Dusza Zaczarowana/II/Część druga/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała księga II |
Indeks stron |
Marek nie był jednak wyłącznie komedjantem, który bawi się ludźmi, posiadał bowiem, jak dziadek, inne jeszcze cechy. Niewielu wiedziało, że Raul Rivière ukrywa pod swawolą i cynizmem, oraz skłonnością do uciech, ciemne, tragiczne głębie, niedostępne nikomu. Dzieje się to częściej, niż sądzimy, u roześmianych Galów. Chowamy to dla siebie. Anetka zdradzała tego ojcu, a nie znała również tej strony życia ojca jak i syna. Każde posiadało oddzielne życie wnętrzne. Była to wstydliwość, dziwna zaiste. Dużo mniej ich kosztowało wyjawianie błędów i grzechów (Raul Rivière chlubił się niemi nawet), niźli tragedji duszy.
Marek wziął swą część spadku. Dziecko, pozbawione rodzeństwa i towarzyszy, ma dość czasu błądzić po podziemiach życia. Piwnice Rivière’ów były głębokie i obszerne, a mogła się tam spotkać matka z synem. Ale nie dostrzegało jedno drugiego i sądzili, że są daleko od siebie. Matce przysłaniała oczy namiętność niewygasła, dziecku swoisty egoizm wieku, oboje zaś tkwili w ciemnościach. Tylko Marek stał jeszcze niedaleko drzwi, nie szukał wyjścia i nie rozbijał się o mury, jak Anetka. Stał skulony na schodach i marzył o przyszłości. Niezdolny pojąć, konstruował sobie życie.
Niedaleko natrafiłby na nie mur straszliwy, przed którym staje dęba przerażona osobowość człowiecza. Śmierć. Mur ten wznosił się z wszystkich stron, a choroby otaczały go, niby kurytarze okrężne. Daremnem było szukać przejścia, mur był silny i bez wyłomu. Marek wiedział bez objaśnień, że ten mur istnieje. Wyczuł go w ciemności i zjeżył grzywę, jak koń. Nie powiedział tego jednak nikomu i od nikogo nie dostał wieści, cały świat był jednego zdania.
Jak wszystkie kobiety współczesne, Anetka była złą wychowawczynią. Słyszała dużo o pedagogji i mówiła o niej z przekonaniem, przywiązując dużą wagę do pewnych metod, zaniedbywanych dawniej, ale gdy przyszło dziecko, uczuła się bezbronną, wobec rozlicznych niespodzianek życia, nie wiedziała co począć z teorjami, podejmowała je, rzucała i wkońcu zdała się na instynkt.
Nie doszła do rozstrzygnięcia w praktyce problemu religijnego swego dziecka, chociaż nad tem rozmyślała długo. Towarzyszki jej dawne, ze sfer bogatego, republikańskiego mieszczaństwa, były wychowywane przez matki religijnie, a niereligijnie przez ojców i nie odczuwały wcale sprzeczności tych poglądów (godzi się to z sobą, jak wiele sprzeczności towarzyskich, bo tam żadne uczucie nie posiada trzeciego wymiaru). Anetka chodziła do kościoła, jak do liceum, odprawiła też pierwszą komunję, sumiennie, a bez wzruszenia, jak zdała maturę. Ceremonje kościelne, obchodzone w parafji, uznała za obrzęd światowy i po wystąpieniu z towarzystwa porzuciła je.
Społeczeństwo dzisiejsze (a Kościół jest jednym z jego filarów) zdołało tak doskonale zbanalizować wielkie, zasadnicze potęgi człowiecze, że Anetka, posiadająca większe skarby wiary od stu dewotek, uważała się za niereligijną. Pomieszała religję z mlynkiem do klepania pacierzy i zewnętrznemi ceremonjami, które są zbytkiem bogaczom, a tumanią biedaków, utwierdzając ich w nędzy i służąc władzom społeczeństwa.
Nie odczuwała potrzeby praktyk religijnych, od kiedy je zarzuciła. W chwilach rozpraw z sumieniem, podczas namiętnych monologów, czuła jednak, że jest na mszy.
Nie zamierzała tedy dać synowi tego, co jej było zbyteczne, i kwestja ta nie zostałaby nawet poruszona, gdyby (o dziw paradoksu!) Sylwja nie postawiła jej na porządku dziennym. Sylwja, której religijność przypominała paryskiego wróbla, nie wyszłaby nigdy zamąż, bez współudziału Kościoła i uznała za rzecz nieprzyzwoitą, że Anetka nie ochrzciła zaraz syna swego. Uczyniła to jednak potem, z uwagi na Sylwję, której się zachciało być chrzestną matką. Potem zapomniała o wszystkiem aż do czasu zjawienia się Juljana. Religijność jego praktykująca, zasługująca na szacunek, przywiodła jej na myśl zaniedbany problem. Ale cóż miała uczynić. Posłać Marka do kościoła i uczyć go religji, w którą sama nie wierzyła? Spytała Juljana, a on z całem oburzeniem i naciskiem podkreślił konieczność wtajemniczenia dziecka w prawdy boskie.
— Ale dla mnie nie są to żadne prawdy! — powiedziała. — Muszę tedy chyba kłamać wobec Marka, gdy zapyta?
— Nie, nie trzeba kłamać, ale pozwolić mu wierzyć, dla własnego dobra jego.
— Czyż wyjdzie mu to na dobre, gdy go będę wprowadzała w błąd? Cóż o mnie pomyśli, gdy rzecz wykryje? Będzie miał prawo wyrzucać mi to i przestanie mi ufać! Pozatem nie wiem, czy ta wyuczona wiara nie spaczy późniejszego rozwoju jego.
Juljan nachmurzył się, a Anetka zmieniła co prędzej temat. Nie wiedziała co czynić. Znajomi protestanci poradzili jej, by syn przeszedł kurs różnych religij, a potem wybrał z pośród nich, gdy dojdzie lat szesnastu, ale wybuchnęła w odpowiedzi śmiechem. Ci poczciwcy traktowali religję jak egzamin z danego przedmiotu!...
Koniec końcem, Anetka nie uczyniła nic. Spacerując z Markiem, wstępowała czasem do kościoła, siadała w ławce, podziwiała gałęzisty las kolumn, przymglone światło lamp, blask witrażów, łuki sklepienia, szmer cichych psalmów, białe obrusy i słuchała organów. Było jej to kąpielą marzeń i skupienia.
Markowi było to dość miłe. Siedział z dłonią w dłoni matki i szeptał z nią. Czuł jakąś słodycz, ciepło i jakąś miłą drzemkę w ciele... Wszystko dobrze, byle niezbyt długo! Nudziło go otępienie sentymentalne, czuł potrzebę ruchu, myślenia o rzeczach konkretnych, mała jego główka obserwowała, notowała i roztrząsała naprzykład kwestję, czemu ten tłum się modli, a matka nie. Nie mówiąc nic, budował wnioski i refleksje. Pytał rzadziej, niż inne dzieci, gdyż ambicja nie pozwalała mu okazać się naiwnym.
Zagadnął jednak pewnego dnia:
— Mamo, co to jest Bóg?
— Nie wiem, mój chłopcze! – odparła.
— Cóż tedy wiesz?
Uśmiechnęła się i rzekła, tuląc go do piersi:
— Wiem, że cię kocham!
Ach, tak... rzecz banalna... wiedział dobrze, że go kocha, ale czyż trzeba było chodzić do kościoła, by mu to powiedzieć?...
Nie był zgoła czuły i nie cierpiał mglistych marzeń, „w których lubują się baby.“
Gdy Anetki nie trapiły obowiązki, miała trochę czasu i syna przy sobie, czuła się szczęśliwą i nie potrzebowała daleko szukać Boga, gdyż miała go w sercu własnem. Ale Marek czuł, że ma w sercu samego tylko siebie, to jest Marka, a resztę uważał za głupstwo. Trzeba myśleć jasno. Cóż to jest właściwie ten Bóg? Czy to ten człowiek przed ołtarzem, w kobiecej spódnicy i złocistej skorupie na grzbiecie? Czy szwajcar z laską, w krótkich spodniach i pończochach, co się uśmiechał czule jak te nieznośne baby, które lubią całować bez końca?
— Chodźmy już, mamo!
— Czy tu nie ładnie?
— Tak, dość ładnie. Ale wracajmy!
Nie pytał już matki o Boga. Wiedział, że jeśli starsi powiadają, iż czegoś nie wiedzą, to ta rzecz nie ciekawi ich wcale... Snuł tedy dalej sam nić myśli... Słyszał nieraz, jak mówiono: Ojcze nasz, któryś jest w niebie... (było to pole dla sceptycznych wybryków niedorostków, którzy uprawiali sport niewiary), przerzucał czasem Biblję, niby starą bajkę, z ciekawością i nudą jednocześnie, pochwytał różne pytania i odpowiedzi i sformułował niedbale wniosek: Bóg jest to ktoś, kogo nie widać, a który podobno stworzył cały świat... Podobno!... To coś niejasnego, coś niewyraźnego. Przestał go, jak i matkę, interesować ten Bóg, coś w rodzaju jakiegoś króla... mniejsza z tem!...
Natomiast ciekawiło go wielce życie własne, to co mu zagrażało i co miało... potem... nastąpić. Głupia gadanina na ten temat w pracowni Sylwji obudziła bardzo wcześnie jego uwagę. Dziewczętami wstrząsał lekki dreszczyk, gdy paplały o wypadkach, nagłej śmierci, chorobach, pogrzebach i nie ustawały, ni na chwilę. Śmierć je podniecała, a zwierzęcy instynkt malca jeżył się na dźwięk tego słowa. Chciał o to zapytać matkę. Ale nawskroś zdrowa Anetka nie wspominała nigdy o śmierci i nie zajmowała się nią wcale w tym okresie życia, gdyż miała co innego do roboty. Kto musi zarabiać na życie i myśleć o sprawach codziennych, dla tego kwestje zagrobowe są zbytkiem i przychodzą na myśl dopiero w chwili, gdy ktoś bliski przeniósł się na tamten świat. Miała syna po tej stronie, a zresztą, gdyby go straciła, życie i śmierć przestałyby mieć wszelką wartość. Była zbyt namiętna, by poprzestawać na świecie niematerjalnym, bez ciała, które kochać można.
Widząc jednak jak jest silna, nieugięta, zapracowana, niebaczna na jego obawy. Marek wstydził się okazać słabym. Musiał tedy radzić sobie sam. Nie łatwe zadanie. Ale uprościł sobie kwestję do granic, jakie mu były na rękę. Śmierć to znaczy, że umierają różni, inni ludzie. Jest to zresztą ich sprawa. Idzie o to wyłącznie, czy umrzeć muszę... ja?
Sylwja powiedziała przy nim raz:
— Wszyscy kiedyś pomrzemy!...
Zapytał:
— I ja także?
Roześmiała się.
— O, ty masz jeszcze dość czasu.!
— Ile?
— Aż do starości.
Ale wiedział dobrze, że nieraz grzebią małe dzieci. A zresztą nawet będąc starcem, nie przestanie być sobą. Marek umrze pewnego dnia... To go przeraziło. Czyż niema sposobu uniknąć tego? Musi być gdzieś coś, niby gwóźdź w ścianie, o co się człowiek czepi... Nie chcę umierać... nie!
To uczucie mogło go właśnie, jak wielu, zawieść prosto do Boga. Ale matka nie szukała takiego oparcia, przeto porzucił tę myśl. Nawet krytykując Anetkę, ulegał jej wpływowi. To, że mimo owej ewentualności była spokojna, nie dodawało mu wcale otuchy, natomiast nakazywało trzymać się odpornie, jak ona. Niedarmo jest się synem Anetki, mimo nerwowości i wątłego nieco ciała. Jeśli kobieta nie boi się, to cóż dopiero ja!
Tylko nie był w stanie nie myśleć o tem wszystkiem, jak dorośli. Trudno odpędzić napływające myśli, zwłaszcza nocą... kiedy się nie śpi. Trzeba tedy myśleć i nie bać się... Cóż się dzieje z człowiekiem po śmierci?...
Oczywiście, nie znalazł odpowiedzi. Strzeżono go też od widoku pogrzebów. Widział jeno w muzeum parę razy ryciny. Wyciągnięty na łóżku, dotykał swego ciała... Jakże się dowiedzieć? Nierozważne słowo otwarło mu, tuż w pobliżu, okno na przepaść, w którą spojrzeć pragnął.
Pewnego dnia letniego stał bezczynny przy oknie, łapał muchy i wyrywał im skrzydła. Bawiło go ich bzykanie, ale nie chciał im zresztą zrobić nic złego. Były to żywe zabawki, których psucie nie kosztowało nic. Na tej zabawie przyłapała go matka. Nie mogąc się pohamować, potrząsnęła gwałtownie chłopcem i krzyknęła, że jest obrzydliwym nikczemnikiem...
Cóżbyś powiedział, gdyby ci ktoś wyłamał obie ręce? Czyż nie wiesz, że te zwierzątka cierpią, jakbyś cierpiał sam?
Udał, że się śmieje, ale go to przejęło. Nie pomyślał, że mucha a on, to wszystko jedno... Daleki od politowania, zaczął jednak patrzyć na nie innemi oczyma, niespokojnie... uważnie i wrogo. Śledził odtąd konie, padające w ulicy... psa przejechanego... ...badał, a ciekawość tłumiła współczucie.
Pod koniec zimy mglistej, bezsłonecznej, chłopiec był blady, wyczerpany uporczywym katarem, przeto Anetka wynajęła na Wielkanoc, na dwa tygodnie izbę chłopską w Bièvres. Było jedno tylko, wielkie łóżko i musieli spać w niem oboje. Nie lubił tego, ale nikt go nie pytał o zdanie. Na szczęście przez cały dzień był sam, gdyż Anetka wracała do miasta w interesach, zostawiając syna pod opieką swych gospodarzy, którzy nań nie zwracali wcale uwagi. Wymykał się już wczesnym rankiem w pole i badał, szukał, obserwował, chcąc schwycić coś, co się do niego odnosiło. W całej naturze dostrzegał siebie jeno. Błądził po lesie. W pewnej odległości posłyszał gwar głosów dzieci wiejskich. Unikał towarzystwa, zwłaszcza chłopców, gdyż nie był dość silny, by nimi zawładnąć, ale mimo to uczuł do nich pociąg. Podszedłszy, zobaczył pięciu, czy sześciu nicponiów stojących nad rannym kotem. Miał złamany kręgosłup, a malcy zabawiali się, przewracając go i kłując patykami. Bez namysłu rzucił się na nich Marek z pięściami. Po pierwszem zdziwieniu gromadka przybrała postawę zaczepną i zaczęła go lżyć. Cofnął się za drzewo i zatkał uszy. Nie mogąc się zdecydować na odwrót, wrócił, a urwisze urągali dalej:
— Hę... mieszczuchu... boisz się! Chodźno, popatrz, jak zdycha!
Podszedł, nie chciał bowiem uchodzić za tchórza. Zresztą pałał żądzą patrzenia. Kotu wypłynęło jedno oko, leżał na boku, zad miał już martwy, dyszał bokami, a głowa jego podnosiła się z jękiem śmiertelnego strachu. Nie mógł umrzeć. Chłopcy brali się za boki od śmiechu, a Marek patrzył skamieniały. Nagle chwycił spory kamień i zaczął tłuc co sił kota po głowie. Usłyszał przeraźliwy wrzask, ale nie zważając na to, tłukł i tłukł bez końca, nawet kiedy kot już nie żył...
Chłopcy patrzyli nań z zakłopotaniem. Spróbowali żartować. Marek patrzył na nich tępo, złośliwie, wargi mu się trzęsły, a z zaciśniętych rąk spływała krew. Chłopcy odeszli po chwili, zaczęli się śmiać i śpiewać. Marek wrócił do domu, zaciskając zęby. Nie powiedział matce słowa. Ale w nocy zaczął krzyczeć. Anetka objęła drżące ciało syna.
— To jakiś szkaradny sen! Chłopcze, uspokój się! — prosiła, a on myślał:
— Zabiłem go! Wiem teraz co znaczy śmierć.
Straszna to duma, wiedzieć, widzieć i zniweczyć! I coś innego jeszcze, czego nie rozumiał: wstręt i pociąg jednocześnie. Przedziwne nici, łączące krwawe ręce z krwawą głową... Czyjaż to krew? Zwierzę przestało cierpieć. On przejął jego przedśmiertny strach.
Na szczęście w tym wieku nie zachowuje się długo jednej myśli, byłoby to wielkiem dla Marka niebezpieczeństwem, gdyby go była opanowała. Przyćmiły ten obraz obrazy inne, odświeżając mózg, ale została idea zasadnicza. Przejawiała się zrzadka jeno, ale w chwilach takich łyskało ponuro, a ciężkie chmury zwisały ponad strugą życia. Twarde jądro kryło się pod miękką osłoną bytowania... była to śmierć, siła zabójcza... Zabijają mnie, zabijam ja... Nie dam się! Wygra silniejszy! Dalejże...
Duma, zacięta duma opancerzyła go twardą zbroją. A skądże wziął tę stal, jeśli nie od matki, którą gardzi z powodu jej rozlewności i igra z tą jej przywarą. Wiedział o tem i nawet czasu, kiedy go rozpieszczała Sylwja, uznawał wyższość Anetki. Może ją nawet naśladował? Ale czuł także, że winien chronić się przed przewagą tej indywidualności, tej osoby, która go nadmiernie kocha, zalewa sobą i zagraża własnemu życiu jego. Czuwał przeto zbrojny i trzymał ją zdala, wiedząc, że i ona jest... wróg!