Dusza Zaczarowana/II/Część druga/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała księga II |
Indeks stron |
Sylwja znikła z widowni. Przez kilka pierwszych zaraz miesięcy, gdy tylko minęła namiętna uraza, Sylwja czuła wyrzuty sumienia, na myśl o trudnościach, z jakiemi walczy siostra. Byłaby jej dopomogła, ale nigdy nie zdecydowała się pierwsza na ten krok, zaś Anetka przelałaby raczej krew ostatnią, niż poszła prosić. Były obie uparte i unikały się na ulicy. Ale Anetka spotkała raz Odetkę w towarzystwie jednej z robotnic pracowni i, nie mogąc powstrzymać wybuchu czułości, uściskała dziecko. Sylwja także spotkała Marka, wracającego ze szkoły (udawał, że jej nie widzi), zatrzymała go i rzekła:
— Jakto? Nie poznajesz mnie już?
Najeżył się zaraz i odparł:
— Dzieńdobry, cioteczko!
Chłopiec uznał za stosowne stanąć po stronie matki. Był to patrjotyzm lokalny w myśl zasady: my country, right or wrong.
Dotknięta tem Sylwja, spytała:
— Jakże się wam powodzi?
Odparł chłodno:
— Doskonale!
Widziała, jak odszedł nadęty i czerwony od wysiłku. Był ubrany porządnie. Do kroćset! Doskonale! Radaby była dać mu w skórę.
Pobudziło ją do pasji to, że Anetka mogła bez niej dać sobie radę. Nadsłuchiwała pilnie, gdy mówiono o jej utrapieniach i nie wyrzekła się nadziei opanowania siostry na nowo. Narazie czyniła to w myśli. Dziwiło ją, czemu Anetka chce żyć w takich warunkach. Znając ją, wiedziała, że nie jest stworzona do rezygnacji z wszelkich uciech. Czemuż się zmuszała do tego wdowieństwa? Nie brakło chętnych, którzyby, w braku męża, jako przyjaciele ulżyli jej niedoli. Krok taki obniżyłby szacunek jej dla siostry, ale uczyniłby ją bliższą Sylwji.
Anetka sama nie rozumiała powodów swego życia klasztornego, tego strachu, który ją skłaniał do cofnięcia się, ile razy nadchodziła, nie już sposobność, ale myśl owych uciech naturalnych, których nie mogło jej wzbronić żadne prawo społeczne, ni kościelne, gdyż nie uznawała Kościoła, a była panią własnych czynów.
— Czegóż się boję? — spytała.
— Siebie...
Nie mylił jej instynkt. Namiętność pożądania i ślepa zmysłowość wykluczała ją od rozkoszy przelotnej, igraszki bez następstw, Anetka wiedziała dobrze, że najlżejsze wstrząśnienie uczyniłoby ją ofiarą potęg nieokiełznanych. Poprzednie zetknięcie z miłością zachwiało już równowagę, teraz zaś niebezpieczeństwo wzrosło znacznie. Nie oparłaby się, a porwana bezwolnie, utraciłaby ową wiarę, której potrzebowała niezbędnie. Jakaż to wiara? Wiara w siebie... Czyż duma? Nie. Wiara w coś szczytnego, boskiego, co chciała przekazać synowi. Kobieta taka, jak Anetka, nie ma, poza ścisłą dyscypliną małżeńską innej drogi, jeno bezwzględny przymus moralny, albo bezwzględne oddanie się instynktom zmysłowym. Wszystko, albo nic!...
Mimo to jednak w ciągu tych kilku miesięcy przychodziło jej nawrotami do głowy:
— Marnuję życie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zjawił się na widowni Marcel Franck. Przypadek go postawił na jej drodze. Nie myślał już o niej, ale też nie zapomniał. Poczynił dużo doświadczeń miłosnych, które nie zostawiły śladów wybitniejszych, prócz może paru zmarszczek wokół przekornych oczu. Tylko znużyło go to i przepoiło pewną wzgardą dla łatwych zwycięstw i siebie samego. Na widok Anetki, ten zblazowany człowiek odnalazł dawne uczucie świeżości i pewności, co go pociągało i zaciekawiło na nowo. Badał ją oczyma i poznał, że ona także niejedno uczyniła odkrycie. Miała w spojrzeniu błyski burz i łunę katastrof. Ale wydawała się spokojna i pewna siebie. Nie było tedy za późno i czuł, że mogliby się teraz porozumieć.
Nie zadając pytań, wybadał zręcznie, z czego żyje. Niedługo potem Anetka otrzymała za jego wpływem pracę dość dobrze płatną, mianowicie katalogowanie zbioru dzieł sztuki, w czem był zainteresowany, i to im dało sposobność widywania się parę razy na tydzień. Umieli rozmawiać, pracując, i zżyli się rychło, po dawnemu.
Marcel nie pytał nigdy Anetki o jej życie, ale opowiadał o sobie, co było najlepszym sposobem dowiedzenie się, co myśli. Zabawne doświadczenia rozmaitych własnych przejść miłosnych dostarczały tematu i lubował się w tem. Lubił zwierzać się z nich Anetce, która go burczała potrosze. On pierwszy kpił z siebie, jak i z wszystkiego zresztą, ona zaś słuchała chętnie śmiałych opowieści, gdyż była pobłażliwa dla spraw, nie dotyczących jej osobiście. Brał to wszakże inaczej i radowało go to wesołe i pobłażliwe ujmowanie życia. Nie odnajdywał w niej surowego pedantyzmu cnotliwości. Wymieniali ironicznie refleksje, a Marcel dumał, jakby to było dobrze pozyskać dla siebie tę mądrą duszę i dzielić z nią przygody życia. W jakiż sposób? Wszystko jedno! Kochanką, albo żoną jego mogłaby zostać. Był wolny od przesądów, nie przywiązywał wagi do „przypadkowego macierzyństwa“ Anetki, a nawet do miłostek, jakie mogła przeżyć w czasie minionym. Nie dręczyłby jej na pewno dozorowaniem i nie tykałby tajemnic życia wnętrznego. Każda strona musi mieć swą część wolności duchowej i fizycznej. Żądać miał jeno zamiar, by żyli razem, by była wesoła, rozsądna, słowem, by została jego wspólniczką w interesach i rozrywkach (pod mianem rozrywki rozumiał wszystko, porozumienie, przywiązanie, no i resztę).
Dumał nad tem długo, a wreszcie powiedział jej to pewnego wieczoru, w bibljotece, gdy kończyli robotę, a zachodzące słońce złociło rudawą skórę książek. Anetkę zdziwiło to wielce. Jakto? Wracał do dawnych... zdało się... skończonych już spraw?
— Bardzo pan uprzejmy, drogi przyjacielu — odparła — ale nie myślmy o tem już.
— Przeciwnie... myślmy! Czemużby nie?
— No tak... czemużby nie? — powiedziała do siebie. — Lubię go, chętnie rozmawiam... ale nie, to chyba niemożliwe! Szkoda nawet dyskutować...
Franck siedział przed nią, po drugiej stronie, jasną brodę złociło mu słońce, oparł ręce o stół, ujął dłoń Anetki i rzekł:
— Proszę pomyśleć przez pięć minut... No... Nie powiem nic... Znamy się... ileż to lat... dwanaście... piętnaście...? Czyż potrzeba tłumaczyć?
Nie wyrywała mu ręki, patrzyła uśmiechnięta oczyma, których spojrzenia nie mógł jednak przytrzymać. Uciekało ciągle... patrzyła w siebie. Myślała:
— Czemużby szkoda było dyskutować? Wszystko podlega dyskusji! Czemużby to było niemożliwe? Podoba mi się... ładny zeń chłopiec, ponętny, dość dobry, inteligentny i miły. O, jakże łatwem byłoby życie!... Ale nie mogłabym żyć jego życiem... Podoba się wszystkim i wszystko mu się podoba. Ale nie szanuje niczego, ani mężczyzn, ani kobiet, ani miłości, ani nawet Anetki (mówiła o sobie, jak o obcej). Coprawda, nie skąpi uprzejmości światowej i wydziela ją hojnie. Możeby mnie nawet traktował z wyjątkową łaskawością... ale cóż bierze na serjo ten miły sceptyk? Rozkoszuje się brakiem zupełnym wiary w człowieka. Bada słabostki ludzkie z ciekawością uprzejmą, czując się współwinnym. Myślę, że rozczarowałby się, zmuszonym będąc szanować mnie... Dobry chłopiec... ale życie z nim byłoby tak łatwe, że nie miałoby żadnej wartości...
Zbrakło jej potem słów dla ubierania w nie myśli, ale myśl zestaliła się sama w postanowienie.
Franck puścił jej dłoń, czując, że sprawa przegrana. Wstał, podszedł do okna, oparł się o nie filozoficznie i zapalił papierosa. Stojąc za Anetką, nieruchomą, z rękami na stole w poprzedniej pozycji, patrzył na piękny jej karczek i krągłe ramiona. Przegrał! Dla kogóż się u licha chowa w zapasie? Czyżby to był nawrót „brissotyzmu?“ Nie, wiedział, że serce Anetki jest wolne... A więc? Wszakże nie jest zimna! Musi kochać i być kochaną.
Nie zdawał sobie sprawy, że koniecznością jest dla niej wiara, wiara w to, czego chce, co czyni, o czem marzy, w to, czem jest, wbrew odrazie i rozczarowaniom, wiara w siebie i życie. Franck niweczył wszelki szacunek, a Anetka wolałaby raczej, by jej nie szanowano, ale za nic nie poświęciłaby własnego szacunku, szacunku dla życia. Było jej to źródłem życia samego, a bierność szczęścia uważała za śmierć. Bez siły działania Anetka była niczem. Istoty ludzkie są bierne, lub czynne. Z pośród wszystkich rodzajów bierności, najbardziej śmiertelną była w jej oczach bierność spokoju estetycznego, wśród wygód i dostatku, gdzie niema już nawet wątpliwości, ale samo jeno rozkoszowanie się... niczem. Tak żył Franck. Nie chciała popełniać samobójstwo! Czemże będzie jednak jej życie? Może nie zazna szczęścia, ani nie osiągnie pełni własnego uświadomienia. Może to będzie omyłka? Któż wie? Ale w każdym razie będzie wzlotem do celu... nieznanego... złudnego... to rzecz obojętna! Sam wzlot złudą nie jest! Niechże padnę wśród drogi, byle to była droga... moja!
Zauważyła długie milczenie i spostrzegła, że Franck nie siedzi naprzeciw niej. Obróciła się tedy, uśmiechnęła i powiedziała:
— Przebacz, drogi przyjacielu! Poprzestańmy na tem, co jest dotąd. Dobrze nam żyć w przyjaźni.
— Lepiejby było inaczej.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Palisz mnie, droga przyjaciółko, po raz trzeci przy egzaminie?
Zaśmiała się i rzekła żartobliwie:
— Dam panu to przynajmniej, czego odmówiłam przy drugim.
Otoczyła mu ramieniem szyję i pocałowała. Był to pocałunek serdeczny, ale... nie ulegało kwestji... tylko przyjacielski...
Odczuł to Franck i powiedział:
— Cóż dostanę z trzeciego egzaminu, gdy się zgłoszę w jakieś dwadzieścia lat?
— Nic! — odparła ze śmiechem. — Istnieje przecież granica wieku. Ożeń się pan, drogi przyjacielu. Wszystkie kobiety czekają... wybieraj!
— Ale pani nie!
— Ja zostanę starym kawalerem!
— Nie... nie... zobaczy pani, za karę wyjdzie pani zamąż po pięćdziesiątce.
— Umrę tymczasem... Memento mori!
— A tymczasem będziesz pani zakonnicą?
— Nie znasz, drogi przyjacielu, rozkoszy tego życia.