Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVIII.

Arabian-Tunel.

Tegoż dnia powtórzyłem Conseilowi i Ned-Landowi część tej rozmowy, która ich najbliżej obchodziła. Gdy im powiedziałem, że za dwa dni będziemy na wodach morza Śródziemnego, Conseil klasnął w dłonie a Kanadyjczyk wzruszył ramionami.
— Tunel podmorski! — zawołał — komunikacya między dwoma morzami. Słyszał kiedy kto o takich rzeczach?
— Przyjacielu Ned — odpowiedział Conseil — a słyszałeś kiedy o Nautilusie? Nie! A przecież istnieje. Więc nie kwap się ze wzruszeniem ramion i nie odrzucaj dobrych rzeczy, pod pozorem żeś nigdy o nich nie słyszał.
— Obaczymy, obaczymy! — odparł Ned-Land potrząsając głową. — A zresztą i owszem, radbym uwierzył w tę sławną drogę dyabelskiego kapitana i dałyby nieba, żeby nas w rzeczy samej poprowadził na morze Śródziemne.
Wieczorem tego dnia pod 21° 30’ szerokości północnej. Nautilus płynąc na powierzchni morza, zbliżył się do brzegów arabskich. Zobaczyłem Dżeddach, ważną targowicę Egiptu, Syryi, Turcyi i Indyi. Dość wyraźnie dostrzegłem ogół zabudowań, okręty przywiązane wzdłuż nadbrzeża portu i inne głębiej zanurzające się, które musiały zarzucić kotwicę w przystani. Słońce dość nizko na widnokręgu pełnym blaskiem zalewało domy miasta i uwydatniało ich białość. W dali kilka chatek drewnianych lub trzcinowych, wskazywały dzielnicę zamieszkana przez Beduinów.
Wkrótce miasto Dżeddach zniknęło w cieniach wieczoru, i Nautilus wrócił pod wody połyskujące fosforycznem światłem.
Nazajutrz, 10-go lutego ukazało się kilka okrętów naprzeciw nam płunących; Nautilus znów zanurzył się pod wodę, ale w południe, gdy morze było puste, ukazał się na powierzchni fal.
Zabrawszy z sobą Neda i Conseila, wyszedłem na platformę. Przy mgle wilgotnej zaledwie można było dostrzedz brzegi w stronie wschodniej.
Siadłszy na grzbiecie łodzi gawędziliśmy o tem i owem, gdy Ned wyciągnąwszy rękę ku morzu, zawołał:
— Panie profesorze, czy widzisz tam jakaś rzecz?
— Nie widzę — odpowiedziałem — wiadomo ci jednak, że nie mam twoich oczu.
— Patrzaj pan dobrze, tam po prawej stronie Nautilusa prawie naprost latarni. Czy widzisz pan ciemną masę, która zdaje się poruszać?
— A prawda! — rzekłem, wzrok wytężywszy — widzę na powierzchni wód jakieś długie czarniawe ciało.
— Może drugi Nautilus! — wtrącił Conseil.
— Nie — odpowiedział Kanadyjczyk — lecz albo się grubo mylę, lub też jest to zwierzę morskie.
— Czy wieloryby są w morzu Czerwonem? — spytał Conseil.
— Są, mój chłopcze — odrzekłem — napotykają się czasami.
— To nie wieloryb — mówił Ned, niespuszczając z oczu przedmiotu dostrzeżonego. Wieloryby i ja jesteśmy starzy znajomi i poznałbym zaraz ich ruchy.
— Poczekajmy — rzekł Conseil. Nautilus płynie w tamtą stronę i wkrótce zobaczymy co się święci.
W rzeczy samej, wkrótce byliśmy już tylko o milę morska od czarniawego przedmiotu. Podobny on był do dużego odłamu skały, wyrzuconego na otwarte morze. Co to było, nie mogłem jeszcze na pewno wiedzieć.
— Aha! porusza się, zanurza! — krzyknął Ned-Land. — Do stu dyabłów! co to za zwierzę? Nie ma widłowatego ogona jak wieloryby lub potfisze, a jego płetwy podobne są do nóg obciętych.
— W takim razie… — odezwałem się.
— Masz tobie! — mówił dalej Kanadyjczyk — przewrócił się na grzbiet, i wymiona wygrzewa na słońcu!
— To syrena! — zawołał Conseil — prawdziwa syrena, z przeproszeniem mojego pana.
Ta nazwa syreny wprowadziła mnie na dobrą drogę; poznałem zaraz, że zwierzę to należało do rzędu istot morskich, z których bajeczne podania utworzyły syreny, pół-kobiety pół-ryby.
— Nie — rzekłem do Conseila — to nie syrena, lecz ciekawe zwierzę, którego ledwie kilka okazów pozostało w morzu Czerwonem. To dugung.
— Rzęd syrenowatych, gromada rybokształtnych, podklasa jednomacicznych, dział kręgowych — objaśnił Conseil.
A gdy Conseil tak mówił, to już nie można było nic więcej dodać.
Tymczasem Ned-Land ciągle patrzył, a oczy jego pożądliwie błyszczały na widok tego zwierzęcia. Ręka zdawała się być gotową, do wyrzucenia harpuna. Rzekłbyś iż czeka tylko chwili stosownej, by rzucić się w morze i uderzyć na zwierza w jego żywiole.
— Ah, panie — rzekł do mnie głosem drżącym ze wzruszenia — nigdy w życiu mojem nie zabiłem jeszcze „tego.“
W tym wyrazie był cały oszczepnik.
Kapitan Nemo ukazał się w tej chwili na platformie. I on spostrzegł dugunga, a zrozumiawszy postawę Kanadyjczyka, odezwał się wprost do niego:
— Mości Land, gdybyś teraz trzymał harpun, pewnieby ci palił rękę?
— Bez najmniejszej wątpliwości, panie kapitanie.
— I nie gniewałbyś się, gdybyś mógł na jeden dzień znowu zostać oszczepnikiem, i dołączyć tego morskiego zwierza, do tylu innych, któreś już zabił?
— Wcalebym się nie gniewał.
— To możesz sprobować.
— Dziękuję, panie kapitanie — odpowiedział Ned-Land, któremu oczy zapalały.
— Ale — dodał kapitan — we własnym twoim interesie ostrzegam cię, mości Land, żebyś nie chybił tego zwierzęcia.
— Czy tak niebezpiecznie jest polować na dugunga? — spytałem nie zważając na wzruszenie ramionemi Kanadyjczyka.
— Rzeczywiście, czasami — odpowiedział kapitan. — Zwierzę to napastowane, rzuca się na łowców i przewraca ich statek. Co do kmotra Land, nie obawiam się jednak tego niebezpieczeństwa. Ma bystry rzut oka i pewna rękę. Jeśli zaś ostrzegam go żeby nie chybił tego dugunga, to jedynie dla tego, iż uważany jest za doskonałą zwierzynę, a wiem, że kmotr Land nie pogardza smacznym kaskiem.
— A! — wtrącił Kanadyjczyk — więc to bydlę raczy być jeszcze dobrem do jedzenia?
— Tak — mówił kapitan — jego mięso, notabene prawdziwe mięso, jest nadzwyczajnie cenione, i w Malezyi podają je tylko na książęcych stołach. Tu też tak zawzięcie polują na wyśmienite zwierzę, że staje się coraz rzadszem, podobnie jak rękowiec (manatus), który także jak on, jest kobietą-rybą.
— W takim razie, panie kapitanie — rzekł bardzo poważnie Conseil — jeśli przypadkiem ten, którego tu widzimy, jest ostatnim ze swojego plemienia, może wypadałoby go oszczędzić w interesie nauki?
— Może — odparł Kanadyjczyk — ale w interesie kuchni lepiej go upolować.
— Zróbże to, mości Land — odpowiedział kapitan Nemo.
W tej chwili siedmiu ludzi z osady Nautilusa, niemych i obojętnych, jak zwykle, weszło na platformę. Jeden niósł harpun i sieć podobną do tej, jakiej się używa do łowienia wielorybów. Wyjęto łódź z osady i spuszczono ją na morze. Sześciu wioślarzy siadło na ławach, a sternik u przodu. Ned, Conseil i ja, usiedliśmy w tyle.
— A pan nie z nami, kapitanie? — spytałem.
— Nie, panie profesorze, ale życzę pomyślnych łowów.
Łódka odpłynęła; popychana sześciu wiosłami, szybko skierowała się do dugunga, który wówczas kołysał się na falach w odległości dwóch mil od Nautilusa.
Zbliżywszy się na kilka węzłów do zwierza, łódź zwolniła biegu, a wiosła bez szmeru zanurzyły się w spokojnych wodach. Ned z harpunem w ręku stanął na przodzie przy sterniku. Harpun używany do rzucania na wieloryba, zwykle przywiązany jest do długiego sznura, który się szybko odkręca gdy go ciągnie zranione zwierzę. Tym razem sznur miał tylko dziesięć sążni; jednym końcem przybity był do beczułki, która płynąc, miała wskazywać drogę dugunga pod wodami.
Podniosłem się z ławki i przypatrywałem przeciwnikowi Kanadyjczyka. Ten dugung zwany także halikorem indyjskim, podobny jest bardzo do rękowca, pospolicie krową morską lub syreną zwanego. Ciało jego podługowate kończyło się długim ogonem, a boczne płetwy prawdziwemi palcami. Różnica jego od rękowca polega na tem, że ma szczękę górną uzbrojoną dwoma długiemi i śpiczastemi zębami, tworzącemi z obu stron kły rozchodzące się szeroko.
Ten dugung, którego miał atakować Ned-Land był olbrzymich rozmiarów, długi przeszło siedm metrów. Nie poruszał się i zdawał drzemać na powierzchni wód, co ułatwiło polowanie.
Łódź ostrożnie zbliżyła się na trzy sążnie do zwierza. Wioślarze siedzieli nieruchomi, ja podniosłem się znowu. Ned-Land przechyliwszy się nieco w tył, wyprawną ręką wywijał harpunem.
Nagle rozległo się świszczenie i dugung zniknął. Harpun silnie rzucony, widać tylko w wodę uderzył.
— Do stu dyabłów! — wrzasnął wściekły Kanadyjczyk — chybiłem!
— Nie, mości Land — rzekłem — zwierzę jest ranione, oto jego krew; ale twój pocisk nie został w ciele.
— Mój harpun! mój harpun! — krzyczał Ned-Land.
Kilku majtków rzuciło się wpław, a sternik skierował łódź ku pływającej beczułce. Gdy wydobyto harpun, łódź sunęła w pogoń za zwierzęciem.
Dugung wracał czasami na powierzchnię, żeby odetchnąć. Rana nie osłabiła go, gdyż pędził z nadzwyczajną szybkością. Łódź dzielnie popychana wiosłami, leciała w ślad za nim. Kilkakrotnie zbliżyła się do zwierza o parę sążni, i Kanadyjczyk gotów był znowu uderzyć, ale dugung wymykał się nagle zanurzając i niepodobna było go dosięgnąć.
Można sobie wyobrazić złość niecierpliwego Ned-Landa. Klął biedne zwierzę najognistszemi przekleństwami jakie język angielski posiada. Co do mnie, gniewałem się tylko, że dugung żartował sobie ze wszystkich naszych przebiegów.
Ścigaliśmy go nieustannie przez całą godzinę i zaczynałem już wątpić czy go złowimy, gdy zwierzę wpadło na niefortunny dla siebie pomysł, zemszczenia się na napastnikach. W istocie rzuciło się na łódź, napastując nas nawzajem.
Kanadyjczyk zawczasu spostrzegł ten manewr.
— Baczność! — zawołał.
Sternik szepnął słów kilka swoim dziwacznym językiem, zapewne ostrzegając swoich ludzi aby się mieli na ostrożności.
Dugung dotarłszy na dwadzieścia stóp do łodzi, zatrzymał się, i łapczywie wciągnął w siebie powietrze szerokiemi, jakby przebitemi nozdrzami, które są nie w końcach, lecz na górnej części jego pyska/ Potem z silnym zamachem rzucił się na nas.
Łódź nie mogła uniknąć tego starcia, nawpół przewrócona, została zalana kilku beczkami wody, którą wyrzucić należało; dzięki jednak zręczności sternika, uderzona z ukosa a nie wprost, nie zatonęła. Ned-Land uczepiwszy jednę nogę pod belką przodu łodzi, harpunem szpilkował olbrzymiego zwierza, który zębami schwyciwszy brzeg łodzi, podniósł ją nad wodę, niby lew schwytaną sarnę. Powaliliśmy się jeden na drugiego i nie wiem jakby się ta przygoda skończyła, gdyby Kanadyjczyk srodze zawzięty na zwierzę, nie zakończył walki, uderzając nareszcie dugunga w samo serce.
Usłyszałem zgrzytanie zębów na blasze żelaznej, i dugung zniknął ciągnąc z sobą harpun. Wkrótce jednak baryłka wypłynęła na wierzch, i po kilku sekundach ukazało się cielsko zwierza na grzbiet przewrócone. Łódź zbliżyła się do niego i ciągnąc za sznur, sprowadziła go do Nautilusa.
Trzeba było użyć bloków bardzo potężnych, żeby wciągnąć dugunga na platformę. Ważył nie mniej jak sto centnarów. Rozpłatano go w oczach Kanadyjczyka, który ciekawie śledził wszystkie szczegóły tej operacyi. Tegoż dnia sługa okrętowy podał mi na obiad kilka zrazów z mięsa dugunga, wybornie przyprawionych przez miejscowego kucharza. Były wyborne, lepsze nawet od polędwicy najtuczniejszego wołu.
Nazajutrz 11-go lutego, spiżarnia Nautilusa wzbogaciła się jeszcze wytworną zwierzyną. Stado jaskółek morskich osiadło na Nautilusie. Był to gatunek zwany sterna nilotica, właściwy Egiptowi: dziób ma czarny, głowę szarą i kropkowatą, oczy otoczone białemy punkcikami, wierzch, skrzydła i ogon siwawe, brzuch i piersi białe, a nogi czerwone. Schwytano także kilka tuzinów kaczek Nilu, ptaków dzikich, bardzo smacznych; szyja ich i wierzch głowy są białe z czerwonemi plamkami.
Szybkość biegu Nautilusa znacznie wtedy zwolniała. Posuwał się niedbale, jakby włócząc się bez celu. Zauważyłem też, że w miarę jak zbliżaliśmy się do Suezu, woda stawała się coraz mniej słoną.
Około piątej wieczorem dostrzegliśmy na północy przylądek Ras-Mohamed. Ten przylądek tworzy kraniec Arabii Skalistej, zawartej między zatoką Suezką i zatoką Akabah.
Nautilus wpłynął w cieśninę Jubal prowadzącą do zatoki Suezkiej. Teraz wyraźnie zobaczyłem wysoką górę panującą między dwiema zatokami, nad Ras-Mohamedem. Jest to góra Oreb, owa Synaj, na szczycie której Mojżesz widział w błyskawicach oblicze Boga.
O szóste Nautilus bądź pływając na powierzchni, bądź zanurzony, dostał się do Tor, miasta osadzonego przy zatoce, której wody zdają się być zafarbowane na czerwono, jak to już zauważył kapitan Nemo. Potem zrobiła się noc, wśród głuchego milczenia, które czasami tylko przerywały krzyki pelikana i kilku ptaków nocnych, szum bałwanów gniewnie uderzających o skały, lub dalekie warczenie kół parowca rozbijających wody zatoki.
Między ósmą i dziewiątą, Nautilus pozostawał kilka metrów pod wodą. Według mojego obliczenia, musieliśmy już być, blizko Suezu. Przez ściany salonu widziałem osady skaliste, jaskrawo oświetlone naszem światłem elektrycznem. Zdawało mi się, że cieśnina coraz bardziej się zwęża.
O kwadrans na dziewiątą statek wypłynął na powierzchnię. Wszedłem na platformę. Z wielką niecierpliwością oczekując podróży przez tunel kapitana Nemo, nie mogłem usiedzieć na miejscu i chciałem odetchnąć świeżem powietrzem nocy.
Wkrótce w cieniu spostrzegłem bladawy ogień mgłą nocna przyćmiony, ale dość wyraźnie błyszczący o milę od nas.
— Latarnia płynąca — odezwał się głos przy mnie.
Obróciłem się i poznałem kapitana.
— Jest to ogień ruchomy Suezu — odezwał się znowu. — Niebawem dostaniemy się do otworu tunelu.
— Wejście nie musi być łatwe?
— Rzeczywiście bardzo trudne. Mam też zwyczaj siadać w klatce sternika i sam kierować ruchami. A teraz, panie Aronnax, jeśli raczysz zejść ztąd. Nautilus zanurzy się pod wodę i nie wprzód wypłynie na powierzchnię, aż przejdzie przez Arabian-Tunel.
Poszedłem za kapitanem Nemo. Ściana się zamknęła, zbiorniki napełniły się wodą i przyrząd zanurzył się w głębokości dwunastu metrów.
Kiedym już chciał wracać do swego pokoju, kapitan mnie zatrzymał.
— Panie profesorze — rzekł — czy nie zechcesz pójść zemną do klatki sternika?
— Nie śmiem o to prosić — odpowiedziałem.
— Więc chodź pan. Tym sposobem zobaczysz wszystko, co można widzieć w tej żegludze zarazem podziemnej i podmorskiej.
Kapitan zaprowadził mnie ku schodkom środkowym. Przeszedłszy połowę schodów, otworzył drzwi, wstępował na górę wzdłuż statku, i tak doszedł do klatki sternika, która jak wiadomo, sterczy na końcu platformy.
Był to pokoik mający po sześć stóp z każdej strony, dość podobny do tych jakie zajmują sternicy parowców Mississipi lub Hudsonu. Pośrodku obracało się koło prostopadle ustawione i przymocowane do steru, na podwalinie ciągnącej się aż do tyłu Nautilusa. Cztery okienka z szybami soczewkowemi utkwionemi w czterech ścianach, pozwalały sternikowi patrzeć we wszystkich kierunkach.
Pokoik ten był ciemny — wkrótce jednak oczy moje oswoiły się z tym mrokiem i spostrzegłem sternika, krzepkiego chłopa, którego ręce opierały się na dzwonach koła. Przez okienka widać było morze jasno oświetlone latarnia elektryczną, która promieniała w tyle pokoiku na drugim końcu platformy.
— A teraz — odezwał się kapitan Nemo — szukajmy naszej drogi.
Druty elektryczne łączyły klatkę sternika z izbą maszyn, z której kapitan mógł współcześnie nadawać Nautilusowi ruch i kierunek. Nacisnął tylko guzik metalowy i zaraz szybkość śruby znacznie się zmniejszyła.
W milczeniu przypatrywałem się wysokiej i nadzwyczajnie stromej skale, wzdłuż której płynęliśmy w tej chwili: była to niewzruszona podstawa piaszczystego gruntu wybrzeża. Tak posuwaliśmy się z godzinę, ledwie na kilka metrów oddaleni od tej ściany skalistej. Kapitan Nemo nie spuszczał oczu z busoli zawieszonej na dwóch współśrodkowych kołach. Na samo jego poruszenie ręki, sternik co chwila zmieniał kierunek Nautilusa.
Stanąłem przy okienku na lewym boku okrętu i patrzyłem na wspaniałe pokłady korali, zwierzokrzewów, porostów wodnych i skorupiaków, poruszających ogromne łapy i wyciągając je ze szczelin skały.
O kwadrans na jedenastą kapitan Nemu sam stanął przy sterze. Przed nami otworzyła się szeroka, ciemna i głęboka galerya. Nautilus śmiało rzucił się w tę przepaść. Po jego bokach dał się słyszeć szum niezwykły. To wody morza Czerwonego, pochyłością tunelu pędziły do morza Śródziemnego. Nautilus leciał w tym prądzie z szybkością strzały, chociaż potężna śruba machiny, żeby stawić prądom opór, obracała się pod wodę, usiłując ciągnąć, statek w kierunku wstecznym.
Na ścianach nizkiego sklepienia widziałem już tylko smugi światła, proste kresy i bruzdy ogniste, które tworzył blask elektryczny szybko lecącego statku. Serce mi biło gwałtownie, przyciskałem je ręką.
O trzydzieści pięć minut na jedenasta, kapitan Nemo odszedł od koła przy sterze i rzekł obracając się do mnie:
— Morze Śródziemne.
Tak więc, w niespełna dwadzieścia minut, Nautilus porwany tym potokiem przebył międzymorze Suez.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.