Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V. [1]
WIECZÓR.
Już w pałacu Belindy otwarte
podwoje.
Świątynia Nudów.


— Zapalajcie świece, mówił Pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. Lichtarze stawić rzadko, to lepiej oświeca, a przytém oszczędnie. Ten stolik umieścić w kąciku. Krzesła w pół kole.
— Jakie kole! odpowiedział sługa, to owszem bardzo miękkie krzesełka.
— Ja ci mówię ustawić w półkola.
— Rozumiem, Panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? — Tak, jak garki koło komina.
— Koło komina! a to co innego, odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła przy kominie, gdy Pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.
— Już to dobrodzieju, rzekł namyśliwszy się potém stary sługa, któryś z nas dwóch, musiał się pokrzepić, bo albo Pan mówi bez sensu, albo ja niémam sensu do zrozumienia. Bóg wie, co mi tam Pan dziś naplótł, i kole i nie kole, i koło ściany, i koło komina! a co zrobisz to źle. Już chyba mnie jegomość będzie łaskaw pozwoli pójść spać, bo mi się we łbie kręci jak gdybym się upił.
— Marnotrawco! zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem Pan Talarko, idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! mówił potém gospodarz do siebie, ręczę iż go Pan Mączka upoił, kiedy go chodził prosić do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale biedny z tym synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo! — Witam! witam, zawołał potém do wchodzącego wysmukłego oficera od ułanów.
— Jak się Pan miewa! cóż tu, widzę, jeszcze nikogo nié ma?
— Niedługo mam nadzieję, iż się schodzić zaczną — posłuchajno Pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?
— Tak! któś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie. To mówiąc oficer wybiegł spójrzawszy jeszcze nawiasem w zwierciadło, a Pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, guziczki u kamizelki, zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świecę i udawał wielce zatrudnionego.
— Trzeba, myślał sobie w duchu, udawać cóś większego niż zazwyczaj, ten kto wydaje wieczory ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale — ale, nuż się tém goście obrażą, myślał znowu. O nie! nie obrażą się, owszem będą kontenci, że od takiego wysokiego i bogatego jak ja człowieka, mają honor bydź zaproszeni na wieczór. Nuże nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za gałgan z tego oficera; rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham. Tak! kocham! serdecznie ją lubię. Jej ociec ma niezły mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba bydź grzecznym, trzeba bydź bardzo nadskakującym dla niej Panie Talarko!
Tak mówił sam do siebie, i mile do wchodzących gości się uśmiechał. Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani też moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom; i ja też nie myślę przerywać uwagi ich długim opisem, a trzymać się będę osób główniejszych.
Ze wszystkich gości, których nie mała liczba była w sali, najwięcej hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma nam już panna Benigna, o której myślał, jak to powiadają, Pan Talarko. Miała ona tego wieczora, ubiór cale piękny i modny, włosy jej długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi, kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jej reku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? — Nic w tém nié ma szczególnego; bo zasady i sposób myślenia Pana Mączki, wszystko to wytłómaczyć potrafi. Zacny ten piekarz, chciał żeby w sklepie była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niej wielkiej pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego że panna Benigna miała szal kaszemirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a Pan Talarko, który przed piętnasto laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego poruszające się tam i sam zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie i od półgodziny stanąwszy w pierwszej pozycyi, mocno ściskał rękę obranej panny. Zabrzmiała kapela, z zapałem rzucił się w środek koła gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go raz w życiu widział tańcującego, ręczę do śmierciby niezapomniał: głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie, a ręką w lewo i w prawo kréślił w powietrzu koła, zagrażając bliżej stojących nosom i głowom. Przytomni powiadają, że żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza, były posłami strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują że się w tym tańcu bez kozéry obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą nic się nie stało, a Pan Talarko był zupełnie z siebie kontent. W drugiej gdy ogień życia żywiej popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniej, coraz silniej cały jego korpus się poruszał — peruka spadła pod nogi panny Benigny, i o mało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki. Zagrzany tańcem i radością, nie czuł tego gospodarz, iż jego głowa pozostała bez ochrony łysa i połyskująca, kończył dalej figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją, a ze śmiechem przytomnych, peruka po gładkiej posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących. Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.
— Pan Talarko starannie do tej pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie, i do jakiegoż stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając zwierciadło ujrzał w niém postać swą, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą! w pierwszym zapale miał już straszne na ustach przekleństwo i pięść na stłuczenie tafli nieprzyjaznej zwróconą, od którego tylko przytomność wielu osób go wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie jak mu się zdało musiała leżeć jego zguba. Udawał że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku — dwa pieski szarpiące drogą warszawską perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść ha! a nie pójdziesz! mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano. Pies odwrócił się, pokazał zęby i darł dalej. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie. Otóż to pożytek wieczorów, myślał zasmucony gospodarz, koszt, wydatek, wstyd i nic więcej.
— Pódź tu! — Filon tu! — dał się słyszeć głos w bliskości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającej.
— Niech się sobie bawi, rzekł drżącym głosem.
— Ach! zawołała czule Pani Exaktorowa, on cóś tam psuje.
— Ej nie! odparł gospodarz, niech się bawi.
— Filon! pódź tu, Filon! — i Filon przybiegł z pod krzesła podskakując naprzeciw swej pani z peruką w zębach.
— Co ja widzę? krzyknęła udając przestraszoną Exaktorowa, on psuje czyjąś perukę..
— Perukę! mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia, bodajby licho ciebie i twego pieska, wszystkie peruki i wieczory.
Są niektóre stworzenia tak upartej natury, że nie łatwo dadzą sobie odebrać, to co się im raz w pyszczek dostanie — a z tego rodzaju było pieścidełko Pani Exaktorowej. Na żadne wołania, groźby i prośby nie czułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Jego pani równie upartego musiała bydź humoru, bo za nim pobiegła, mąż jej chcąc się dowiedzieć o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za Exaktorem, za nim pogonił się oficer; kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niémi znowu matki, troskliwe i lękliwe niańki, ciekawi dopełnili rzędu, i cała ta processya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem w koło pokojów obiegać zaczęła. Jest to pewną i niezbędną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tym prędzej uciekają, im kto prędzej goni — i Filon też miał dobre nogi — i zmykał jak najęty.
— Łapaj! goń! krzyczano zewsząd wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło. Niedość było na tém upartemu losowi, który dał psu w zęby najpiękniejszą w mieście perukę; chciał on więcej jeszcze i swego dokonał. Na drodze tych gonitw stał piękny stolik mahoniowy, na nim duże świece i cały do herbaty porządek. W tłumie i zamieszaniu, oficer trącił stolik, i wszystko co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze, cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świece połamane gorzały leżąc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! krzyk, wrzask, zamieszanie, tumult, rozległy się po pokojach, a Filon korzystając z dobrej chwili wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę[2]








  1. Ten rozdział drukowany w Noworoczniku Litewskim na rok 1831 wyd. przez H. Klimaszewskiego, str. 285—295.
  2. Drugą część Historyi Peruki, która do tej powieści nie należy, znajdzie czytelnik w następnych Tomach moich powieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.