Dwie jagódki/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie jagódki |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37 |
Redaktor | Jan Skiwski |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wybierano się na zwiedzenie miasta. Gdy Leonka podała ten projekt, Ludka się skrzywiła.
— Widziałam już sto razy — rzekła obojętnie — znam parę większych stolic, wszędzie jedno i to samo.
— Panienko, proszę tak nie myśleć! — zawołała obecna tej rozmowie Rózia. — Z panną Leonką pójść, z nią razem patrzeć, a słuchać, jak rozmaite rzeczy cudnie opowiada... ach, Boże, człowiekowi się zdaje, że był w Ziemi świętej!
Pan Maliniecki spojrzał na dziewczynę z zainteresowaniem bardzo żywem.
Wyraz jej twarzy świadczył, że czuje to, co mówi, w oczach jaśniała szczerość.
— A więc pójdziemy — rzekł wesoło. — Obejrzymy każdy kamień, panna Leonka musi cudnie opowiadać i będziemy wszyscy w Ziemi świętej.
Rózia uszczęśliwiona pobiegła się ubierać, Leonka wyszła także; Ludka rozłożyła jakąś ogromną książkę i zasiadła do czytania.
Pan Maliniecki udał, że tego nie widzi; gdy jednak czytała w dalszym ciągu, rzekł:
— Moje dziecko, nie każ na siebie czekać.
— Co ojczulek mówi?
— Ubierz się, panienki pewno już gotowe.
— Nie przeszkadzam im zupełnie. Zostaję w domu — rzekła Ludka.
Pan Maliniecki żywo z krzesła się podniósł. Był podrażniony, przeszedł kilka razy przez pokój, następnie usiadł. Czoło miał chmurne, a twarz bardzo bladą. Spojrzał w stronę córki, już-już drgały mu na ustach jakieś słowa, lecz je powstrzymał z widocznym wysiłkiem i, dopiero uspokoiwszy się, zapytał:
— Zkąd to postanowienie i co ono znaczy?
Ludka nie odpowiedziała.
— Wycieczka w większem gronie osób jest przyjemnością, towarzystwo tutejsze także miłe — dlaczego się wyłączasz?
— Miłe, z pewnemi wyjątkami, dosyć miłe — odparła sucho Ludka.
— Wytłómacz się, proszę.
Ludka wydęła usta.
— Na co to ojczulkowi?
Pan Maliniecki ujął jej rękę, przytrzymał w dłoni i rzekł głosem stłumionym, w którym znać było gniew:
— Na to, iż albo musisz jechać z nami, albo przedstawić słuszne powody, które cię zatrzymują w domu.
— Przedstawię — wybuchnęła Ludka. — Ale czy je kto uwzględni! Tu nie liczą się z nikim, nie zważają na nikogo!
— Tym razem masz do czynienia ze mną. Mów otwarcie, ja uwzględnię.
— Gdyby ojczulek ich nie słuchał, tak-by było...
— Usłucham własnego sumienia.
Ludka się zmieszała i, po namyśle długim, zaczęła mówić prędko, urywanemi zdaniami.
— Jest mi tu źle, okropnie, nie umiem żyć z niemi... nie umiem! Spełniam wszystko, wszystko, pracuję w szwalni i w ochronie, zarzuciłam śpiew, przyjemność jedyną — jedyną pociechę... zawsze jeszcze mało! Radzi-by ze mnie maszynę zrobić, bez myśli, bez woli, a ja nie mogę, nie mogę!... Wychowałam się w warunkach innych, swobodna — mam nawyknienia różne... Och, ojczulku!...
— Czego właściwie chcesz? bo nie wiem do tej pory.
— Ta dziewucha wybiera się iść z nami, ta sługa!
— Kto?
— Szorowała rondle, posługiwała w kuchni, teraz przyszło im do głowy uczyć ją... Wyborna towarzyszka dla mnie na czas świąt!...
To rzekłszy, Ludka się rozpłakała.
— O kim mówisz? o kim?
— O Róźce!
— Ta panienka ci przeszkadza?
Płacz przeszedł w łkanie spazmatyczne.
— Ojczulek nie widzi w tem nic złego? nic przykrego dla mnie?... Ach, Boże! Boże! Boże!
— Nie widzę. Obejrzycie razem pamiątki Krakowa, które przecież należą do ogółu.
— Owszem, niech ogląda!... choćby codzień... Ale bratać się z nią, na ulicy — wobec wszystkich — do tego mnie ojczulek nie zmusi!
— Gdybym koniecznie żądał?
— Nie mogę! nie mogę! — wołała Ludka płacząc. — Od lat najmłodszych nie przywykłam, teraz nie mogę... Proszę, niech mnie ojczulek nie przymusza!
Całowała pana Malinieckiego po rękach, po twarzy, i mówiła z żalem:
— Przez całe życie inaczej wychowaną być, a potem odrazu... ojczulek sam rozumie, że to jest wielka przykrość, a pożytek z niej żaden. W Malinkach były również dzieci, każdy oficyalista miał po kilkoro, a ja nigdy nie wdawałam się, nigdy! Chociaż nudno mi było samej.
Pan Maliniecki słuchał uważnie, lecz już bez gniewu.
— Pamiętam, raz w parku, spotkałam dziewczynkę... przemówiła do mnie pierwsza, biednie ubrana, ale grzeczna, uprzejma i widać wychowana dobrze. Odtąd szukałam jej, rozmawiałyśmy czasem... Dostrzegła to panna Augusta, wygnała ją, a mnie ukarała.
— Za co?
— Że wdaję się z dzieckiem, którego mowy ona nie rozumie, więc nie może dopilnować o czem rozmawiamy, a pilnować, zawsze i ciągle pilnować, to jej obowiązek.
Pan Maliniecki miał łzy w oczach.
— O, moja córko — rzekł łagodnie — powinienem był pamiętać, do mnie należało... Kobieta obca sumienna zresztą...
— Wcale jej nie obwiniam, bo dziś rozumiem, ale wówczas zrobiła mi przykrość.
— Tak, wszyscy ci robili przykrość, byłaś dzieckiem bardzo nieszczęśliwem... I krzywdę ci robili...
— Nie, nie!
— Widzę to, jak biedną byłaś.
— Nie! Tylko nabrałam przyzwyczajeń i proszę je uwzględnić.
— To będzie dla mnie straszna kara, największa kara. Jak gdyby wieczny wyrzut...
Ludka zbladła.
— Ojczulku!...
— A przecież ja nie jestem winien. Nie miałem czasu i nie wiedziałem, jak się wziąć do twego wychowania. Mama umarła — ona spełniłaby to inaczej, o, tak, jestem pewny... Nawykłaś, powiadasz... Na szczęście, jesteś młodą, odwyknąć jeszcze możesz — i powinnaś, jak najprędzej. Umilkł, a po chwili dodał prawie szeptem:
— Dla mego spokoju, córko, dla mnie!...
Na twarzy Ludki znać było wahanie.
— Twoja bona — zaczął znowu pan Maliniecki — czyniła, co do niej należało.
— Nie mam żalu, bo rozumiem...
— Do niej, nie — lecz do mnie — i chcesz mnie ukarać.
— Idę już! — zawołała Ludka, rzucając się do rąk ojcowskich. — Kocham cię, ojczulku! Lepszego ojca nie ma nikt na świecie, a ty jeszcze wyrzucasz sobie jakieś winy!
Pan Maliniecki uścisnął ją serdecznie.
Do pokoju wbiegła „Róźka.“
W miękkiej, białej czapeczce, promieniejąca uciechą, wbiegła prędko i zatrzymała się zdziwiona.
— Panienka nie gotowa? Może pomódz? może ubrać. Wiem, wiem: ten śliczny, nowy płaszczyk — w tej chwili przyniosę.
Zanim Ludka doprowadziła do porządku swój gruby, jasny warkocz, Róźka była już przy niej.
— Teraz umiem prędko pisać — paplała, usługując Ludce — i wszystko co zobaczę, w małym kajeciku wynotuję. Mój Boże, tyle razy już widziałam, z panną Leonką, wszystko tłómaczyła ślicznie, a połowy nie pamiętam: uciekło, przepadło!... Wynotuję, to później zawsze przypomnieć sobie będę mogła — i zostanie na długo.
Gdy wsiadali do jednego z powozów, jaki pan Maliniecki wynająć kazał, obok Ludki zajęła miejsce Rózia, onieśmielona bardzo. Powóz, prawdziwy powóz, wykwintny, elegancki, krępował jej swobodę. Siedziała sztywna. Lecz w miarę pytań pana Malinieckiego i objaśnień Leonki, uspokoiła się potrosze. Ludka mówiła niewiele; odpowiadając na pytania, mało się wtrącała do rozmowy ogólnej.
Dotknąwszy nogą ziemi, Rózia odzyskała dobry humor, a później już wszędzie, zarówno na Wawelu, jak na wystawie i w Muzeum Narodowem, miała wygląd osóbki dobrze wychowanej i myślącej.
Leonka nie próżnowała ani chwili. Oprowadzała dzieci młodsze, wskazywała przedmioty, mogące je zająć, objaśniała wykładem jędrnym i treściwym.
Przy grobach królewskich zatrzymali się dłużej: Ludka stanęła na boku, Leonka tłómaczyła dzieciom napisy łacińskie, a Rózia przed ołtarzem królowej Jadwigi modliła się gorąco.
Pan Maliniecki spoglądał na Leonkę, budzącą z grobu przeszłość, ku oświeceniu trzech małych dziewczynek, które słuchały z zapartym oddechem, wpatrzone w nią jak w obraz.
Ile energii zużywa ta dziewczyna, jakim zapałem drga każde jej słowo! — wszystko co mówi, czuje szczerze, wypowiada z gorącem przekonaniem. Ma serce i duszę apostoła, a wiarę taką, co góry przenosi.
— Pewno pan nie wie — wyrwało go z zadumy pytanie Róźki — jaka ta królowa Jadwiga była dobra?... I mądra była przytem. Założyła szkołę — no, co prawda, nie ona założyła, ale podźwignęła, bo oddała wszystkie swoje klejnoty, złoto i Bóg wie co, na szkołę, żeby z tej szkoły szła nauka dla doktorów i księży i różnych profesorów, na cały świat. A wie pan, że ta szkoła, choć stara już bardzo, jest tu jeszcze u nas, i ciągle w niej się uczą, najmądrzejszych ludzi ma.
Pan Maliniecki uśmiechnął się i odparł:
— Wiem o tem, panienko. Tę starą szkołę znam, bo w niej się uczyłem.
Róźka aż w ręce klasnęła.
— I pan? Ach, jak to dobrze! To pan nam może opowiedzieć czego tam uczą i jak uczą?...
— Bardzo chętnie!
— O królowej Jadwidze, to znów ja panu opowiem. Od starych ludzi słyszałam — od prostych ludzi; pan nie zadaje się z nimi, więc pewno pan nie słyszał.
— Zapewne nie słyszałem — rzekł pan Maliniecki, ubawiony szczerą naiwnością Rózi.
— Powiadają, że to jest najprawdziwsza prawda, bo nawet w Łobzowie jeden chłop tak samo się nazywa, jak tamto dziecko, znalezione na ulicy... Królowa Jadwiga je znalazła, raniutko, owinięte w poduszkę, bo mróz był okropny; sama zaniosła do zamku, napoiła mlekiem i kazała rozgłosić po mieście, żeby matka dziecięcia znalezionego przyszła na dwór królewski. Przez całe trzy dni nikt się nie pokazał; czwartego dnia przyszła jakaś kobiecina i zaczęła płakać, o synku mówić wciąż jedno i jedno.
Królowa do siebie ją wezwała i pyta:
— Słuchajcie, matko, waszemu dziecku będzie u mnie jak w niebie, tylko powiedzcie, jak je mam wychować, czy żeby wielkim panem zostało, czy może księdzem na usługę Bogu.
Kobieta co żywo zawołała:
— Jasna królowo, niechby dzieciak został panem, to i ojcu dola się naprawi — i mnie — i siostrom, co ich ma cztery.
Jeszcze królowa nie zdążyła odpowiedzieć, pachołek wprowadził drugą kobietę, bardzo bladą i zmizerowaną, że ledwie trzymała się na nogach. Padła na ziemię i prosiła o oddanie dziecka.
Królowa niby wzdragała się, a tłómaczyła:
— Po co? synkowi waszemu będzie u mnie jak w niebie, sama nim się zajmę i wychowam. Tylko powiedzcie, czem ma zostać: czy wielkim panem, czy księdzem na usługę Bogu?
Kobieta zrobiła się sztywna, jak nieżywa, a gdy ją z ziemi podnieśli, zawołała:
— Niech będzie prostym chłopem, święta pani, byle go cudze piersi nie karmiły i cudza ręka nie pieściła, jeno matczyna. Niech ma chleb czarny i koszulę zgrzebną, byle przy ojcach.
Królowa kazała matce prawdziwej dziecko zwrócić, a oszustkę wygnać; dała chłopakowi duże gospodarstwo i na Łobzowie osiadł, a wnuki jego dotychczas żyją.“
— Mnóstwo mamy legend o królowej Jadwidze — wtrąciła pani Słońska, która słuchała z zajęciem opowiadania Rózi. — Niektóre mało prawdopodobne nawet, wszystkie jednak świadczą, że była uwielbiana i kochana.
Obejrzawszy groby zasłużonych, a później katedrę, towarzystwo zatrzymało się dłużej w Muzeum Narodowem. Tu dopiero podziwiać wypadło zasób wiadomości Leonki. Nawet pieczęcie i zbroje nie były jej obce, znała szczegół najdrobniejszy — a z pokoju Mickiewicza wyjść się nie chciało, gdy zaczęła opowiadać o różnych pamiątkach.
Właśnie przestała mówić i skierowano się ku drzwiom, gdy sklepienia sali zadrżały od przejmującego echa pieśni:
„Pijmy zdrowie Mickiewicza!
On nam słodkich chwil użycza,
Wszystkie troski koi boski
Lutni jego dźwięk!“
Ludka spojrzała przerażona i zgorszona, pani Słońska pogroziła palcem, a Leonka uśmiechnęła się życzliwie:
— Oj, ptaku, ptaku! Myślisz że tu jest ogród, albo las — i wolno ci napełniać go wrzawą!
— Co ja zrobiłam!... Biedna Róźka dopiero teraz się spostrzegła, że wybryk podobny nie uchodzi ani w tem towarzystwie, ani na tem miejscu, i stała jak wryta.
Zaciekawiona niezwykłem zjawiskiem, publiczność z sal przyległych napływała gromadnie do pokoju Mickiewicza, oczekując czegoś...
— Skandal! — szepnęła Ludka.
Pan Maliniecki przyłożył palec do ust, na znak, by zachowywała się spokojnie, potem ująwszy rękę Rózi, drżącej ze strachu i wstydu, objaśniał jej półgłosem ważność pamiątek po wielkim Adamie, a gdy przestano oglądać się i szeptać, drugą rękę podał Ludce i wyszli z pokoju. Reszta towarzystwa udała się za nimi.
— Jaki pan dobry!... — wyjąkała Rózia i, zanim pan Maliniecki mógł temu przeszkodzić, dotknęła ustami jego dłoni.
— Dziecko, co robisz? — strofował ją łagodnie. — Nic wielkiego się nie stało, pocieszał, widząc, że jest zmartwiona. Głos piękny — wiemy teraz, wiemy wszyscy i winszujemy serdecznie. Za karę, gdy wrócimy do domu, musi nam pani zaśpiewać.
— To dla niej szczęście! — odparła Leonka.
— Trzeba kształcić, na Boga! kształcić, co się zowie — rzekł z zapałem ojciec Ludki. — Taki materyał głosowy, to rzadkie zjawisko.
— Rózia uczy się, bierze lekcye, od czasu gdy spostrzegłyśmy jej talent.
— Uczy się z krzywdą pańskiej córki — dodała pani Słońska żartobliwie.
Pan Maliniecki milczał. Przyszły mu na myśl dwa listy pełne skarg i wykrzykników: bezwstydna prostaczka, niegodziwa, drze się, aż bębenki pękają w uszach i t. p.
— Bodajby zawsze taka krzywda działa się — szepnął w duchu, rad z siebie, że nie przyczynił się ani jednem słowem do spełnienia żądań jedynaczki.
Na zwiedzenie kościołów, gmachów starej dzielnicy i wielu osobliwości Krakowa, zabrakło już czasu. Obejrzeli jeszcze kopce. Leonka zatrzymała dzieci, wskazywała i objaśniała, dopóki mocno zaczerwienione noski nie dały znać wyraźnie, że mróz im dokuczył.
Pan Maliniecki zaprosił towarzystwo do cukierni. Na wesołej rozmowie spędzono tam godzinę; Rózia ożywiła się i zapomniała o zmartwieniu, w czem jej pan Maliniecki gorliwie dopomagał.
Wycieczka doskonale się powiodła, lecz krótki dzień grudniowy zgasł niebawem i należało wracać. Zajechały powozy: w jednym Leonka, Ludka, Rózia i serdecznie miły gość „Dwóch jagódek,“ w drugim pani Słońska z dziećmi i kuzynką — konie pomknęły... Jeszcze chwila pogawędki, jeszcze sporo śmiechu, wreszcie umowa, że wieczorem odbędzie się raut w mieszkaniu pani Słońskiej.
Panny przyrzekły grać i śpiewać, a pan Maliniecki deklamować, bo mówi bardzo pięknie, jak zapewniała Ludka.
Raut, ułożony naprędce, był wspaniały. Pan Maliniecki podziwiał głos Rózi, która, z początku nieśmiało, później z całem przejęciem, zapomniawszy o słuchaczach, śpiewała rzewne dumki i piosnki ludowe, a w końcu „swoje niemądre la-la-la,“ ulubione zawsze, bo płynące z jej własnej duszy.
Wykończona gra Ludki mogła ojca zadowolnić. Sam muzykalny bardzo, widział rezultaty pracy dobrze kierowanej. Zanotował nazwisko nauczyciela i postanowił go odwiedzić, aby mu podziękować za postępy córki.
Leonka grą skrzypcową zachwyciła wszystkich. Płakały pod jej paluszkami, śpiewały, śmiały się, Rózia całowała te drobne białe rączki, a prosiła: jeszcze, jeszcze! Spełniały jej wolę bez trudu najmniejszego, jak gdyby igraszką im było, zabawką, takie zwinne, śmiałe, a delikatne w dotknięciu instrumentu, że chciałoby się słuchać bez końca i za przykładem Rózi wołać: jeszcze, jeszcze!
Młoda panienka nie drożyła się bynajmniej: grała mazurki szopenowskie, sonaty, później Beethovena.
Uczestnicy rautu, chociaż głodni po wycieczce, przyjęli z żalem zaproszenie do kolacyi, przy stole jednak wrócił im dobry humor; śmiech głośny rozlegał się co chwila, a nawet Ludka zapomniała, że to jest „shocking “
Gdy wrócili do sali, pan Maliniecki mówił parę wyjątków z „Ojca zadżumionych,“ a Leonka, na prośby Ludki, pamiętny wiersz Miriama.
Z rękami złożonemi, jak w niebowzięta, wysłuchała tych zwrotek Rózia. Czuła się przeniesioną do jakichś cudnych a nieznanych dotąd krajów i bardzo szczęśliwą.