Duch puszczy (Bird, 1912)/Wychodźcy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  I.
Wychodźcy.

Przy schyłku pięknego dnia sierpniowego liczna gromadka wychodźców europejskich wynurzała się z olbrzymich lasów, zajmujących południową część hrabstwa Linkolnu, w stanie Kentuky. Około dwóchset osób, przeważnie kobiet i dzieci, składało ten orszak, ciągnący się po drodze wydłużonym wężem. Wszyscy mężczyźni bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, pistolety, pałasze i wielkie noże myśliwskie; chłopcy nawet czternasto i piętnastoletni z dumą dźwigali broń, powierzoną im przez starszych dla obrony gromady przeciwko napadowi dzikich Indyan. Wychodźcy byli w części Europejczykami, świeżo przybyłymi do Ameryki dla szukania lepszego losu, w części mieszkańcami wschodnich, nadmorskich Stanów Unii Amerykańskiej, którzy opuścili przeludnione już nieco te prowincye, w nadziei, że znajdą łatwiejsze utrzymania dla siebie i swych rodzin nad brzegami rzeki Ohio, gdzie ziemia była nadzwyczaj żyzna, a można ją było nabywać prawie za bezcen.
Na czele owej gromady wychodźców jechał na dzielnych koniach oddział mężczyzn, złożony ze 30 z górą ludzi; trzymali oni broń w pogotowiu i bacznie śledzili nieprzejrzane gąszcze odwiecznej puszczy. W niejakiej odległości za nimi jechały także wierzchem kobiety i dzieci; tuż obok nich szły juczne konie i muły, obciążone sukniami, bielizną oraz sprzętami i narzędziami gospodarskiemi. Dalej pędzono liczne stada bydła rogatego, owiec i trzody chlewnej. Pochód zamykał oddział mężczyzn, równie liczny i zbrojny, jak jadący na czele. Po obu stronach karawany postępowały gromady jeźdźców, liczące po 10—12 ludzi, dla osłony boków. Cały ten orszak okazywał wielki porządek i przezorność, jaką należało niezbędnie zachować wówczas przebywając lasy, rojące się dzikimi i okrutnymi krajowcami, będącymi śmiertelnymi wrogami Europejczyków.
Orszak ten, złożony, jak mówiliśmy, z ludzi białego plemienia, wyjąwszy dwóch lub trzech niewolników-murzynów, wydostał się wreszcie na równinę, bujnymi zasiewami pokrytą. W pośrodku niej znajdowała się osada europejska, obwiedziona dokoła rowem głębokim i wysokim ostrokołem. Na widok mieszkań ludzkich zajaśniał uśmiech wesoły na znużonych twarzach wędrowców; wkrótce potem uczucie serdecznej radości napełniło ich serca, gdy ujrzeli wybiegających naprzeciw nich mieszkańców osady. Przez otwarte naoścież wrota ostrokołu wysypała się cała ludność: starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, nawet i drobna dziatwa spieszyła na spotkanie przybyszów. Z obu stron wznosiły się pod niebiosa wesołe okrzyki, z obu stron na znak radości huknęły strzały, a kiedy nakoniec obie gromady zbliżyły się ku sobie, wszyscy znajomi i nieznajomi rzucili się wzajemnie w objęcia i poczęli ściskać serdecznie.
W taki to sposób przed stu mniej więcej laty przyjmowano w Ameryce wychodźców europejskich: radość osadników stąd pochodziła, że przybysze nie tylko zwiększali zastępy ludności białej, ale zarazem przynosili z dawnej ojczyzny świeże wiadomości, z utęsknieniem oczekiwane przez osadników.
W powszechnej radości, którą rozbudziło przybycie wychodźców, nie brał udziału jeden tylko młody mężczyzna, jakkolwiek on właśnie powinienby był najbardziej cieszyć się z przybycia do kresu podróży; był to bowiem naczelnik gromady. Młody, bo liczący niespełna dwadzieścia pięć lat, zyskał sobie jednak powszechną ufność do tego stopnia, że mu powierzono kierunek i bezpieczeństwo wszystkich. Odwaga, przezorność i męstwo, których niejednokrotnie dał dowody, biorąc udział od siedmiu lat w licznych wyprawach i bitwach staczanych z Indyanami, zjednały mu tę ufność pomiędzy współtowarzyszami. Twarz jego, pomimo smutku, malującego się na niej, była piękna, cera opalona promieniami południowego słońca wpadała w barwę brunatną, od której kruczy włos, czarne wąsy i broda przecudnie odbijały. Czarne oko iskrzyło się odwagą; wzrost smukły i wysoki, szerokie barki zdradzały niepospolitą siłę, a postawa i ruchy wojskowe dowodziły, że niemało czasu spędził w obozach. Koń jego przewyższał pięknością konie jego towarzyszy, również i broń odznaczała się doborem. W olstrach tkwiła para pięknych pistoletów, u boku wisiał pałasz niepospolitego hartu, za pasem połyskiwał nóż myśliwski, a na wstędze bawolej, przewieszonej przez ramię, wisiała strzelba ciężka o długiej lufie, jakiej wówczas używali najlepsi strzelcy amerykańscy.
Kiedy gromada wychodźców wjeżdżała w opalisadowanie, dowódca pozostał w tyle, a przy nim trzy osoby: dwóch zbrojnych niewolników-murzynów i młode dziewczę o rysach pięknych i wdzięcznych. Pomimo błękitnego oka i złocistych włosów, spadających bujnie na ramiona, podobieństwo pomiędzy dzieweczką a młodym wodzem karawany było tak uderzające, iż na pierwszy rzut oka każdy z łatwością mógł poznać, że to brat i siostra.
— Drogi Rolandzie! — zawołało dziewczę, ujmując rękę brata — powiedz mi, dlaczego jesteś tak smutny? Czemu nie śpieszysz wraz z innymi na powitanie tych zacnych ludzi, którzy nas tak serdecznie przyjęli?
— Jakże nie mam być smutny, moja biedna Edyto, kiedy nie mogę ci w tej pustyni ofiarować lepszego mieszkania nad taką nędzną chatę, z jakich składa się cała osada.
— Czyż tylko to cię zasmuca, mój braciszku? — rzekło dziewczę z radością. — O, bądź zupełnie spokojny, Rolandzie: i w najlichszej chatce, przy twoim boku i pod twoją opieką, będzie mi równie dobrze, jak w rodzicielskim domu.
Promyk radości rozjaśnił czoło Rolanda.
— Dobrze więc, moja droga siostrzyczko — rzekł z uśmiechem — dołożę wszelkich starań, ażeby ci urządzić jak najprzyjemniejsze mieszkanie. Zaraz jutro, przy pomocy Cezara i Kassyusza — dodał, wskazując obu niewolników — wyprawimy się do lasu, zwalimy kilka odwiecznych dębów i wybudujemy ci chatkę, piękniejszą od wszystkich w całej osadzie: będziesz miała i ładny ogródek na kwiatki, i sad z drzewami owocowemi. Uprawimy kawał pola, obsiejemy kukurydzą i pszenicą, a mam nadzieję w naszych strzelbach, że ci nigdy, moja gosposiu, na wybornej niezbraknie zwierzynie. Zawsze jednak — mówił dalej ze smutkiem, na nowo pokrywającym twarz jego — nie będzie ci tutaj tak dobrze, jak w domu stryja, gdzie żyłaś otoczona dostatkiem i wszelkiemi przyjemnościami. Moja to wina, że będziesz odtąd nudne dni pędziła na pustyni. Nie wiem, przez co ściągnąłem na siebie niechęć stryja, tak dalece, że, umierając wydziedziczył nas oboje, chociaż ty wcale na to nie zasłużyłaś, biedna siostrzyczko.
— Mylisz się Rolandzie, małe przewinienie, którego dopuściłaś się przeciwko stryjowi, wstępując do wojska pomimo jego woli, nie mogło zniszczyć przywiązania, jakiego ci zawsze dawał dowody; tem bardziej ja, która nigdy nie dałam mu najmniejszej przyczyny do niezadowolenia, nie zasłużyłam wcale na jego niełaskę. Wierz mi, Rolandzie, w tem jest coś, czego dociec nie mogę. Czas nam to wyjaśni, a zanim to nastąpi, będę najszczęśliwszą przy tobie, mój braciszku, byleś tylko się nie smucił i nie martwił bez potrzeby. Razem pracować będziemy, razem pocieszać się, a zaręczam ci, że dnie, miesiące i lata będą nam upływały bardzo przyjemnie.
— Niechże więc będzie tak, jak chcesz, moja siostrzyczko. Od jutra zaczyna się nowa epoka w naszem życiu. Ale patrz! patrz! — dodał, wskazując ręką w kierunku osady — ktoś pędzi wprost ku nam: z tej pięknej i rycerskiej postawy wnoszę, iż to być musi sam naczelnik osady, straszny dla Indyan pułkownik Bruce.
Zanim Roland skończył mówić, już przypadł galopem mąż wspanialej postaci, wzrostem przewyższający młodego wodza, twarzy równie ogorzałej i bujnym zarostem okrytej. Liczył pięćdziesiąt lat wieku, ale wyglądał zaledwie na czterdzieści. Czerstwość krasiła jego piękne, męskie oblicze, a ani jeden siwy włos nie srebrzył się w czarnych kędziorach, pokrywających mu gęsto głowę. Był to człowiek odważny, żelaznej woli i nieustraszonego męstwa; silny zręczny i rozumny, słowem, naczelnik, jakiego potrzebowała osada, położona w głębi puszcz, w krainie mało zaludnionej, a wystawionej na nieustanne napady zajadłych wrogów.
— Witam cię, panie Forrester! — zawołał, wstrząsając dłoń Rolanda — to zapewne twoja siostra Edyta — dodał, witając ją po wojskowemu. — Cieszę się, żeście tutaj przybyli, tem więcej, że jestem waszym dalekim krewnym, bo nieboszczyk twój stryj miał za żonę siostrę cioteczną mojej matki. Oto mój syn Tom — rzekł, przedstawiając młodzieńca, który za nim przybył. — Młody chłopak nie ma jeszcze lat dwudziestu, ale rąbie i strzela wybornie, co u nas jest dziś najważniejszą rzeczą w wychowaniu młodzieży. No proszę do mnie, rozgośćcież się swobodnie i mieszkajcie w moim domu dopóty, dopóki sobie nie zbudujecie własnego. Tom, ruszaj przodem i przygotuj wszystko na przyjęcie naszych gości. Udał mi się chłopiec — mówił dalej Bruce — wystawcie sobie, w czternastym roku życia zdobył skalp[1] z wojownika Osagów, a notabene w uczciwej bitwie, pierś przeciw piersi, bez niczyjej pomocy.
— Czy być może? — zawołał Roland ze zdziwieniem.
— Ba, opowiem ci krótko, jak to było. Skradziono nam konia, Tom za śladami jego pobiegł do lasu; zaledwie zapuścił się w gęstwinę, gdy padł strzał i kula świsnęła mu koło ucha. Syn mój, zwróciwszy oczy w kierunku strzału, ujrzał dwóch Osagów, trzymających skradzionego konia, a jeden z nich z podniesioną siekierą rzucił się ku niemu. Chłopak szybkim strzałem powala Indyanina, grożącego mu śmiercią, gdy tymczasem drugi rabuś uchodzi na skradzionym koniu. Niepodobna było ścigać go, tembardziej, że powalony, a tylko lekko ranny Osag zerwał się z ziemi i poskoczył na chłopca. Walka była uporczywa, bo, chociaż dziki, raniony w prawą rękę, nie mógł jej używać, był jednak silnym i doświadczonym w boju szermierzem. Tom mógł ujść przed nim, ale zaciętemu chłopcu zachciało się czupryny Osaga, i nakoniec zdobył ją, wbiwszy nóż myśliwski w piersi dzikiego aż po same jelce. Możesz sobie wystawić zadziwienie całej osady, kiedy niedorostek wrócił do nas bez konia wprawdzie, ale za to z krwawą oznaką odniesionego zwycięstwa.
W ciągu tego opowiadania nasi podróżni dojechali przed dom pułkownika, który, wprowadziwszy ich do mieszkania, przedstawił jako krewnych swej rodzinie.









  1. Skalpem nazywają w Ameryce Północnej obcięcie nożem skóry naokoło głowy i zdarcie jej z czaszki wraz z włosami, którą dzicy zabitym nieprzyjaciołom zabierają na znak zwycięstwa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.