Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/10
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała księga II |
Indeks stron |
Złamana tą długą sceną, siedziała Anetka przez czas pewien, jak ją zostawiła Noemi. Byłaby mogła lepiej reagować na atak, gdyby nie wyczerpanie namiętnością, pracą codzienną, gorączką ustawiczną, udziałem w walkach Filipa, oraz własną walką z wyrzutami sumienia i wnętrzną troską. To ułatwiło sprawę Noemi, która znalazła teren przygotowany i sprzymierzeńca w rywalce.
Osoba Noemi była Anetce niczem, gdyż nie lubiła jej jako kobiety, ni jako współzawodniczki, uważając za obłudną i złą. Zazdrość zakryła jej nawet ten powab fizyczny, który ją zrazu ujął, a wszystko, prócz cierpienia, wydało się fałszem.
Wszystko jedno kto cierpi, faktem pozostało, że ona to właśnie była tych cierpień przyczyną. Ta dziwna litość żarła serce Anetki.
Nastrój ten spowodowały przeżycia lat ostatnich, zetknięcie z nędzą społeczną, a głównie zaś śmierć Odetki i Rut, zostawiając po sobie rysy i pęknięcia. Słabość tę nazwała chorobliwą i może tak było. Choć przecież niesposób żyć, licząc się z cierpieniami świata. Każde szczęście żywi się niedolą innej istoty, życie żeruje na życiu, jak larwa tkwiąca w żywym karmicielu. Wszyscy pijemy wzajem krew swoją. Dotąd piła ją Anetka bezwiednie, grzała się tem i radowała. Za młodu nie myślała o ofiarach, potem rzekłszy sobie, że trzeba być twardą, zaczęła słabnąć. Teraz mogła być twardą czasem jeno. Starzała się. Przed dziesięciu laty bez wahania zadałaby Noemi cios... To było jej szczęście i prawo! Biada temu, kto go tknie! Pocóż szukać pozorów? Teraz musiała znaleźć inne racje, by zgodzić się na swoją część szczęścia. Zwalczając rywalki, gdy szło o chleb, uzasadniała to koniecznością wyżywienia dziecka i czuła za sobą instynkt macierzyński, animalny, prawo obrony potomstwa. Gdy jednak szło o instynkt drugi, miłosny, zdobywała się na obronę sporadycznie jeno. Macierzyństwo zajęło w niej zbyt dużo miejsca, a nawet zniszczyło częściowo ten instynkt drugi.
Syn nie był jej żadną pomocą w tym obecnym kryzysie, a nawet stał się jednym jeszcze więcej wyrzutem i niepokojem. Musiała przyznać, że nie liczyła się z nim tutaj i dlatego uczyniła wszystko, by to przed nim ukryć. Z dawnych doświadezeń znała jego zazdrość wobec mężczyzn, którzy się do niej zbliżali, i radowało ją, że chce mieć matkę wyłącznie dla siebie. Dziś jednak musiała bronić swego szczęścia... przed kimże to? Przed drugiem szczęściem własnem? Nie chciała poświęcić żadnej z tych namiętności, że zaś zazdrościły sobie wzajem, przeto ukryła jedną przed drugą. Czyż jej się to udało? Marek niecierpiał „tamtej“, nie wiedział też o niczem (była tego pewna), czyliż jednak nie zwęszył czegoś? Wstydząc się kryć, wstyd jej było, że może coś podejrzewać. Nie... nie... z innych powodów niecierpiał Filipa...
Filip wcale nie troszczył się o Marka. Biorąc za żonę Anetkę, wziąłby jeszcze kilku smarkaczy takich, którzy ani uczuciowo, ani materjalnie nie stanowili dlań żadnej pozycji. Patrzył na Marka bez niechęci, uznając go za wyrostka nie głupiego, ale rozleniwionego i trochę papinka. Byłby go pewnie postawił na nogi, ale nie miał powodu czulić się i okazywał to wyraźnie. Mówił o nim i do niego z szorstką dobrodusznością, która dotykała Anetkę. Nawykły do prostactwa w życiu, nie poczuwał się do względów należnych naturze wykwintnej, dumnej i nie szczędził wrodzonej skromności. Przemawiał do chłopca prosto z mostu, dawał mu ostrzeżenia i rady lekarskie, od których rumienili się oboje z matką. Zupełna szczerość wobec dzieci, jaką wyznawał Filip, była też zasadą Anetki, ale są przecież różne formy szczerości. Upokorzony Marek przepajał się urazą i było oczywistem, że dwie te, tak różne natury muszą żyć wśród ciągłych nieporozumień, starć i walk, co przerażało Anetkę jako kochankę i matkę.
Pozbawiona rady i pomocy, zmuszona decydować sama, wiedząc, że jej się należy szczęście, rzucała się jak lwica na łup umykający. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że może być szczęśliwą z człowiekiem, jak Filip, kobieta, jak ona. Byłoby to życie pełne, świadome, zuchwałe, nie śpiące na pewnikach, ale szarpane wichrami, burzą, akcją, walką ze światem i sobą, nużące, godne, by je przeżyć, choć zakończone wyczerpaniem. Prześliczne widoki! Ale skąd wziąć sił? Starczyło na to, by nieść brzemię do końca, dumnie i prosto. Ale ktoś musiał włożyć jej to na barki. Filip winien był objuczyć ją i rozkazać: Nieś to dla mnie. Jesteś mi potrzebna! To stłumiłoby wszystkie wyrzuty sumienia. Ale powiedziawszy tak zrazu, przed zdobyciem jej, nie powtórzył już potem. Nie wiedziała, czy jest potrzebna temu człowiekowi, który walczył sam, pracował sam i dawał sobie sam radę, a nawet pysznił się tem i pomoc odczuwał jako upokorzenie. Pytała: Cóż mu po mnie? Miłość winna kobietę nietylko przepajać wiarą w ukochanego, ale i w samą siebie. Ten wielki znawca ciała ludzkiego, niewiele dbał o duszę, jak zwykle czynią ludzie jego zawodu, i pojęcia nie miał o troskach trawiących kobietę, której ciało leżało obok niego. Powinien był nie dawać jej na to czasu i poślubić. Anetka poddawała mu to nawet: Wyjedźmyż razem, bym się już nie mogła cofnąć.
Ale Filipowi nie było teraz spieszno. Pożądał jej... tak, tak, ale miał prócz tego inne namiętności i zależało mu na nich więcej. Był zaabsorbowany pomysłami, walką i polemiką, w chwili, kiedy Anetka chciała, by o niej jeno myślał. Ale on nie myślał zajmować się sprawą rozgłośnego rozwodu przed wyjściem z ognia walki, jaką toczył. Chciał dotrzymać zobowiązania, ale... potem i radził Anetce, by zaczekała. On miał czas... korzystał z niej, rad był przedłużać tę sytuację, narzucać Noemi tę samą cierpliwość i nie zważał, że owo czekanie jest dla obu kobiet wprost nieznośnem.
— Oczywiście! — myślała Anetka. — Człowiek ten, godny byśmy go kochały obie, nie będzie nas nigdy kochał narówni ze swojemi ideami, zawodem, sztuką i polityką. Jest to naiwny egoista, który sądzi, że jest bezinteresowny dlatego, że wciela się w swe ideje! To egoizm mózgu, gorszy od samolubstwa serca. Ileż musiał serc złamać!...
Nie dziwiło jej to, gdyż znała życie, ale cierpiała. Byłaby się zresztą zgodziła, jak jedna z tych kobiet, którym cierpienie wydaje się wprost okupem miłości, jednak nie posuwała się aż do poświęcenia szacunku dla samej siebie i postawienia syna w upokarzającej sytuacji. Bolało ją, że Filip tego nie odczuwa. Wiedziała, że nie był delikatny, że ma własne poglądy na kobietę i miłość, że życie go takim zrobiło i kochała go, jakim był. Ale miała nadzieję odmienić go, a tymczasem z dnia na dzień traciła władzę nad nim.
Gorzej nawet... traciła władzę nad sobą! Z dnia na dzień opętywał ją coraz to bardziej szatan zmysłowości, pozbawiając woli i czyniąc ofiarą. Pojedynek płciowy jest dostojny, dopóki obie strony walczą równą bronią, inaczej zwycięzca zaczyna zaraz nadużywać, a zwyciężony nikczemnieje. Anetka czuła, że nadszedł ten moment, Filip również, a dowodził tego nawet swem zachowaniem. Mimo, że zależało mu na niej ciągle (więcej nawet teraz może), z zupełną brał bezwzględnością to, co było jego własnością, traktując Anetkę coraz bardziej, jak podbitą prowincję. Po wytężającej pracy dziennej i nocach z Noemi spędzanych (chciał zachować pozory), przychodził do Anetki na krótko, by ją upoić płomienną rozkoszą, i znikał, bez słowa porozumienia serc. Podkreślał przytem cynicznie, że otrzymuje cząstkę najlepszą.
Chciała ujść tej nikczemności, której była współwinną, co dnia bardziej. Ale razu pewnego, w samej chwili buntu przeciw tyranji, zmysły jej zadały kłam tak gwałtownie, że zadrżała ze strachu. Kobieta tak mocarna, przez lat dziesięć tłumiąca namiętność, gdy raz otworzy klatkę i to w pełni lata, może zostać zdruzgotaną.
Ratowała się, chcąc skłonić Filipa do szacunku dla siebie, jako przyszłej małżonki, towarzyszki rei humanae atque divinae, jako równej mu. Prosiła gorąco, by ją zostawił w spokoju, aż do chwili, kiedy pobrani będą kochać się otwarcie. Ale odmówił, nie znosząc przymusu w namiętności, zarówno jak w polityce, nie chciał jej utracić, ani też poślubić w czasie, który mu nie odpowiadał. Sądził nawet, choć wiedział, iż uczyniła mu dar bez myśli ubocznej, że owo drożenie się Anetki z sobą stanowi taktykę jej, by go do siebie przywiązać. Podejrzenie to odczuła jako smagnięcie batem i oddawała mu się znowu z rozpaczą żądzy i wstrętu. Filip nie zważał na nici wracał raz po razu by brać ją jak egoistyczny kochanek, nie myśląc nad tem, że mimo zgody z jej strony, pozostaje w niej zawsze rana.
Anetka uczuła się zdegradowaną. Nie była to już miłość, ale prostytucja. Wiedziała, że jeśli nie uratuje się z pochyłości, z której spadało jej ciało, to zginie.
Uciekła dnia popołudniu. Poszła do pewnego Sylwji i poprosiła, by na parę dni wzięła do siebie Marka, gdyż musi wyjechać. Sylwji starczyło jednego spojrzenia. Nie pytała ta kobieta, niezdolna pojąć myśli siostry, bo miała przedziwny instynkt miłości i jej zawikłań tragicznych. Nie zwierzała się ongiś Anetce (mówiąc jeno o rozkoszy) i nie oczekiwała od niej tego. Wiedziała, że kobiecie należy się chwila ciszy i skupienia, kiedy nikt pomóc nie może, kiedy trzeba ocalić się samej, lub samej zginąć. Ofiarowała siostrze na pobyt domek, który kupiła niedawno pod Jouy-en-Josas, a wzruszona Anetka ucałowała ją.
Zamknęła się na dwa tygodnie w tym domku pod lasem, nie mówiąc nawet Markowi, gdzie jedzie, tak że jedna Sylwja znała jej kryjówkę.
Zaledwie opuściła zaklęte koło, w którem żyła przez ciąg ostatnich tygodni, wśród przeraźnych płomieni, jako niewolnica przykuta do taczki... uczuła, że pęta spadają. Odetchnęła i zaraz tegoż wieczora, zobaczyła łąki, lasy i odczuła spokój ziemi. Od dwu miesięcy mgła przysłaniała jej wszystko, a nawet najbliższe rzeczy, jak syn, wydawały jej się niezmiernie dalekie. Przysłona ta spadała, gdy wracając o zachodzie, kroczyła po polach, słuchając dzwonów i świegotu ptactwa, oraz głosów wieśniaków, i płakała w poczuciu ulgi. Ale zrywała się w nocy ze strachu, gdyż czuła na gardle ucisk wężowych splotów.
Dni jej mijały na oscylowaniu pomiędzy alternatywą upokarzających dalszych mąk i jasnowidzeniem bezwzględnem, co rozdzierało złudę. Czuła się mimo to tak niepewną, że drobiazg mógł ja obalić. Przeciągała swój pobyt.
Było w tem dużo ryzyka. Mogła stracić lekcje, a z trudem zdobyta klientela gotowa była przejść w inne ręce. Sylwja przesyłała jej listy z zapytaniami, ale nie dodawała od siebie nic, prócz wieści o zdrowiu Marka. Nie pocieszała, wiedząc, że Anetka sama musi to załatwić z sobą.
Czując, że wracać trzeba, nie jechała, a mimo to myśli jej wracały do Filipa. Pytała, co robi i czy jej szuka. Bała się wieści od niego i przyzywała je, usuwała go z myśli, ale nie odchodził. I nagle zjawił się.
Anetka spacerowała po alei brzozowej, wzdłuż ogrodowego muru, niczem nie zajęta, zatroskana, gdy nagle zobaczyła w dali nadjeżdżające auto. Pomyślała zaraz: To on! Cofnęła się. Auto przejechało aleją wzdłuż muru. Ze ściśniętem sercem Anetka usłyszała, że zwalnia. W odległości trzydziestu kroków droga rozwidlała się, a auto stanęło, niepewne. Wyjrzała z poza firanki liści i zobaczyła plecy mężczyzny, który się rozglądał. Poznała go, zdjęta strachem, skoczyła za żywopłot bukszpanowy i padła na ziemię, drapiąc paznokciami murawę. Krew jej uderzyła do głowy i pomyślała: Złapie mnie znowu! Chciała wołać: Nie! Ale zmysły zawołały: Tak! Zanurzyła twarz w suche liście i usiłowała stłumić szum krwi, by usłyszeć jego kroki po drugiej stronie muru. Nagle usłyszała, że auto rusza. Podbiegła do narożnika ogrodu i zawołała:
— Filipie!
Ale pojazd znikł na zakręcie.
Nie wiedząc, czego chce i co pocznie, wróciła nazajutrz do miasta, a Sylwja spojrzała na nią z politowaniem i spytała:
— Nie ulżyło ci?
Nie rzekła nic ponadto, a wdzięczna Anetka siedziała długo w kącie pokoju, szukając ukojenia. Sylwja krzątała się, nie przerywając milczenia, aż Anetka wstała, by iść. Na pożegnanie powiedziała, biorąc ją oburącz za skronie i potrząsając głową:
— Jeśli nie możesz inaczej, poddaj się i zaprzestań walki! To minie! Wszystko przemija, złe, dobre, my też... cóż to warte...
Dla Anetki było jednak warte, gdyż nietylko szło o nią i Filipa, ale o nią i o nią samą. Mniejsza już o gorycz powrotu do Filipa i uznanie się pokonaną, ale czuła strach przed tą klęską wnętrzną, bez świadków, owo wyznanie samej sobie, dotąd szanowanej i stawianej wysoko, że wpadła w ową otchłań żądzy, wykopaną w minionem życiu (przez ojca). Całą siłą ciała, życia, wolę i wolne tchnienie duszy topiła w tem. Mors animae... Nie wierząc w duszę rozumem, nie chciała Anetka, by jej dusza zmarła.
Przywleczona do Paryża, do stóp Filipa, jak niewolnica asyryjska z postronkiem na szyi, nie starała się go jednak spotkać, ale unikała.
Opętany nią podobnie Filip dobijał się do jej mieszkania, w czasie nieobecności i gniewało go to nagłe zniknięcie. Nie godził się jej puścić z rąk. Potrzebował adresu, a mając adres Sylwji, poszedł do niej. Ale od pierwszego wejrzenia wypowiedzieli sobie wojnę. Sylwja zrozumiała wszystko i, objąwszy Filipa spojrzeniem swojem, nie Anetki, uznała go za niebezpiecznego jako wroga, a jeszcze bardziej jako kochanka, który depce tę, którą kocha. Znała ten typ mężczyzn i nie brała takich kochanków. Na zuchwałe pytania Filipa odpowiedziała chłodno, że nie wie o niczem, ale w ten sposób, iż nabrał wprost przeciwnego przekonania. Z wysiłkiem jeno zdołał stłumić wybuch. Spróbował się przymilać, ale Sylwja była jak drewniana, to też odszedł wściekły.
Nie miał zamiaru przetrząsać lasów i zbierać kurzu dróg Jouy-en-Josas na auto, to też nie szukał wcale Anetki, zwłaszcza, że wiedział, iż wróci. Nie mógł jej tylko przebaczyć, że się ośmieliła uciec i to w takiej chwili, będąc mu potrzebną. Uraza, a także potrzeba rozrywki, rzuciła go w objęcia żony. Zbliżenie to było dość upokarzające dla chwilowej zastępczyni, gdyż czekał na tamtą.
Ale Noemi, widząc swą korzyść, nie przybrała dumnej miny i wzięła się do roboty, naprawiając popełnione dawniej błędy. Poznała, że mężczyznę trzymać należy prócz miłości zapomocą schlebiania jego pysze i manjom, przeto zaczęła rozpytywać o toczącą się walkę i jej cele, czem niezmiernie zdziwiła męża. Domyślał się motywów, ale było mu to miłe i z przyjemnością spostrzegł, że Noemi posiada inteligencję. Nie ukrywała jej teraz i, ująwszy broń, od której niemal poległa z ręki Anetki, ulepszyła zaraz taktykę. Nie wdawała się w sądy o problemach, jak Anetka, zostawiając to swemu mistrzowi i panu, natomiast zapomocą sugerowania mu pewnych metod postępowania ułatwiała osiągnięcie zwycięstwa, co Filip przyjmował z podziwem dla genjuszu żony.
Polemika doszła do szczytu gwałtowności, a Noemi, zwalczając odrazę, rzuciła się w szranki, gdyż odczuła moment decydujący. W salonach podtrzymywała ze sprytną zuchwałością śmiałe tezy męża, a wszystkich bawił wdzięk jej, humor, zapał, wesołość i urwisostwo. Towarzystwo oburzało się potroszę, ale Noemi zdołała pozyskać dużo młodych kobiet, uszczęśliwionych z możności zerwania więzów i zabobonów społecznych. Zręczna Noemi nie zrywała wcale z zabobonami! Dając im swawolne prztyczki, zabezpieczyła sobie jednocześnie pobłażanie w obozie moralności i porządku. Głosiła z całą powagą, że chociaż biedacy mają prawo do bezdzietności, to bogaci powinni zaopatrywać w nie państwo i społeczeństwo. Nielada śmiałość musiała posiadać, mówiąc to, Noemi, która przez ciąg siedmiu lat małżeństwa nie znalazła czasu na spełnienie tego obowiązku. Ale przepojona bohaterstwem, wzięła się teraz do rzeczy.