Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/9

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część trzecia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Noemi wróciła spiesznie. Przywiodła sobie na pamięć pierwsze spotkanie Filipa z Anetką, własną głupotę i zdradę obojga. Pieniła się od złości, dopadłszy mieszkania. Szalała, jak trąba powietrzna. W oka mgnieniu wszystko zostało porozrzucane. Trudnoby było poznać jej twarz w tej chwili wykrzywioną gniewem. Gryzła, darła, szarpała chustki, targała i ciskała na wszystkie strony papiery, leżące na biurku Filipa, mściła się na piesku, który przybiegł po pieszczoty, i omal nie zadusiła papugi. Ale zamknęła się na klucz na czas odgrywania roli furji, gdyż pamiętała, że nie wygląda powabnie. Po skończeniu wyglądała ponuro, staro i zwiędle. Przejrzała się w lustrze i dało to jej przyjemność mściwą, niemal ulge nawet, że jest brzydka i rozwścieczona. Potem, zdjęta politowaniem nad sobą, padła z płaczem na kanapę. Pamiętając jednak o bliskim powrocie Filipa, spieszyła się, zdwajając szaleństwo, płacząc prędko i obficie. Grzmiało teraz jeszcze, ale minęła główna nawałnica. Nie żywiący urazy piesek polizał ją w ucho, przeto zaczęła go całować i wyżalać mu się, potem zaś usiadłszy na dywanie, jęła głaskać nogę własną i myśleć. Nagle podskoczyła, jakby powziąwszy postanowienie, zgarnęła włosy, pozbierała rozrzucone przedmioty, uporządkowała papiery, przywróciła starannie piękny wygląd swej twarzy, poprawiła suknię i siadła czekać.
Filip zastał ją spokojną i przymilną. Zpoczątku spróbowała broni najprostszej, w ciągu rozmowy wsuwając oszczerstwa pod adresem rywalki. Słodkim głosem mówiła okropności o Anetce, w pierwszej, oczywiście, linji na temat jej urody (moralność to rzecz drugorzędna), bo choć kochamy umysł, w praktyce miłosnej jest ciało rzeczą główną. Noemi celowała zawsze w wyszukiwaniu wad w kobietach, które raz posłyszane obrzydzają je mężczyźnie, tym razem prześcignęła jednak samą siebie. Owo zatruwanie w oczach kochanka obrazu kochanki uszczęśliwiało ją. Ale Filip nie drgnął nawet.
Zmieniła tedy szyk bojowy. Zaczęła bronić Anetki przed pewnemi pogłoskami i wychwalała jej cnoty (nic nie ryzykując). Chciała zmusić Filipa, by przemówił, zdjął maskę i wyszedł na pole bitwy. Ale i tym razem Filip pozostał obojętnym.
Przeszła więc do zaczepek miłosnych, podjudzała jego zazdrość, groziła ze śmiechem, że gdyby ją zdradził, pokaże mu, co potrafi. Nie uśmiechnął się nawet, tylko pod pozorem interesu ruszył ku drzwiom.
Ogarnięta gniewem, wrzasnęła, że wie wszystko, że jest kochankiem Anetki. Groziła mu, przeklinała, błagała, przysięgała, że sobie odbierze życie, on zaś wzruszywszy ramionami, postąpił znowu ku drzwiom. Podbiegła, chwyciła go za ramię, zmusiła, by się obrócił i przysuwając twarz do jego twarzy, spytała zmienionym głosem:
— Filipie... Czyż mnie już nie kochasz?
Spojrzał jej prosto w oczy i odrzekł:
— Nie!
Potem wyszedł.
Jeśli Noemi szaloną była dotąd, to teraz wstąpił w nią szatan. Przez kilka godzin snuła bezrozumne, opętańcze plany, szukając sposobów zemsty absurdalnych i dzikich. Chciała zabić Filipa, Anetkę, a potem siebie. Zhańbić Filipa, zbeszcześcić Anetkę, dopiec jej do żywego, oblać witrjolem... tak... tak... zeszpecić... zadać cios jej honorowi,... dziecku... napisać i porozsyłać anonimy... Siadła zaraz i, nagryzmoliwszy nerwowo kilka wierszy, podarła... Zaczęła na nowo... rzuciła i, zerwawszy się, nabrała ochoty by podpalić mieszkanie.
Ale dała spokój, przyszła trochę do siebie i zebrała siły do walki, jaką wieść zdoła jeno rozkochana kobieta.
Zdała sobie sprawę, że z Filipem wprost, niczego nie dokaże... Zapłacić mu kiedyś nie omieszka... ale narazie był niedostępny, a przeto trzeba zacząć od Anetki. Natychmiast poszła do niej.
Nie wiedziała, co uczyni, ale gotowa na wszystko, włożyła do ręcznej torebki rewolwer. Po drodze snuła plany, porzucając je zpowrotem. Instynkt poddawał jej odpowiedzi Anetki, to też korygowała, wedle nich, swe zamiary. W ostatniej chwili zmieniło się wszystko. Ogarnięta wściekłością wbiegła na schody, dysząc i ściskając broń poprzez jedwab torebki. Ale gdy otwarłszy drzwi, stanęła przed Anetką, zrozumiała od pierwszego spojrzenia, że jeden gest gwałtowny, czy słowo rozgniewa ją i już będzie nieubłagana w swej namiętności.
Porzuciła natychmiast złość i udając, że zmęczyły ją schody, rzuciła się jej na szyję. Zdziwiona przybyciem Noemi i zakłopotana pocałunkami, trzymała się Anetka w rezerwie, ale raz wszedłszy, Noemi dotarła do sypialni, a przekonawszy się, że niema tam Filipa, stanęła przy fotelu i zaczęła sączyć słówka czułe i obojętne. Potem objęła Anetkę, pobawiła się jej kołnierzykiem i wybuchła łzami. Anetka sądziła zrazu, że gra komedję, ale nie... łzy były prawdziwe.
— Noemi! Cóż to pani jest?
Nie odpowiadając zaraz, płakała, oparłszy głowę o jej pierś, a Anetka pocieszała ją. Po chwili, jęknęła przez łzy:
— Oddaj mi go, pani!
— Kogo? — spytała wzruszona.
— Pani wie przecież!
— Ależ...
— Pani wie... pani wie! Wiem i ja, że go pani kocha i on panią... Ale czemużeś mi go pani zabrała?
Zaczęła znowu płakać, a Anetka słuchała ze ściśniętem sercem słów Noemi, których odeprzeć nie była w stanie, bo czuła się winną. Pozbawione gwałtowności, bolesne te wymówki osiągały cel. Noemi zaczęła wyrzucać Anetce, że nadużyła jej zaufania i że ją zdradziła, a Anetka starała się uniewinnić, podkreślając, że miłość zaskoczyła ją i pokonała wbrew jej woli. Noemi, którą to nie obchodziło wcale, odwróciła całą rzecz, nibyto pomagając Anetce, złożyła całą winę na Filipa i zaczęła go bezcześcić. Sprawiało jej to ulge i czyniło podejrzanym winowajcę w oczach Anetki. Ale wzięła go w obronę, nie chcąc, by posądzano Filipa, iż ją sprowokował. Był całkiem szczery, a własną Anetki było winą, że mu pozwoliła mówić. Noemi zacięła się w oskarżeniach i nienawiści, a Anetka stawiła jej czoło. Dysputa przybrała charakter ostry i wydawało się, że prawdziwą żoną Filipa jest właśnie Anetka. Spostrzegła to widać Noemi i nagle, tracąc całą rozwagę, warknęła wściekle:
— Zabraniam pani mówić o nim... zabraniam! On jest mój!
Anetka wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Nie jest ni mój, ni pani! Jest sam swoją własnością.
— Mój jest! — powtórzyła z uniesieniem.
I jęła rewindykować swe prawa, a Anetka zauważyła szorstko:
— Miłość nie zna praw!
— Mam go! Mam go w garści! — krzyknęła Noemi.
Anetka odparła:
— On ma mnie... Pani nie masz nic w ręku.
Spojrzały na siebie wrogo. Anetka była opancerzona egoizmem i silną wolą, a Noemi pałała chęcią wypoliczkowania rywalki. Nienawistnie ogarnęła całą jej postać, gotowa urągać okrutnie jej brzydocie, biczować słowami strasznemi, niecofnionemi... Rozkoszby jej to sprawiło. Ale dała spokój, gdyż straciłaby przez to zbyt wiele.
Pochyliwszy się ku torebce, wyrwała zeń rewolwer i wymierzyła... w kogóż to?... Nie wiedziała dobrze jeszcze... możeby w siebie? Zrazu było to komedją, ale przejęła się swą rolą, gdy Anetka chwyciła jej rękę, chcąc wyrwać broń. Walczyły, Noemi na klęczkach, Anetka pochylona nad nią. Niełatwo było dać rady desperatce. Teraz chciała zabić się naprawdę... chociaż wypaliłaby chętnie, gdyby lufa dotknęła piersi Anetki. Ale Anetka wykręciła jej dłoń, strzał padł, a kula ugrzęzła w ścianie. Noemi nie odwiedziała się nigdy, w kogo mierzyła...
Puściła broń i przestała walczyć. Nadeszła reakcja nerwowa. Łkając padła u nóg Anetki i dostała spazmów. Anetka od początku czuła intuicyjnie komedję (ale gdzie była granica tej komedji?) i ogarnął ją głuchy gniew na ten szantaż samobójczy. Ale trudno było zapoznać cierpienia tej małej istoty, tonącej bez ratunku. Anetka usiłowała być nieustępliwą, odwracała się, ale nie mogła wytrzymać, wstyd jej było podejrzeń i wkońcu pełna politowania, uklękła przy Noemi, podniosła jej głowę i pocieszała po macierzyńsku:
— Nie martwić się... no... no... jakoś to będzie!
Wzięła ją w silne ramiona i podniosła młode ciało, wstrząsane łkaniem, poddające się jej bez oporu.
— Czyż możliwe, bym ja była powodem tych cierpień?
Głos jakiś odpowiedział jej:
— Czyż nie okupiłabyś swego szczęścia mnóstwem cierpień?
— Ale swoich własnych.
— Własnych i cudzych. Czemuż drudzy mają być uprzywilejowani?
Spojrzała na omdlałą napoły Noemi... Jakże lekka... niby ptaszek! Wydało jej się, że to jej córka i bezwiednie przycisnęła ją do piersi. Noemi otwarła trochę oczy, a Anetka pomyślała:
— Nie szczędziłaby mnie pewnie, będąc na mojem miejscu!
Noemi popatrzyła na Anetkę wzrokiem rozpaczy, a Anetka położyła ją na sofie i stojąc przy niej, położyła jej dłoń na głowie (Noemi zadrżała ze wstrętu, ale nie okazała tego). Po chwili Anetka spytała, jak dziecka płaczącego:
— Kochasz go więc pani tak bardzo?
— Jego jedynie kocham!
— I ja go kocham.
Noemi podskoczyła z zazdrości.
— Tak... — powiedziała z goryczą — ale ja jestem młoda... a pani... (urwała), pani przeżyłaś już chwile szczęścia i możesz się obejść bez niego.
Anetka powiedziała sobie w duchu smutnie:
— Właśnie dlatego, że będę już niedługo starą, nie dam sobie wydrzeć tej ostatniej chwili młodości i tego światła... Ach, gdybym to, jak ty, miała skarb młodości!
Potem dodała, ponuro:
— Zmarnowałabym go pewnie, po raz drugi.
Noemi spostrzegła osępienie Anetki i sądząc, że utraciła nieznaczne korzyści, zdobyte już, powiedziała spiesznie:
— Wiem, że on panią kocha i że pani jest piękna...
— Kłamie! Kłamie! — myślała Anetka.
— Wiem też, o ile mnie pani przewyższa w tych rzeczach, które on ceni. Nie mogę nawet czuć urazy, bo mimo wszystko i ja panią kocham...
— Kłamie! Kłamie! — powtórzyła Anetka w duchu.
— Siły nasze nierówne... i to jest niesprawiedliwe... nie... Jestem jeno biedną, płaczącą kobietą... poza tem niczem... wiem to dobrze, ale kocham go i obejść się bez niego nie mogę. W cóż się obrócę, gdy mi go pani zabierzesz? Czyż mnie kochał tak długo poto, by opuścić teraz? Nie mogę! Jest mi całem życiem, a reszta to nic...
Ton tych słów był szczery i Anetka uczuła znowu litość. Nieczuła na prawa, jakie sobie rościła Noemi do Filipa, wiedziała, że żadnych praw istota jedna do drugiej nie ma i że nic nie znaczy ów kontrakt wzajemnego posiadania się na życie całe. Ale bolała ją okrutna igraszka natury, która, rozdzielając dwa serca, nie gasi w obu naraz miłości, jeno czyni zawsze ofiarą to, które bardziej kochało. Wstrętnem jej było służyć celom tej wielkiej dręczycielki. Życie przysługuje silniejszemu... tak jest... miłość nie waha się... biada słabym! Nie była jednak w stanie powiedzieć tego Noemi, gdyż słowa utykały jej w gardle. Odpychało ją to... Czyżby nie kochała dość silnie? Przyszło jej na myśl, że postarzała... jak mówiła Noemi... i staje po stronie słabych... Nie... nie... głupstwo! Jakiemże prawem staje pomiędzy mną, a szczęściem? Nie ustąpię ni odrobiny!... Cóż mi tam jej łzy?... Zdepcę je!
Spojrzenie jej stało się złe, a obserwująca ją Noemi ujęła jej dłoń, przycisnęła do niej usta i rzekła błagalnie:
— Zostaw mi go, pani! Anetka chciała się wyrwać, ale Noemi nie puściła. Usiadłszy, posuwała rękami coraz wyżej po ramieniu Anetki, zmuszając, by się pochyliła i spojrzała na nią.
— Zostaw mi go, pani!
Anetka strząsnęła uczepione jej palce i powiedziała buntowniczo:
— Nie... nie... on mnie potrzebuje.
Noemi odparła z goryczą:
— On nie potrzebuje nikogo, prócz siebie. Siebie jeno kocha, korzysta z pani, jak przedtem ze mnie, a porzuci panią, jak mnie porzucił. Do niczego się nie przywiązuje.
Sądziła go surowo i głęboko rozumiała, tak że Anetkę zdumiała jej inteligencja. Wszakże uchodziła jeno za lubieżną i roztrzepaną ta osóbka, umiejąca z taką bystrością urazy czytać w duszy Filipa. Niektóre uwagi godziły się aż nadto dobrze z tem, co wzbudziło w Anetce własne doświadczenie.
— A mimo to kochasz go pani?
— Kocham go! Nie jestem mu potrzebna, ale on mnie, i dlatego cierpię. Chcę go mieć dla siebie, chociaż mną gardzi... a ja nim!... Tak... gardzę nim, a obejść się nie mogę. I to ja sama w dodatku pożądałam go... i wzięłam... nie wiedząc, że dam się złapać. Jakaż szkoda, iż go poznałam!... Radabym to cofnąć, a nie mogę, gdyż trzyma mnie za wnętrzności. Nienawidzę go... nienawidzę miłości... Dlaczegóż to musimy kochać?
Umilkła wyczerpana, szukając błędnemi oczyma, kędyby uciec. Obie kobiety zaprzęgnięte w złowrogie jarzmo, opuściły głowy, a po chwili Noemi podjęła na nowo:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka uczuła, że uporna wola czepia się jak pająk ssawkami jej ramienia. Wyrwała je ponownie i krzyknęła:
— Nie chcę! Oczy Noemi błysły gniewem, a palce przebiegł skurcz. Potem rzekła żałośnie i słodko:
— Kochaj go więc pani i on niech cię kocha, ale nie zabieraj mi go. Miejmyż go obie!
Anetka żachnęła się z odrazą, a nienawiść Noemi łysnęła płomieniem.
— I mnie to mierzi! — zawołała. – Czuję wstręt do pani, nienawidzę cię... ale nie chcę stracić jego!
Anetka odsunęła się i rzekła:
— Ja nie czuję do pani nienawiści. Cierpimy obie. Ale jest nikczemnością podział w miłości. Mogę być ofiarą, lub katem, ale nigdy podłą i nie ustąpiłabym połowy, by zatrzymać drugą. Daję i biorę wszystko... albo nic!
Noemi zacisnęła zęby i krzyknęła w głębi duszy:
— Nic!
Ofiarując podział, miała zamiar zabrać wszystko.
Porwała się z sofy i padła do stóp stojącej Anetki, obejmując jej kolana.
— Przebacz pani! Nie wiem sama, o co proszę! Jestem nieszczęśliwa! Nie wiem co czynić... powiedz mi pani... dopomóż!
— Ja mam pomagać? — powiedziała Anetka.
— Właśnie pani! Do kogóż mam się zwrócić. Jestem sama z tym człowiekiem, który nawet wówczas kiedy mnie kocha, nie interesuje się mną i nie słucha zwierzeń. Nie mam przyjaciółki... Sądziłam w pierwszej chwili, że pani nią zostaniesz... a tymczasem zyskałam w tobie wroga... Czemuż mnie pani ranisz?
Anetka odparła przejęta bólem:
— Drogie dziecko, to nie moja wina! Nie chciałam tego...
Noemi rzuciła się na te słowa litości:
— Dziecko!... Tak powiedziałaś pani! Bądźże mi matką... siostrą starszą! Nie krzywdź mnie! Daj radę! Powiedz co czynić? Nie chcę go stracić... mów... mów! Uczynię wszystko, co powiesz!
Kłamała przez pół tylko, tak bowiem nawykła do kłamstwa, że uwierzyła w swą komedję. Było tu wszystko, miłość, ból, walka z Anetką, którą chciała wzruszyć... wszystko, aż do ostatniej karty, do zwierzeń było realne i pozytywne. Jednocześnie czytała w szczerej twarzy rywalki, że słabnie pod wpływem jej zwierzeń i próśb. Anetce brakło już sił do odpowiedzi. Nie zmylił jej atoli ton słodkawy Noemi i czuła fałsz. Pozwalając jej mówić, czytała w niej i myślała: Cóż zrobić? Poświęcić się? Głupstwo! Nie chcę... nie kocham tej kobiety, która mnie nienawidzi... Ale cierpi mimo wszystko! Gładziła włosy klęczącej nieprzyjaciółki, która jęczała dalej, a wola Anetki wahała się, jak ścigany, ranny zwierz, pomiędzy strachem, a upojną radością. Noemi zaś, całując jej ręce, któreby rada kąsać, powtarzała niezmordowanie:
— Zostaw mi go, pani!
Anetka zmarszczyła brwi, miała ochotę pchnąć od siebie kłamczynię, która czyhała na nią uporczywie, uśmiechnęła się jednak pod wpływem litości, wstrętu do samej siebie... do obu... do wszystkiego... i odwracając głowę, powiedziała w przystępie słabości:
— Zatrzymaj go sobie tedy!
Nie zrzekła się prawa odebrania zpowrotem, ale Noemi skoczyła na równe nogi i zaczęła całować Anetkę, mimo protestów (nigdy jej tak bardzo nie nienawidziła), nie bacząc na to, że już mówi:
— Nie! Nie!
Udawała, że nie słyszy. Nazywała ją swą drogą, jedyną przyjaciółką, której winna wdzięczność i miłość dozgonną. Śmiała się i płakała. Ale nie traciła przytem czasu i rozpytywała, w jaki sposób zamierza Anetka odsunąć od siebie Filipa.
— Nic nie powiedziałam! — powiedziała oburzona Anetka.
— Powiedziałaś pani... przyrzekłaś!
— Wyrwało mi się parę słów...
— Parę słów? Ależ to słowa pani!
— Wydarłaś mi je pani podstępnie...
— Ależ nie! Słowo Anetki... to słowo! Nie możesz go pani cofać. Powiedziałaś: Zatrzymaj go sobie, tedy! Tak powiedziałaś, Anetko! Przyznajże! Niepodobna przeczyć!
— Daj mi pani pokój! — powiedziała wyczerpana. — Nie dręcz mnie... Już nie mogę...
Siadła znużona, a Noemi, stojąc obok, nie przestawała jej dogadywać. Zmieniły się teraz role. Anetka nie chciała rezygnować, ale Noemi nie troszczyła się tem. Pozwalała Anetce zachować miłość, byleby jej oddała Filipa. Chciała, by zerwała z nim i to natychmiast. Podawała różne sposoby, których miała zapas niemały. Nalegała, schlebiała jej, gwałciła ja, całowała, odurzała słowami, apelowała do jej serca, wspaniałomyślności, błagała, zaklinała, stawiała żądania i dyktowała odpowiedzi...
Anetka sztywna i zlodowaciała nie wyrzekła odtąd słowa, nie stawiając tamy wymowie Noemi, która wreszcie umilkła wobec zupełnego bezruchu przeciwniczki. Ujęła jej zimną, wiotką dłoń i powiedziała:
— Odpowiedzże pani!
Nie patrząc na nią szepnęła:
— Dajże mi pani pokój!
Powiedziała to tak cicho, że Noemi odczytała jej raczej z ust te słowa.
— Mamże tedy odejść? — spytała.
Anetka potwierdziła skinieniem.
— Idę już! Ale pani przyrzekłaś! Proszę pamiętać!
Pospiesznie poprawiła przed lustrem włosy i idąc ku drzewiom rzuciła:
— Żegnam! Ale pani przyrzekła...
Anetka zmogła się na protest ostatni:
— Nie! Niczegom nie przyrzekła!
Noemi zadrżała z gniewu... Tyle dał jeno cały ten wysiłek? Ale odczuła instynktownie, że nie trzeba iść przebojem, nie przeciągać struny... Cios został zadany!
Wyszła.
Wiedziała teraz, że nieprzyjaciółka jest słabą i postanowiła sobie, że ją zadepce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.