Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVI.

Perła warta dziesięć milionów franków.

Noc nadeszła. Udałem się na spoczynek, ale dość źle spałem. Ciągle śniły mi się żarłacze i wydawał mi się trafnym i nietrafnym ów źródłosłów, według którego rekin pochodzi od wyrazu łacińskiego requiem.
Nazajutrz o czwartej z rana, obudził mnie posługacz okrętowy, którego kapitan Nemo umyślnie do moich usług przeznaczył. Śpiesznie wstałem, ubrałem się i poszedłem do salonu.
Kapitan Nemo już mnie tam oczekiwał.
— Panie Aronnax — rzekł do mnie — czy jesteś gotów do drogi?
— Jestem gotów.
— Więc proszę z sobą.
— A moi towarzysze, kapitanie?
— Są już zawiadomieni i czekają na nas.
— Czy nie włożymy na siebie naszych skafandrów? — spytałem.
— Jeszcze nie teraz. Nie dałem Nautilusowi zbliżać się do brzegu, i jesteśmy dość oddaleni od ławicy Manaarskiej; kazałem jednak przygotować łódź, która nas powiezie na miejsce najstosowniejsze do wylądowania, i tym sposobem oszczędzi nam dość długiej wędrówki. Nasze ubiory nurków są na tej łodzi; włożymy je w chwili, gdy się rozpocznie wycieczka podmorska.
Kapitan Nemo zaprowadził mnie do schodów środkowych, któremi się wchodzi na platformę. Tu zastałem już Neda i Censeila zachwyconych myślą o przygotowującym się „spacerze.” Pięciu majtków Nautilusa z wiosłami w ręku, oczekiwało nas w łodzi linią przywiązanej do pokładu.
Noc była jeszcze dość ciemna. Gęste chmury okrywały niebo, na którem ledwie kilka gwiazd dostrzedz było można. Zwróciłem oczy w stronę lądu; tu jednak widziałem tylko mgliste zarysy, utworzone z trzech czwartych części widnokręgu na południo-zachodzie. Nautilus opłynął brzeg zachodni Cejlanu, i był teraz na zachód od zatoki albo raczej golfu utworzonego przez ten ląd i wyspę Manaar. Tu, pod ciemnemi wodami rozciągała się ławica perlic, niewyczerpane pole pereł, mające przeszło dwadzieścia mil morskich długości.
Kapitan Nemo, Conseil, Ned-Land i ja usiedliśmy w tyle łodzi. Sternik stał u przodu, a jego czterej towarzysze wspierali się na wiosłach. Odwiązano linkę i odpłynęliśmy od Nautilusa.
Łódź skierowała się na południe. Marynarze nie kwapili się. Zauważyłem, że ich wiosła głęboko zanurzane w wodzie, uderzały ją regularnie co dziesięć sekund, według metody ogólnie przyjętej w marynarce wojennej. Gdy tak łódź płynęła swoim torem, rozpryskujące się kropelki wody padającej na czarne bałwany morza, podobne były do roztopionego ołowiu; wietrzyk wiejący od otwartego morza lekko kołysał łódź, o której przód rozbijały się fale.
Siedzieliśmy w milczeniu. O czem myślał kapitan Nemo? Zapewne o ziemi do której płynęliśmy, która wydawała mu się być nazbyt blizko, gdy przeciwnie Kanadyjczyk sądził, że jest jeszcze zbyt oddalona. Co do Conseila, ten miał minę turysty, którym powoduje prosta ciekawość.
Około w pół do szóstej, pierwsze brzaski na widnokręgu wyraźniej oznaczały wyższą linię wybrzeży. Dość równa i plaska na wschodzie, podnosiła się kulisto ku południowi. Pięć mil oddzielało nas jeszcze od brzegów, które we mgle niknęły. Morze było puste na przestrzeni między brzegami i łodzią; ani statków, ani nurków. Głęboka cisza i samotność panowały w tem miejscu schadzki poławiaczy pereł. Jak już objaśnił mnie kapitan Nemo, przybywaliśmy w te strony o cały miesiąc zawcześnie.
O szóstej rozwidniło się nagle z szybkością właściwą strefom zwrotnikowym, nie mającym ani świtu ani zmierzchu. Promienie słoneczne przebiły zasłonę z chmur nagromadzonych na widnokręgu wschodnim, i gwiazda dzienna wznosiła się szybko.
Teraz wyraźnie widziałem ziemię i drzewa tu i owdzie rosnące.
Łódź zmierzała do wyspy Manaar, która się zaokrągla w stronie południowej. Kapitan Nemo podniósł się z ławki i patrzył na morze.
Na dany przez niego znak zarzucono kotwicę, a łańcuch jej zaledwie się zanurzył; dno było już w głębokości nie większej jak jednego metra, w tem miejscu bowiem był jeden z najwyższych punktów ławicy perlicowej. Łódź obróciła się zaraz, popychana odpływem, który ją ciągnął na otwarte morze.
— Stanęliśmy tedy na miejscu. Panie Aronnax — rzekł wówczas kapitan Nemo. — Widzisz pan tę ściśniętą zatokę. Tu właśnie za miesiąc zbiorą, się liczne statki perłołowców i w tych wodach nurkowie będą robić śmiałe poszukiwania. Położenie zatoki jest bardzo dogodne do tego rodzaju łowów. Osłoniona jest od silniejszych wiatrów; morze nigdy tu nie jest bardzo burzliwe, a ta okoliczność wielce sprzyja pracy nurków. Teraz wdziejemy skafandry i rozpoczniemy przechadzkę.
Nic na to nie odpowiedziałem, i patrząc na te podejrzane wody, z pomocą marynarzy zacząłem wdziewać na siebie ciężkie ubranie morskie. Kapitan Nemo i dwaj moi towarzysze także się ubierali. Żaden z ludzi Nautilusa nie miał nam towarzyszyć w tej nowej wycieczce.
Wkrótce byliśmy aż po szyję uwięzieni w kauczukowem odzieniu, a szelki przypięły nam na plecach przyrządy z powietrzem. Co do przyrządów Ruhmkorffa, nie było o nich mowy. Przed włożeniem głowy w miedziane pudło, zwróciłem na to uwagę kapitana Nemo.
— Przyrządy te na nicby się nam nie przydały — odpowiedział kapitan. — Nie pójdziemy na wielkie głębie, a promienie słoneczne dostatecznie rozjaśnią nam drogę. Zresztą nie byłoby roztropnem zabierać pod wodę latarnię elektryczną. Jej blask mógłby niespodzianie ściągnąć którego z niebezpiecznych mieszkańców tych wód.
Gdy kapitan domawiał tych słów, obróciłem się do Conseila i Ned-Landa, ale ci dwaj przyjaciele mieli już głowy zamknięte w pudle metalowem, nie mogli więc ani słyszeć ani odpowiadać.
Jedno jeszcze miałem zadać pytanie kapitanowi Nemo.
— A broń nasz — spytałem — nasze strzelby?
— Strzelby! A to po co? Przecież wasi górale ze sztyletem w ręku walczą z niedźwiedziami, a czyż stal nie jest pewniejsza od ołowiu? Oto jest tęgi sztylet. Zatknij go pan za pas i ruszajmy w drogę.
Spojrzałem na mych towarzyszy. Byli uzbrojeni jak my. a nadto Ned-Land wywijał potężnym harpunem, który przed opuszczeniem Nautilusa włożył do łodzi.
Porem idąc za przykładem kapitana, dałem sobie nakryć głowę ciężkim czerepem metalowym, a nasze zbiorniki powietrza natychmiast zostały w ruch wprawione.
Po chwili majtkowie z łodzi wysadzili nas jednego po drugim, i w głębokości półtora metra wody zstąpiliśmy na gładki piasek. Kapitan Nemo skinął na nas ręką, żebyśmy szli za nim i po lekkiej pochyłości zniknęliśmy pod falami.
Tu opuściły mnie myśli niepokojące mój umysł. Stałem się nadzwyczajnie ufnym. Łatwość poruszeń wzmacniała moje zaufanie, a osobliwość widowiska żywo zajmowała moją wyobraźnię.
Słońce przesyłało już dostateczną jasność pod wodę. Można było rozpoznawać najdrobniejsze przedmioty. Po dziesięciu minutach drogi, byliśmy pięć metrów w pod wodą, a grunt się prawie płaskim.
Na nasz widok, niby stado bekasów na trzęsawisko, zrywały się gromady ryb ciekawych z rodzaju jednopłetwych, opatrzonych jedyną płetwą przy ogonie. Poznałem zaraz jawańczyka, istnego węża ośm decymetrów długiego, z sinym brzuchem, którego zbyt łatwo możnaby wziąść za węgorza morskiego, gdyby nie miał złocistych pręgów po bokach. Z rodzaju bezskrzelowych, których ciało jest owalne, równie długie jak szerokie i ściśnięte, widziałem okazy o najświetniejszych barwach, noszące swoją płetwę grzbietową jak kosę; ryby jadalne, które ususzone lub zamarynowane dają wyborną potrawę, znaną pod nazwą karawad, widziałem także trankebarów należących do rodzaju głowaczów, których ciało okryte jest pancerzem łuskowatym o ośmiu podłużnych okach.
Stopniowe podnoszenie się słońca, coraz bardziej tymczasem rozjaśniało massy wód. Grunt zwolna się zmieniał. Po drobnym piasku mieliśmy prawdziwą zwirówkę z zaokrąglonych kamieni, zasłana kobiercem mięczaków i zwierzokrzewów. Pomiędzy okazami tych dwóch działów, zauważyłem placeny o skorupach wązkich i nierównych; gatunki ostrygowych właściwe morzu Czerwonemu i oceanowi Indyjskiemu, lucyny pomarańczowe o kręgowatej muszli; purpury perskie, które dostarczały Nautilusowi przedziwnej farby; skały rogate, jedenaście centymetrów długie, a sterczące pod wodą niby ręce gotowe cię pochwycić; ślimaki śrubowce najeżone kolcami; języczki begłowe dwuskorupne; muszle jadalne, zasilające targi Indostanu; mięczaki ogonowe lekko świecące, i nakoniec przedziwne oczkowce wachlarzowate, wspaniałe wachlarze, stanowiące jednę z najbogatszych roślinności tych mórz.
Pośród tych żywych roślin i pod altanami flory wodnej, biegały niezgrabne legiony stawowatych: w szczególności żabieńce zębate, których skorupa tworzy trójkąt nieco zaokrąglony i ohydne partenopy, których widok wstręt budzi. Niemniej ohydnym zwierzem, którego kilkakrotnie spotkałem, był ów krab potworny obserwowany przez p. Darwina, któremu natura dała instynkt i siłę potrzebną do żywienia się orzechem kokosowym; włazi on na drzewa przybrzeżne, strząsa orzechy, które tłuką się upadając i otwiera je potężnemi nożycami. Tu pod jasnemi falami, krab ten biegał z nieporównaną chyżością, gdy raki morskie z gatunku napotykanego przy brzegach Malabaru, zwolna i z trudnością poruszają się między potłuczonemi skałami.
Około siódmej stąpaliśmy już po ławicy perlicowej, na której ostrygi perłowe odradzają się milionami.
Szacowne te mięczaki przylegały do skał, i były do nich silnie przywiązane owym bisiorem brunatnego koloru, który im nie pozwala przenosić się z miejsca na miejsce – w czem ostrygi są niższe nawet od ślimaków, bo tym natura nie odmówiła możności chodzenia.
Perliczka meleagrina rodzicielka pereł, której dwie skorupy są prawie równe, ma kształt muszli zaokrąglonej, z szerokiemi ścianami wielce chropowatemi na zewnątrz. Niektóre z tych muszli były przekładane zielonawemi paskami, jaśniejącemi u wierzchu. Należały one do młodych ostryg.
Inne z powierzchnią szorstką i czarną, stare, liczące dziesięć lat i więcej, miały do piętnastu centymetrów szerokości.
Kapitan Nemo wskazał mi ręką na tu obfite nagromadzenie perliczek, i zaraz poznałem, że ta kopalnia była prawdziwie niewyczerpaną, gdyż siła twórcza przyrody o wiele przewyższa niweczący instynkt człowieka. Ned-Land wierny temu instynktowi zniszczenia, skwapliwie zapełniał najpiękniejszemi mięczakami siatkę którą miał u pasa. Grube skorupiaki stojąc na wysokich łapach, niby machiny wojenne, z posępnych swych krętych kryjówek patrzyły na nas nieruchomemi oczyma, a pod nogami naszemi pełzały myryany, krwawniki i pierścieńce, niepomiernie wyciągające swoje różki i macki.
W tej chwili otworzyła się przed nami obszerna jaskinia, wydrążona w malowniczej gromadzie skał ubarwionych najpiękniejszą florą podmorską. Zrazu jaskinia wydała mi się najzupełniej ciemna. Zdawało się, że promienie słoneczne stopniowo w niej gasły. Słabe jej przezrocze było już tylko zatopionem światłem.
Kapitan Nemo wszedł do jaskini, a my za nim. Oczy moje wkrótce przyzwyczaiły się do tego mroku. Przypatrywałem się kapryśnym zagięciom sklepienia, które się wspierało na słupach naturalnych, szeroko osadzonych na granitowej podstawie, niby ciężkie kolumny architektury toskańskiej. Dlaczego nasz niepojęty przewodnik zaprowadził nas w głąb tej katakumby podmorskiej? Niebawem miałem się o tem dowiedzieć.
Zstępując po dość spadzistej pochyłości, zeszliśmy na dno pewnego rodzaju studni okrągłej. Tu kapitan Nemo zatrzymał się i ręką wskazał na przedmiot, któregom jeszcze nie spostrzegł.
Była to ostryga nadzwyczajnych rozmiarów, trydakna olbrzymia, chrzcielnica, w której zmieściłoby się jezioro wody święconej; koncha, której szerokość przechodziła dwa metry, a przeto większa od tej, jaka zdobiła salon Nautilusa.
Zbliżyłem się do tego fenomenalnego mięczaka. Bisiorem swoim przylegał do tablicy granitowej, i z niej samotnie rozwijał się w cichych wodach jaskini. Trydakna ta mogła ważyć trzysta kilogramów. Owóż taka ostryga ma piętnaści kilogramów mięśni i potrzebaby mieć żołądek bajecznego olbrzyma, żeby ich połknąć z półkopy.
Oczywiście, kapitan Nemo wiedział o istnieniu tej muszli dwuskorupnej. Nie po raz pierwszy ją odwiedzał – i sądziłem, że prowadząc nas do tego miejsca, chciał nam tylko pokazać osobliwość natury. Omyliłem się. Kapitan Nemo miał swój własny interes w poznaniu teraźniejszego stanu tej trydakny (dosłownie: starczającej na trzy kęsy).
Dwie skorupy mięczaka były na wpół otwarte. Kapitan zbliżył się, wsunął swój sztylet między muszle żeby się nie zamknęły, a potem ręką podniósł u brzegów tunikę błonowatą, tworzącą osłonę zwierzęcia.
Tu, między liściowatemi zwojami zobaczyłem wolną perłę, dochodzącą wielkości orzecha kokosowego. Jej kształt kulisty, doskonała przezroczystość i przedziwny blask różnobarwny, tworzyły z niej klejnot nieocenionej wartości. Ciekawością zdjęty, wyciągnąłem rękę żeby ją wyjąć, zważyć, obejrzeć. Kapitan jednak zatrzymał mnie, zrobił znak przeczący i szybkim ruchem wyciągnąwszy sztylet, nagle zamknął obie skorupy muszli.
Zrozumiałem wówczas zamiar kapitana Nemu. Zostawiając tę perłę osłonioną ciałem trydakny, pozwalał jej nieznacznie wzrastać. Z każdym rokiem wydzieliny mięczaka dodawały do niej nowe pokłady spółśrodkowe. Sam tylko kapitan znał jaskinię, gdzie dojrzewał ten przedziwny owoc natury, sam hodował go niejako, aby zczasem przenieść do swego szacownego muzeum. Może nawet, naśladując przykład Chińczyków i Indyan, sam spowodował utworzenie tej perły, kładąc pod zwoje mięczaka kawałek szkła lub metalu, który potem zwolna okrył się materyą perłową. W każdym razie, porównywając tę perłę z tą którą już znałem – i z temi które jaśniały w zbiorze kapitana, oceniłem jej wartość conajmniej na dziesięć milionów franków. Pyszny okaz dziwów przyrody, a nie klejnot zbytkowy: bo nie wiem jakie ucho niewieście mogłoby go udźwignąć.
Skończyła się wizyta u bogatej trydakny. Kapitan Nemo wyszedł z jaskini i wstępowaliśmy na ławicę perlicową, pośród wód przezroczystych, których nie mąciła jeszcze praca nurków.
Szliśmy pojedyńczo, jakby spacerem, zatrzymując się lub oddalając wedle fantazyi. Co do mnie, wcale już nie troszczyłem się o niebezpieczeństwa, które wyobraźnia moja tak śmiesznie przesadziła. Dno morza widocznie się zbliżało do powierzchni wód, i wkrótce z głębokości metra głowa moja wysunęła się na powietrze. Conseil przyłączył się do mnie, i przyłożywszy swą czapkę metalową do mojej, mruganiem oczu powitał mnie przyjaźnie. Tak wysokie jednak dno morza, miało ledwie kilka sążni i znowu weszliśmy do swego żywiołu. Zdaje mi się, że teraz mam prawo tak go nazywać.
W dziesięć minut później kapitan Nemo nagle się zatrzymał. Myślałem że się chce zawrócić; ale nie. Skinieniem ręki kazał nam skryć się przy nim w głębi szerokiego wydrążenia skały. Ręka jego była wyciągnięta i bacznie patrzyłem w jej kierunku.
O pięć metrów odemnie ukazał się cień i zniżył aż do ziemi. Niepokojąca myśl o rekinach znowu przemknęła po mojej głowie, myliłem się jednak; i tym razem jeszcze nie mieliśmy do czynienia z potworami oceanu.
Byłto człowiek, człowiek żywy. Indyanin, rybak, biedaczysko, które zapewne wyruszyło na pokłosie przed żniwami. Zobaczyłem dno jego łodzi stojącej o kilka stóp nad jego głową. Zanurzał się i wypływał kolejno. Kamień ociosany w kształcie głowy cukru, który ściskał nogami, gdy tymczasem sznur łączył go ze statkiem, służył mu do szybszego spuszczania się na dno morza. Były to wszystkie jego narzędzia. Spuściwszy się na dno pięć metrów głębokie, padał na kolana i napełniał swój worek perliczkami na chybi trafi zebranemi. Potem wypływał na wierzch, wypróżniał swój worek, wyciągał z wody kamień i na nowo rozpoczynał operacyę, która nie trwała dłużej nad trzydzieści sekund za każdym razem.
Nurek ten nas nie widział, gdyż cień skały nas zasłaniał. A zresztą, jak mógł ten hiedny Indyanin przypuszczać, że istoty podobne do niego były pod wodą, śledziły jego poruszenia i nie traciły najmniejszego szczegółu jego łowów?
Tym sposobem kilkakrotnie wypływał i zanurzył się znowu, a za każdym razem wyniósł nie więcej jak kilkanaście perliczek; musiał bowiem wydzierać je z ławicy, do której przyczepiły się silnym bisiorem. A ile z tych ostryg pozbawione było owych pereł, dla których narażał swoje życie!
Patrzyłem na niego z na natężoną uwagą. Manewra jego odbywały się regularnie, i przez pół godziny żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się mu zagrażać. Oswajałem się więc z widowiskiem tych zajmujących łowów, gdy nagle w chwili, gdy Indyanin klęczał na dnie morza, zobaczyłem jak się obrócił przerażony, podniósł i skoczył żeby wypłynąć na powierzchnię wody.
Zrozumiałem jego przestrach. Olbrzymi cień ukazał się nad nieszczęśliwym nurkiem. Był to rekin niezwyklej wielkości, spuszczający się po linii przekątnej, z rozpłomienionem ślepiem i rozwartemi szczękami.
Oniemiałem ze zgrozy, i nie byłem w stanie się poruszyć.
Żarłoczne zwierzę silnem uderzeniem pletw rzuciło się ku Indyaninowi, który zręcznie odskoczył na bok i uniknął zębów rekina, lecz pchnięty ogonem w piersi, padł na ziemię.
Scena ta trwała może parę sekund. Rekin powrócił, i obracając się na grzbiecie zabierał się do przecięcia Indyanina na dwoje, gdy kapitan Nemu, który siedział przy mnie, nagle się zerwał na nogi, i ze sztyletem w ręku podbiegł do potwora, gotów stoczyć z nim bój śmiertelny.
Żarłacz w chwili gdy miał porwać nieszczęśliwego rybaka, postrzegł nowego przeciwnika, i obracając się brzuchem, szybko skierował się ku niemu.
Widzę jeszcze postawę kapitana Nemo. Spokojny z przedziwną zimna krwią czekał na strasznego żarłacza, a gdy ten rzucił się ku niemu, kapitan ze zdumiewającą zręcznością uniknął starcia, i chwyciwszy zwierzę za płetwę przy dolnej szczęce, utopił mu w brzuchu sztylet po rękojeść. Nie na tem koniec: teraz właśnie rozpoczęła się walka.
Rekin ryknął, że tak powiem. Krew strumieniami trysnęła z jego rany. Morze zafarbowało się czerwono i przez ten ciemny płyn nic nie widziałem.
Nie widziałem nic aż do chwili, gdy przy smudze światła ujrzałem znów zuchwałego kapitana, jak wciąż trzymając pletwę potworu, walczył z nim zawzięcie, prując brzuch nieprzyjaciela, a jednak nie mogąc zadać mu stanowczego ciosu, to jest ugodzić w serce. Żarłacz broniąc się, wściekle poruszał wody, których bałwany o mało mnie nie obaliły.
Chciałem biedz na pomoc kapitanowi, ale zgrozą zdjęty nie mogłem się poruszyć.
Patrzyłem obłąkanym wzrokiem. Widziałem zmieniające się zwroty walki. Kapitan padł na ziemię powalony potwornem cielskiem, które na nim ciążyło. Później szczęki rekina rozwarły się niepomiernie, jak ogromne nożyce i już byłoby po kapitanie, gdyby lotem błyskawicy nie nadbiegł Ned-Land i harpunem swoim nie zadał rekinowi śmiertelnego ciosu.
Masa krwi zafarbowała fale. Ned dzielnie uderzył. Ugodzony w samo serce, potwór rzucał się w strasznych konwulsyach i obalił Conseila.
Ned tymczasem oswobodził kapitana, który wstawszy bez rany, poszedł prosto do Indyanina, żywo odciął kamień, wziął omdlałego na ręce, i silnie uderzywszy nogą w ziemię, wypłynął z nim na powierzchnię morza.
Wszyscy trzej poszliśmy za jego przykładem, i po kilku chwilach, cudownie ocaleni, dostaliśmy się do łodzi rybaka.
Pierwszem staraniem kapitana Nemo było przywołać nieszczęśliwego do życia. Nie wiedziałem czy to się uda. Wprawdzie zanurzenie biedaka nie długu trwało, ale rekin uderzeniem ogona mógł zabić go na miejscu.
Szczęściem, silnie nacierany przez Conseila i kapitana, topielec odzyskał przytomność i otworzył oczy. Proszę sobie wyobrazić jego zdziwienie, a nawet przestrach, na widok czterech dużych głów miedzianych nad nim pochylonych!
A nadewszystko, gdy kapitan Nemo wyjąwszy z kieszeni swego ubrania torebkę z perłami, wetknął mu ją do ręki! Ta szczodra jałmużna człowieka wód, dana biednemu Indyaninowi Ceylanu, przyjętą była ze drżeniem. Wytrzeszczone i wylękłe oczy nieboraka dostatecznie wskazywały, iż nie wiedział jakim istotom nadludzkim zawdzięczał zarazem, majątek i życie.
Na dany znak przez kapitana, wróciliśmy do ławicy perłowej, idąc drogą już przebieżoną; po wędrówce półgodzinnej, doszliśmy do kotwicy przytrzymującej łódź Nautilusa.
Zasiadłszy w łodzi, każdy z nas przy pomocy marynarzy, oswobodził się z ciężkiego miedzianego czerepu.
Pierwsze słowa kapitana Nemo zwrócone były do Kanadyjczyka.
— Dziękuję ci, mości Land — rzekł do niego.
— O, kapitanie — odpowiedział Ned-Land, to tylko wet za wet. Należało się to panu odemnie.
Blady uśmiech przemknął po ustach kapitana, i na tem się skończyło.
— Do Nautilusa — rzekł.
Łódź szybko przesuwała się po falach. W kilka minut później spotkaliśmy pływające cielsko zabitego rekina.
Z czarnej barwy końców jego płetw, poznałem strasznego czarnopłetwaka mórz Indyjskich z gatunku właściwych rekinów. Długości miał przeszło dwadzieścia pięć stóp; niezmierna paszcza zajmowała trzecią część ciała. Był już dorosły, jak to wskazywało sześć rzędów zębów górnej szczęki w trójkąt ułożonych.
Conseil patrzył na potwora z zajęciem czysto naukowem — i jestem pewny, iż nie bez słuszności zaliczał go do klasy chrząstkowatych, do rzędu czarnopłetwych o stałych skrzelach, do rodziny poprzecznoustych, do rodzaju żarłaczy.
Kiedym się przypatrywał bezwładnemu cielsku, z kilkanaście takich samych czarnopłetwych żarłoków ukazało się nagle około łodzi; nie zajmując się jednak nami, rzuciły się na trupa i wydzierały sobie jego kawały.
O w pół do dziewiątej powróciliśmy na pokład Nautilusa. Tu jąłem rozważać przygody naszej wycieczki do ławicy Manaarskiej. Dwie myśli przedewszystkiem mnie zastanawiały: niesłychana, do zuchwalstwa posunięta odwaga kapitana Nemo i jego poświęcenie się dla istoty ludzkiej, dla jednego z przedstawicieli plemienia, od którego uciekał pod morza. Cokolwiek mówił ten dziwny człowiek, nie zdołał on przecież stłumić w sobie głosu serca i litości dla bliźnich.
Kiedym mu powtórzył to spostrzeżenie, odpowiedział mi głosem nieco wzruszonym:
— Ów Indyanin panie profesorze, jest mieszkańcem kraju uciśnionych, a jeszcze należę, i do ostatniej chwili życia należeć będę do tego kraju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.