na jego piersiach i ranę na głowie, która pod ziołami, przyłożonemi wczoraj przez dzikich, znacznie się zagoiła. Roland z cierpliwością poddał się tej operacyi, prosił tylko Natana, ażeby mu odpowiedział na jego pytania; nakoniec kwakier, skończywszy opatrywanie, uczynił zadość jego ciekawości. Oto, co zaszło po ich rozłączeniu się.
Po opuszczeniu chaty udało mu się przy pomocy psa przebyć szczęśliwie łańcuch czat indyjskich. Dostawszy się do lasów, biegł najbliższą drogą ku osadzie, ale szczęśliwym przypadkiem napotkał oddział Kentukczyków pod dowództwem Brucego. Natan opowiedział mu w krótkich słowach o niebezpieczeństwie, jakie groziło oblężonym. Tom wziął go za siebie na konia i popędził z oddziałem swoim ku pustej chacie. Z zadziwieniem znaleziono jej zwaliska, opuszczone zupełnie. Ponieważ jednak natrafili w parowie na ślady kopyt końskich, udali się za nimi i doszli do miejsca, z którego uciekający weszli w wodę. Bystrość nurtu, czyniąca przeprawę niepodobną, nasunęła im przekonanie, że nieszczęśliwych ich rodaków woda pochłonęła. Wtedy osadnicy rozjuszeni na Indyan, puścili się w pogoń za nimi, ażeby przynajmniej pomścić ofiary. Ponieważ Natan już był niepotrzebny, przeto jako niedołęgę i tchórza pozostawili go w lesie, ażeby im nie przeszkadzał w bitwie. Kwakier jednakże chcąc w pokorze ducha ukryć swoje waleczne czyny przed okiem ludzkiem, szedł za jeźdźcami potajemnie. Myśl, że on namawiał Rolanda, ażeby w zwaliskach szukał schronienia i że tym sposobem stał się powodem śmierci rodzeństwa, spokoju mu nie dała. Postanowił więc nie opuszczać tych miejsc, dopóki się nie przekona, że Roland i towarzyszące mu osoby w istocie nieszczęściu uległy.
Zanim jednak zdążył na pole walki, już ona rozstrzygnęła się na niekorzyść białych, a jeden z uciekających młodzieńców zawiadomił Natana, że niespodziewane ukazanie się widma Ralfa było przyczyną klęski. Jeździec chciał wziąć na konia za siebie kwakra, ale ten odmówił pragnąc dalsze przedsięwziąć poszukiwania.
Tak idąc wciąż naprzód, poprzedzany przez Cukierka, doszedł do pola bitwy w chwili, gdy Indyanie powrócili z bezowocnej pogoni.
— Wtedy — mówił Natan, kończąc opowiadanie — zapytałem małego Cukierka, co należy przedsięwziąć. Obydwaj zgodziliśmy się na to, aby Indyan ścigać, dopóki nie dowiemy się, co się stało z biednemi kobietami. Ostrożnie zbliżyliśmy się do legowiska dzikich, ale już opuściły je czerwone skóry.
Idąc za przewodnictem mądrej psiny, doszedłem do miejsca, gdzie Indyanie podzielili się. Liczniejsza horda udała się w głąb puszczy przez górę, mały oddział przeprawił się za rzekę. Cukierek stanął na drodze, ku rzece wiodącej, a po zachęcających jego ruchach domyśliłem się, iż niezawodnie znajdować się musisz przy mniejszym oddziale. Wprawdzie noc już zapadała, kiedy przybyliśmy do miejsca, gdzie dzicy rozbili baryłkę z wódką, pies jednak prowadził mię z całą pewnością naprzód, dopóki nakoniec nie ujrzałem ogniska twoich prześladowców.
Z należytą ostrożnością przyczołgałem się aż pod samo ich legowisko i ujrzałem ciebie przykrępowanego do krzyża, a dzikich czuwających nad tobą z bronią gotową do strzału. Usunąłem się więc powoli o kilkadziesiąt kroków w najgęstszą krzewinę i tam przez parę godzin rozmyślałem nad tem, jakby cię oswobodzić.
— Miałżeś sumienie pozwolić mi męczyć się tak długo? Dlaczegóż nie rozciąłeś moich więzów i nie dałeś mi w rękę noża? — mówił Roland z wymówką.
— Bracie mój, byłbym to uczynił, gdyby nie to, żeś był zbyt silnie przykrępowany. I na cóż byłoby ci się zdało choćbym przeciął twe więzy, kiedy przez godzinę najmniej nie byłbyś w stanie ani z rąk, ani z nóg swoich zrobić użytku. Cóż dopiero, gdybyś ujrzawszy pomoc niespodziewaną wydał okrzyk? Jedno twoje słówko zgubiłoby cię, a może i ja nie uszedłbym ręki morderczej tych oprawców. Z gotową strzelbą do strzału siedziałem długie godziny, oczekując aż nadejście dnia dozwoli mi dać ognia do twoich prześladowców, bo już innego środka nad rozlew krwi wymyśleć nie mogłem, ale snać wietrzyk ranny ulitował się nad tobą, bo rozdmuchał płomień i oświecił legowisko Indyan. Wtedy ujrzałem dwie głowy dzikich, leżące tak blizko przy sobie, jak gdyby z jednych bark wyrosły. Jednej kuli dość było, ażeby obu roztrzaskać. Nie wiem, w jaki sposób mimowolnie wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. I oto stało się nieszczęście, zagrzmiał strzał i jak wietrzyk świecę zdmuchnął życie dwu twoich wrogów. Raz rozpocząwszy, już trzeba było i dokończyć. Uderzyłem trzeciego, ale cios drżącą ręką zadany zranił go tylko, a zgruchotał czaszkę leżącego tuż obok trupa. Dziki zerwał się i zaczął uciekać. Puściłem się za nim w pogoń ze strachu tylko, ażeby nie powrócił i nie zabił ciebie, mój bracie. I jakoś stało się, że go dogoniłem i także na tamten świat wysłałem. O, mój drogi, do jakichże to czynów przywiodła mię przyjaźń dla ciebie!...
— Uspokój się Natanie — odezwał się Roland — chociażbyś ich i dwudziestu zabił, sumienie najdrażliwszego człowieka nie mogłoby ci nic zarzucić.
Natan ani słowa nie odpowiedział, ale zaczął na nowo rozcierać zdrętwiałe członki Forrestera. Nakoniec Roland mógł stanąć na nogach; wtedy ponowił gorące prośby, ażeby kwakier prowadził dalej szczęśliwie rozpoczęte dzieło, którego celem było wyswobodzenie kobiet z rąk Indyan.
— Ha, jeżeli w istocie masz zamiar uwolnić siostrę — odparł Natan — to...
— Gdybym miał nawet zginąć — zawołał Roland z ogniem. — O, czemuż zamiast mnie, nie oswobodziłeś mej siostry!
— Bracie mój, nie tak łatwo byłoby pokonać dziesięciu mężnych Osagów, jak tych trzech nieboraków, których nieszczęście spotkało. Lecz przyjacielu, opowiedz mi, proszę, przygody wasze od chwili naszego rozstania się, a opowiedz mi je dokładnie, albowiem może więcej mi na tem zależy, aniżeli przypuszczasz.
Roland, aczkolwiek zniecierpliwiony, uczynił zadość żądaniu Natana.
— Więc i Daniel Doe był tam — odrzekł Natan. — Hm, gdzie on się znajduje, tam kryje się jakieś łotrostwo. Czy oprócz niego nie dostrzegłeś pomiędzy Osagami innego białego?
— Zdaje mi się — odpowiedział po namyśle Roland — że był tam jakiś obcy w czerwonym zawoju na głowie, ukrywający twarz starannie.
— Czy on dowodził odziałem?
— Nie — odrzekł Roland — inny Osag, którego zwano Kamiennem Sercem.
— Kamienne Serce! Czarny Sęp! Wenonga! — krzyknął Natan z żywem wzruszeniem — stary, wysoki, kościsty, — mówił dalej jednym tchem — z szeroką blizną przez nos i policzek. Cukierku! — dodał, zwracając się do psa — dlaczegóżeś mnie o tem nie ostrzegł?
Roland ze zdziwieniem spostrzegł wzruszenie Natana.
— I któż jest ten Wenonga, że cię tak mocno zajmuje? — zagadnął.
— Kto on jest? — odrzekł żywo Natan. — Przyjacielu, widać, żeś się wychował na wschodzie, w miastach, kiedyś dotąd o Wenondze nie słyszał. Najdzikszy morderca z pomiędzy wszystkich Indyan! Zabił on mnóstwo białych i żłopał gorącą krew niewiast i dzieci. Bracie mój, lękam się, czy już nie przytroczył skrawionego skalpu twej siostry do swego pasa.
Na te straszne słowa krew zakrzepła w żyłach Rolanda.
— Powiedziałeś — zawołał z okropnem wzruszeniem — iż zamordował Edytę i zdarł z jej głowy te cudne, złote włosy! O, jeżeli tak jest, to przysięgam ci, że dopóty nie zaznam spokoju i spoczynku, dopóki nie obmyję jej śmierci w posoce tej poczwary. Niechaj mi tak Bóg dopomoże!
— Mówisz jak mąż — rzekł Natan z radością, ściskając silnie rękę młodzieńca — lecz uspokój się, siostra twoja jeszcze żyje i mam nadzieję, iż żyć będzie. Ażebyś przekonał się, że cię nie łudzę, powiedz mi, czy pomiędzy Indyanami lub białymi masz nieprzyjaciela, któremuby zależało na twej śmierci? Czy nie masz wroga w swej rodzinnej prowincyi, któryby nie wahał się wejść w przymierze z Indyanami, byle cię tylko zamordować?
— Mam nieprzyjaciół, ale jestem pewien, iż żaden nie posunąłby swej nienawiści ku mnie do tego stopnia, żeby się łączyć z dzikimi.
— Tedy nie wiem, co o tem wszystkiem sądzić — rzekł Natan. — Gdym opuścił was w zwaliskach chaty, przesuwałem się około osobnego ogniska, przy którem zdala od Osagów siedział jakiś biały i naradzał się z Danielem Doe, w jaki sposób możnaby zdobyć chatę, nie narażając życia Edyty. I zaprawdę, znając zręczność Indyan w strzelaniu, nie mogłem wyjść z podziwienia, że nam tak mało zrządzili szkody, ale rozmowa tych dwu łotrów oświeciła mnie dopiero, iż dlatego strzelali w górę, żeby kobietom nie zadać ciosu. Widziałem wówczas czerwony zawój na głowie nieznajomego i słyszałem wyraźnie, jak się z nim Daniel Doe targował o wysokość nagrody za porwanie twej siostry. Czy myślisz, że korale, strzelby i wszystko, co widziałeś, pochodziło ze zrabowanych domostw? Nie, nie, to była nagroda, którą człowiek w zawoju wypłacił dzikim za porwanie Edyty. Horda Indyan, będąca na jego usługach nie składała się z samych Osagów. Były tam włóczęgi z rozmaitych plemion, a stary Wenonga zna dobrze największych łotrów pomiędzy Indyanami i umiał ich sobie dobrać na tę wyprawę, na którą własne pokolenie nie chciało mu towarzyszyć.
W sercu Rolanda coraz większe budziło się podejrzenie, nie objawił go jednak, ale w milczeniu słuchał uwag Natana.
— Ów biały wyraźnie pragnął twej śmierci, bo cię wydał w ręce starego Piankishawa, który za przybyciem do swojej wsi niezawodnieby cię zamordował. Jakie jednak zamiary ma ów biały względem twej siostry, tego nie wiem, bo nie znam twej historyi.
— A więc ją usłyszysz — rzekł Roland — i mam nadzieję, że wykryjemy tę haniebną intrygę. Ze wszystkiego wnoszę, że człowiek w zawoju czerwonym jest Braxley, który mnie i moją siostrę wyzuł z dziedzictwa po stryju. — I opowiedział Natanowi, jak Braxley opierając się na dawniejszym testamencie Ralfa Forrestera, objął dobra po nim na rzecz dziecięcia, które przed wielu laty zginęło w płomieniach. Braxley jednak zaprzysiągł przed sądem, iż dziecię to żyje, opierając się na zeznaniach niejakiego Atkinsona, który miał znać miejsce pobytu owej dzieweczki, ale go wydać nie chciał. Atkinson miał bardzo złą reputacyę i z powodu popełnionych przestępstw schronił się na granicę posiadłości indyjskich, ażeby ujść zasłużonej kary. Braxley jednak złożył reklamacyę w sądzie, iż z jego pomocą wynajdzie zaginioną dziedziczkę Ralfa Forrestera.
Roland utrzymywał, iż dziecię niezawodnie nie żyje, a nadto obwiniał Braxleya, że zniszczył drugi testament, spisany przez stryja na kilka miesięcy przed śmiercią, którym dziedziczką generalną po sobie mianował Edytę Forrester.
Natan wysłuchał z wielką uwagą opowiadania Rolanda i potem rzekł:
— Teraz nie wątpię, że to Braxley właśnie zawarł ugodę z Indyanami, ażeby uprowadzili Edytę w jaki nieznany i odległy zakąt świata. Bądź jednak spokojny, Bóg nie opuszcza sprawiedliwych i zaręczam ci, iż wkrótce wyda się łotrostwo Braxleya. Pomyślmy teraz nad wyswobodzeniem twej siostry.
— Przedewszystkiem szukajmy pomocy — zawołał Roland.
— I gdzież ją znajdziesz? — odparł Natan. — Czyś zapomniał, że plemiona indyjskie wydały wojnę białym i że wszyscy koloniści, zdolni do boju, przeciwko nim wyruszyli?
— Lecz karawana, którą dowodziłem? — zagadnął Forrester.
— Powiadano mi, że na wieść o wtargnięciu Indyan, nie czekając na ciebie, puściła się w dalszą drogę. Masz tylko Boga na niebie i mnie na ziemi, więcej nikogo.
Roland załamał ręce i z rozpaczą spuścił wzrok ku ziemi.
— Bracie! — rzekł Natan z nieukrytą niechęcią na widok niknącej odwagi kapitana. — Grzeszysz ciężko, zapominając o pomocy Bożej.
— O, gdybyśmy raczej oboje już nie żyli! — zawołał Roland, nie zważając na słowa kwakra.
— Życzysz sobie i siostrze swej śmierci, a nie masz wyobrażenia, co znaczy najdroższe utracić istoty. Oto stoi przed tobą człowiek — mówił, wstrząsając silnie jego ręką — który przed laty był równie młody i szczęśliwy, jak ty. Ba, daleko szczęśliwszy, bo miał ukochaną żonę i kilkoro najmilszych dziatek. Dziś jestem nieszczęsny i opuszczony: niemasz w świecie jednej istoty, któraby mnie kochała.
— Wówczas mieszkałem stąd daleko, w schludnym i lubym domku, własną ręką wybudowanym; domek ten obejmował wszystko, co mi najdroższem było na ziemi: staruszkę-matkę, drogą moją żonę i pięcioro aniołków: dwie dzieweczki i trzech chłopaczków. Rozwijały się pod opieką tkliwych rodziców te niewinne stworzenia, jak wdzięczne kwiatki pod wpływem ożywczych promieni słońca; komuż takie aniołki zawinić mogły?
— Byłem szczęśliwy — mówił dalej Natan po chwilowej przerwie, spowodowanej ciężkiem westchnieniem. — Wyznanie moje religijne czyniło mię człowiekiem pełnym miłości dla bliźnich. Z ufnością w Bogu osiadłem na pograniczu, pośród wiosek indyjskich, pewny, że człowieka cichego serca pozostawią w spokoju. Nagle pojawiła się horda Osagów, wracająca z wyprawy na białych, ich krwią zbroczona i podniosła swe ręce na moje dziatki. Gdym ci opowiadał o wycięciu rodziny Ashburna, pytałeś cobym w podobnym wypadku robił? Uczyniłem to, com ci wtenczas odpowiedział. Wyszedłem naprzeciw Osagów i wodzowi ich oddałem broń swoją, aby mu dowieść, że pragnę żyć z nim w pokoju.
— Bracie, dziki potwór, wódz Osagów, własnym moim nożem zamordował mego najstarszego syna! Z mojej własnej strzelby zastrzelił staruszkę-matkę! Gdybyś sto lat przeżył na świecie, jeszcze nie doczekasz tak okropnego dnia, nie zobaczysz tego, co ja widziałem. Dopiero, jeżeli kiedy będziesz miał grono miluchnych dziatek, jeżeli, od czego cię Boże uchowaj, pomordują je Indyanie w twoich oczach, jeżeli najdroższa żona, ugodzona śmiertelnie, obejmie, konając, twoje nogi, jeżeli sędziwa matka nadaremnie wzywać będzie twej pomocy, wówczas dopiero pojmiesz moje nieszczęście, nędzę, rozpacz, ból i niewypowiedziane męki; wtedy dopiero będziesz tak biednym, jak ja, takim jak ja nędzarzem! Patrz, tu najmłodszy chłopiec tuli się do mych nóg, tam dwie jego siostrzyczki rozdzierającym głosem wołają: Ratuj! Ratuj nas ojcze!
Nie wiem, kogo ratować, kogo wprzód bronić. Rzucam się na mordercę, chcąc mu wydrzeć siekierę, lecz zbójcy chwytają mię za włosy, za ręce i przytrzymują, ażebym patrzał na śmierć moich drogich dzieci. Widzę, jak z kolei spada morderczy topór wodza, tego potwora, na te śliczne główki, widzę krew, oblewającą niewinne istotki, miotani się, szarpię, napróżno! Wszystkie zabite! Wszystkie!
Natan zamilkł, Roland skamieniał z przerażenia, a psina jakby rozumiejąc opowiadanie pana, przeraźliwem wyciem napełniła powietrze.
Po kilku długich minutach nieszczęsny ojciec przyszedł do siebie. Pot kroplisty perlił się na jego czole, pierś ciężko oddychała, ale ani jedna łza nie złagodziła jego ciężkiej boleści. Był blady jak śmierć, lecz na wysilonem obliczu znów zapanował spokój; poczem przezwyciężywszy boleść, rzekł spokojnie:
— Słyszałeś, bracie! Powiedz mi teraz, cobyś na mojem miejscu uczynił?
— Ja? — zawołał Roland, z którego twarzy znikł wyraz współczucia i boleść, a zapłonął pons gniewu. — Ja wydałbym wieczną wojnę okrutnemu plemieniu! Zaprzysiągłbym mu niewygasłą zemstę! Ścigałbym ich wszędzie bez wytchnienia: we dnie i w nocy, w lecie i w zimie! W lasach, polach, we własnych nawet chatach. Nie uważałbym tego tylko za zemstę, ale za pełnienie najświętszego obowiązku względem moich współrodaków, których co chwila mógłby los podobny spotkać!
— Na Boga, uczyniłem to! — zawołał Natan piorunującym głosem, a w oczach jego zabłysnął ogień gniewu. — Mając przed oczyma wiecznie ofiary pomordowane, ścigam morderców bez odpoczynku, a niebo użycza pomocy memu ramieniu. Bóg ci zapłać za okazane współczucie, a nawzajem przyrzekam ci, że doznasz pomocy. Tyś jest mężny, młodzieńcze! Ty nie urągałeś mi ani szydziłeś ze mnie, jak inni: przysięgam ci, że odzyskasz swoją biedną siostrę!
— Lecz któż nam dopomoże? W całym lesie jest nas tylko dwu: ty i ja!
— Ty i ja! Powiedziałeś — zawołał Natan — więc nie spodziewaj się od nikogo pomocy, tylko ode mnie i od siebie. My dwaj musimy ją oswobodzić!
— My dwaj?! — wykrzyknął Roland z podziwem. — Sami? Bez pomocy?
— Tak! My dwaj, sami, bez pomocy. Opatrzność nam dopomoże, a ta mądra psina doprowadzi nas gdzie trzeba. Wojownicy Osagów wyruszyli na północ walczyć z białymi. Wsie ich puste, są tam tylko nieletnie dzieci i starcy, nie mogący już dźwigać broni, są tam kobiety. A więc śmiało naprzód! Nie napotkamy bowiem na taki opór, któregobyśmy nie potrafili zwalczyć siłą, podstępem i odwagą.
— Lecz skąd wziąć broni? — zagadnął Roland.
— Patrz! — rzekł Natan, wskazując drzewo, pod którem leżała zdobycz Indyan — możesz wybierać podług woli.
— Pójdę z tobą na koniec świata — zawołał Roland, napełniony otuchą. Natan, nie odrzekłszy słowa, wybrał dla swego towarzysza strzelbę, nóż i siekierę, oraz poddostatkiem kul i prochu.
Uzbroiwszy się ruszyli naprzód szybko, aż przy wyjściu z lasu na dużą polanę, Natan zatrzymał się nagle i obejrzał się na zabitych Indyan. Z twarzy jego znikł wyraz odwagi, a miejsce jej zajęła dziwna pokora i zakłopotanie. Roland ze zdziwieniem zauważył tę osobliwą zmianę.
— Bracie — mówił kwakier cichym i niepewnym głosem — jesteś walecznym żołnierzem i znasz zwyczaje wojny w tym kraju. Czy nie uważałbyś za stosowne, jako znak zwycięstwa, zedrzeć czupryny tym mordercom i zabrać je z sobą. Jeżeli masz tę myśl, ja ci się nie będę sprzeciwiał.
— Zedrzeć czupryny? Czyliż jestem oprawcą? — zawołał Roland ze wstrętem. — Nie Natanie, żadnemu wrogowi nie daruję życia, lecz skalpowaniem się brzydzę.
— Jak chcesz — odrzekł Natan. I szedł dalej spokojnie, dopóki nie dosięgli miejsca, na którem wczoraj rozbito baryłkę z wódką. Tu Natan przystanął, a potem jakby tajemnymi wyrzutami sumienia dręczony, zawołał:
— Wypocznij tu przez chwilkę; przez nieuwagę pozostawiłem dwie strzelby indyjskie przy legowisku, muszę koniecznie wrócić się i ukryć je w wydrążeniu drzewa, bo gdyby wpadły w ręce dzikich, mogliby ich użyć przeciwko naszym.
I nie czekając na odpowiedź, pobiegł szybko napowrót w głąb lasu. Po upływie dobrego kwadransa powrócił. Chód jego teraz był dumny, oko błyszczało niezwykłym ogniem, a Roland usłyszał, jak mruknął półgłosem:
— Nigdy nie należy rzeczy robić w połowie.
Zauważył nadto, że koniec jego noża był zakrwawiony. Kapitan nie badał kwakra, który w milczeniu szedł naprzód szybkim krokiem.
— Przyjacielu — rzekł po niejakim czasie — może idę za prędko, ale wybacz mi, musimy pośpieszać, bo dzicy bardzo nas wyprzedzili. W nocy zato wypoczniesz doskonale.
I szedł naprzód szybko, nie dając znaku najmniejszego znużenia, co Rolanda niezmiernie dziwiło, wiedział bowiem dobrze, że Natan przez dwie poprzednie noce prawie nic nie spał. Przy tak śpiesznym pochodzie nic dziwnego, iż wkrótce stanęli u brodu; przeprawiwszy się przez rzekę, szli dalej wciąż jej brzegiem nie zatrzymując się prawie wcale.
Tak ubiegł cały dzień. Wieczorem po zachodzie słońca, Natan opuścił brzeg rzeki i zagłębił się w puszczę. Po upływie pół godziny zatrzymał się pod skałą, gęstymi krzakami zarosłą, a odgarnąwszy w najgęstszem miejscu przejście, ukazał Rolandowi otwór, prowadzący do jaskini, i rzekł:
— Tu nam będzie dobrze, dzicy nie zaniepokoją nas, wiem o tem z długoletniego doświadczenia. Wejdź do środka!
Natan wprowadziwszy Rolanda w głąb jaskini uzbierał szybko chróstu i wkrótce potem płonął przyjemny ogień, około którego obydwaj zasiedli na posłaniu z suchych liści. Kwakier wydobył ze swej torby podróżnej kawał mięsa suszonego i kilka garści ziarn kukurydzy, zachęcając Rolanda, ażeby się posilił. Ale kapitan nie miał najmniejszej chęci do jadła. Wyczerpany trudami i cierpieniem zarówno fizycznem, jak i moralnem, rzucił się, jak kłoda, na miękkie posłanie i zasnął snem twardym.
Natan, ułożywszy broń tak, ażeby w każdej chwili mógł ją uchwycić i upomniawszy Cukierka, aby był czujnym, poszedł za przykładem kapitana. W parę minut potem usnął głęboko, jak człowiek, który przez dwie doby nie zmrużył oka i w ciągu tego czasu zniósł niemało trudów.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.