<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pan Maliniecki odjechał. Głośnym płaczem żegnała go Ludka, ze łzami w oczach Rózia. Przed samym już wyjazdem rzekł do dziewczynki:
— Proszę się uczyć pilnie i otrzymać promocyę, a o śpiew być spokojną. Rozwiniemy ten ogromny talent jak należy.
— Panie, dobry panie!... — wyjąkała Rózia. — Potem miała żal do siebie, że nie zdobyła się na nic więcej.
Pani Słońska odebrała podziękowanie serdeczne, a Leonka prośbę, aby czuwała nad Ludką i cząstkę swej gorącej duszy przelała w jej duszę.
— Moja dusza należy tu do wszystkich — odparła Leonka ze zwykłą sobie prostotą — do każdej z dziewczynek i do wszystkich razem, a ja znowu posiadani ich dusze. Czy pan sądzi, że wyłączyłam Ludkę?
— Nie, drogie dziecko! — rzekł. — Ty jesteś aniołem, lecz nie dziw się, że pragnę, aby moja córka stała się chociaż trochę do ciebie podobną.
Te słowa brzmiały zupełnie jak pochlebstwo, raziły Leonkę. Jednak, gdy pan Maliniecki opuścił Kraków, zastanowiła się nad niemi. Przesadził w wyrażeniu, intencya wszakże była jasna i prośbę trzeba spełnić. Ten ostatni wniosek trafił zupełnie do przekonania sieroty. Trzeba prośbę spełnić, a w tym celu zaprzyjaźnić się z Ludką, zyskać jej zaufanie — reszta przyjdzie sama.
Było to trudniejsze niż sądziła. Kapryśne usposobienie Ludki czyniło ją chwilami twierdzą niedostępną: czasem łagodna, szczera, innego dnia znowu skryta, zamknięta w sobie, a przytem chmurna i rozgniewana bez powodu, mogła zniechęcić osobę mniej wytrwałą od Leonki. Panna Mokronowska zniechęceniu nie uległa; owszem, badając Ludkę, nabrała wyrozumiałości, bo widziała jasno, że wpływy dawniejsze, rezultaty wychowania i nawyknień, trzymały ją dotąd jak w kleszczach. Dużo wody upłynąć jeszcze musi, zanim tamte wpływy ustaną, zanim je skruszy siła „Dwóch jagódek,“ napozór drobna, działająca bez nacisku, lecz potężna przez wysokie ideały i zawsze ostatecznie zwycięska.
Tymczasem należało się zadowolnić udziałem Ludki w ochronie, gdzie bywała często i pogadankami swemi trafiała dzieciom do serca, a także bardzo sumienną pracą w szwalni. W skarbonkę „Dwóch jagódek“ nie włożyła jeszcze wprawdzie ani pieniędzy, ani zbywających drobiazgów, szwalnia za to miała od niej atłas, jedwabie, wzory i wszelkie dodatki do haftów kościelnych. Dziewczętom, które się wyróżniały w tem zajęciu, okazywała stale życzliwość, z wyjątkiem Rózi, traktowanej obojętnie, a czasem niegrzecznie.
Przyszła artystka uwielbiała Ludkę, teraz już nietylko za to, że jest „wybraną“ przez dziedzictwo cnót wielkich, lecz także jako córkę człowieka szlachetnego, który ją, Rózię, od przykrości uchronił. Byłaby wyśmiana, wyszydzona — on, niby dziecko własne, ramieniem swojem ją osłonił, z kłopotu wyprowadził. Że przyrzekł dopomagać w kształceniu talentu, prawie zapomniała, opiekę serdeczną i wyrozumiałość dla niej, dziewczyny prostej, pamiętać mu będzie do śmierci.
Pragnęła się wywdzięczyć.
Szukała sposobności usłużenia Ludce, a gdy znalazła, chociażby najmniejszą, korzystała z niej skwapliwie. Cóż stąd, że panna Maliniecka nie zważa na nią, że do innych szwaczek się uśmiecha, rozmawia z niemi, obdziela cukierki, tylko do niej, gdy przy robocie siedzą obok siebie, nie przemówi ani jednem słowem. Postępuje, jak jej się podoba, a ona, Róźka, ma obowiązek kochać ją i w każdej chwili na usługi śpieszyć. To sobie powiedziała i dotrzyma święcie. Upartą jest — tak, ale i wytrwałą.
Chwilami i upór i wytrwałość zawodziły jednak Rózię, nadewszystko, gdy Ludka nie chciała swoich cierpień z nią podzielić.
Pan Maliniecki był słaby, słyszała o tem Rózia przez osoby trzecie, kaszlał, a gdy wrócił stąd po świętach, wysłano go na południe, aby tam pozostał do maja. Wprawdzie Ludka o zdrowie ojca zdawała się być spokojna, kto zaręczy jednak, czy umyślnie jej nie łudzą.
Rózia poznała się z nieszczęściem: doświadczyła, że ludzie ukrywają zwykle smutną prawdę, gdy niema już innej rady. Dziecko o chorobie rodziców, a czasem i śmierci, dowiaduje się ostatnie.
Pragnęła zbliżyć się do Ludki, u kolan jej siąść i patrząc w oczy (podobne do oczu ojcowskich, szczerem, choć nie tyle co tamte łagodnem wejrzeniem), wypytać, co pan Maliniecki pisze do niej, jak się czuje, kiedy wróci; dowiedzieć się o wszystkiem, co dotyczy tego człowieka zacnego.
Ale opuszczała ją odwaga. Już, już szła z tą myślą, a potem... utraciła śmiałość, zupełnie inaczej do Ludki się odnosi, bo... tu żal ogarnia Rózię, płakałaby i płakała rzewnemi łzami, na sercu ma kamień. Nic złego nie zrobiła, a cierpi okropnie. Usłyszała słowo, które ją objaśniło, że Ludka jest zazdrosną o życzliwość ojca i teraz wie, dlaczego jej, Róźki, tak nie lubi.
Prosta dusza dziewczyny bolała bardzo nad tem, cóż było jednak robić? Narzucać się — jeszcze bardziej rozgniewa i odstręczy Ludkę, chyba usunąć się i czekać.
Wybrała dobrą drogę.
Nawykła do jej usług przy pracy w szwalni, do spojrzeń wielbiących, baczności na każde skinienie, Ludka dostrzegła chłód, zdziwiona nim, a później dotknięta. Spoglądała od czasu do czasu w stronę Rózi, nie odezwała się, lecz i z innemi dziewczynkami, dla których była zawsze łaskawą, nie rozmawiała również. Ale co najdziwniejsze, robota jej nie szła: ruch igiełki, żywy chwilami, wolniał, ustawał, opuszczała ręce na kolana, jak gdyby w zamyśleniu. Aż panna Zofia zapytała:
— Co tobie, Ludko?
— Mnie?... Nic... nic mi nie jest.
Spojrzenie Rózi gorące, serdeczne, padło na nią jak płomień, lecz, ruchem błyskawicznym, cofnęło się i ukryło w głębi źrenic. Pochylona nad robotą, dziewczyna pracowała pilnie; ani razu nie udało się Ludce pochwycić jej wzroku.
Trzy lekcye, trzy godziny pracy wspólnej upłynęły w ten sposób; przed czwartą Ludka sama zbliżyła się do Rózi.
— Mam list od ojca — rzekła uprzejmie — list długi i bardzo zajmujący. Przeczytam ci, gdy zechcesz.
Dziewczyna ledwie stłumiła okrzyk radości.
— Panienko!...
— No, i cóż?
Gdy Rózia milczała, odurzona niespodziewanem szczęściem, Ludka dodała po chwili:
— W pokoju bilardowym, o ósmej punktualnie, czekać będę.
Czekać na nią, na Rózię, gdzieżby pozwoliła! Przyszła pół godziny zawcześnie i sama czekała, z radością, to zwątpieniem, że może panienka powiedziała na żart tylko, dla ukarania jej.
— A jeśli przyjdzie?...
Tu rozległy się kroki... Rózia obie ręce wyciągnęła; chłodny wzrok Ludki ją powstrzymał.
— Czemu tak dziwnie patrzysz? Od niejakiego czasu bardzo się zmieniłaś, jesteś inna... Może usłyszałaś... może ci kto powtórzył?... Zresztą, przyznam się sama, ile razy ojciec mój wyróżni kogo, ta osoba jest mi wstrętną... Ale ty, wiem, ty co innego przecież i nie powinnam nawet...
Rózia ucałowała dłonie Ludki.
— Panienko, czyż ja, dziewczyna prosta, równać się z wami mogę!
— No, prawda...
— A dobre słowo — dodała Rózia z przekonaniem — dobre słowo i psu powiedzieć można, nietylko człowiekowi.
— Tak, prawda, widzę, że masz rozum — pochwaliła ją Ludka — i dlatego chcę być z tobą po dawnemu, to jest, chcę, żebyś zachowała dla mnie dawne miłe obejście, bo tak jak teraz, w ostatnich czasach, to...
— Panienko — zawołała dziewczyna prawie z płaczem — już nie będę nigdy, nigdy! Kocham was jak sługa, bo taką naturę mam, że gdy mi kto co dobrego zrobi, do śmierci nie zapomnę, sto razy wywdzięczyćbym się chciała i zawsze mi za mało, zawsze jeszcze nie dość!
— A gdy ci kto co złego zrobi — zapytała Ludka, śmiejąc się — czy także pamiętasz?
— O, niech Bóg zachowa! To byłoby przecież grzechem śmiertelnym.
Usiadły obok siebie; Ludka przeczytała Rózi list ojcowski: Karnawał na Rivierze, walka kwiatowa, pochody korporacyjne, grupy alegoryczne, wszystko ilustrowane za pomocą fotografij, których kilkanaście pan Maliniecki sam wykonał.
Rózia słuchała z zainteresowaniem. Było jej dziwno trochę, że dorośli bawią się jak dzieci, ale nabierała przeświadczenia, że pan Maliniecki chorym nie jest, gdy w zabawach udział bierze i cieszyła się serdecznie.
Łaskawość Ludki zaszła tak daleko, że przeczytane było nawet zakończenie listu: „Co porabia ptaszę polne, czy pracuje, czy wesołe? Pozdrów je ode mnie.”
Ale zdrój łask został wyczerpany bardzo prędko, nazajutrz i dni następnych Ludka ani spojrzała na Rózię. Gołąbkówna nie czuła się pokrzywdzoną. Wszak zawarły układ i panna Maliniecka nie ma zupełnie obowiązku jej wyróżniać, ona zaś co robiła, robić będzie, musi. Polnem ptaszęciem jest, ptaszęciem tylko, jednak lubianem i pozdrawianem w listach!
Nadchodziła wiosna. Kurs ogrodniczy był rozpoczęty: pensyonarki pracowały w ogrodzie od wczesnego ranka, w późniejszych zaś godzinach partyami, dzieląc czas między lekcye na pensyi, a zatrudnienia praktyczne, co przy tutejszym systemie kształcenia okazało się nietrudne.
Ola Wężykówna, najstarsza z trzech siostrzyczek, panienek bardzo miłych, do wszelkiej roboty śpieszących jak najchętniej, oczyszczała truskawki, Kazia Bętkowska koło szparagów się kręciła, a Halka Bętkowska i Jadzia Kossuthówna pracowały w szkółce. Przy inspektach wiodły rej cztery Bieńkowiczówny, Litwineczki jasnowłose, rumiane i bardzo żywe.
Przy kwiatach było mniej gwarno; trafem, czy umyślnie, zebrały się tam same freblanki i doprowadzając do porządku róże, oraz inne krzewy, zrywając pierwiosnki i fiołki, rozmawiały głosem przyciszonym. Zenia Hornowska miała minę płaczliwą, cóż dopiero inne wobec tej śmieszki!...
Przyczyna ich zmartwienia jest bardzo ciężka. Jak pensya pensyą, dwanaście lat blizko, takie nieszczęście nigdy się nie zdarzyło. Ochronka zamknięta; połowa malców zasłabła na krosty i choć epidemia straszna w mieście panuje, pani Słońska musiała dzieci porozsyłać do rodziców, niektóre do szpitala. Tylko Emilek Bochiński, również bardzo chory, pozostał przy babce. Dawna sługa rodziny Leonki sama go pielęgnuje, a tak rozpacza... Przez noc ostatnią wybiegała kilka razy na podwórze i zawodziła głośno, aż pensyonarki z łóżek się zerwały.
Na pensyi wypadku zasłabnięcia dotąd nie było, pani Słońska zamierza jednak w połowie postu uwolnić dwie niższe klasy i zdezynfekować pokoje, aby mieć pewność, że epidemia się nie rozszerzy.
Jeszcze więc tylko tydzień — zakład „Dwóch jagódek“ opustoszeje, zrobi się wyludniony i ponury.
Panienki ubolewają nad tem, wspominając chwile ożywionego ruchu we wszystkich oddziałach instytucyi.
Kiedyż dawny stan powróci, czy nie zabraknie kogo z pośród tych miłych dzieciaków, a zwłaszcza najmłodszych?!
Ludka zagląda również czasem do ogrodu, nie na robotę wszakże. Brudzić paluszki, w ziemi się grzebać, to nie dla niej. Zresztą, sama nie wie, co się z nią dzieje: ból głowy, to niby strach jakiś, niby tęsknota, smutek...
Pustki w oficynach sprawiają wrażenie okropne, i pewno od tego...
Do ojca o epidemii nie pisała, choremu niepokój mógłby szkodzić, a jej nic nie grozi. Starsza już jest, nie dziecko, prawie dorosła, choć krost nie przechodziła, czy można przypuścić, że teraz zapadnie?
Dzieci żal jej bardzo... Ten biedny Emilek, rozpaczliwe krzyki starej... Zdenerwowała się, myśląc o tem wszystkiem, płacze, ona, taka dawniej spokojna i chłodna. Płacze i głowa boli ją.
Pełno jagódek: na ścianach, na podłodze, na stolikach, na łóżkach — tak pełno, że własnego ciała się dotknąć, wszędzie jagódki i jagódki. Ruszają się, chodzą, mają głowy dziewczynek i ręce, pełzają jak robaki, głucho, cicho, tylko ruch ciągły, ciągłe pełzanie, niby wężów...
Później nagle powstaje hałas: huk, turkot olbrzymiego pociągu kolei żelaznej, jakieś jęki, wrzaski, wycia. Jagódki chodzą, ruszają się, pełzają po ścianach, to małe, z główkami dziecięcemi: Emilek, Jóźka, Marynka; to potwornie wykrzywione, wielkie, straszne...
— Precz! precz!
— Może panienka lekarstwo teraz weźmie? — odzywa się głos przyciszony, a brzmiący tak mile, że głuszy te piekielne gwary.
— Może lekarstwo dać?
Ludka leży czerwona, cała w plamach szkarlatyny, z gardłem obolałem, oddechem ciężkim — nad nią pochyla się Rózia i wlewa w jej usta łyżkę chłodnego płynu. Mimo napomnień pani Słońskiej, a nawet serdecznych próśb Leonki, usunąć się nie dała i od początku choroby, od pierwszego dnia zaraz — dozoruje Ludkę. Czy Ludka wie o tem? Już trzeci dzień majaczy, ani na chwilę nie odzyskała przytomności, ale głos Rózi lubi, słucha go rada i ulega mu nawet.
— Ojczusiu!
— Jestem.
Ten jeden wyraz łagodzi wykrzywione rysy chorej, uspokaja chwilowo. Widocznie cierpi ona bardzo; z trudem chwyta powietrze, rwie bieliznę, kołdrę, rzuca się i znów woła, krzyczy...
Pan Maliniecki nie wie. Napisano do niego, niby wyręczając Ludkę, której obiera się palec i pióra utrzymać nie może. Odpowiedział, drugi list wysłano i tak być musi do końca choroby.
On również jest słaby, leczy się, przerwie kuracyę, a nic tutaj nie pomoże. Lepiej, by nie wiedział...
Godziny upływają powoli; noc najdłuższa i najcięższa. Dozorczyni zasiada przy Ludce, Rózia jednak nie ufa jej, i ledwie odrobinę wypocząwszy, pilnuje lekarstwa, wentylacyi, skrapia łóżko chorej. Z zegarkiem w ręku, strzeże punktualności wykonania poleceń doktora. Nawet raz jeden pędzlowała gardło. Felczer się spóźnił, drżała, że będzie trzeba długo czekać — i zrobiła to sama.
A zrobiła dobrze, z pewnością dobrze, cóż, że pani Słońska ją straszy!...
Rózia sierotą jest, po niej płakać nikt nie będzie, ta zaś ojcu swojemu bardzo droga!... Gdyby ten zacny człowiek miał ją stracić!... Pod wpływem tej myśli, Rózia pada na kolana i modli się żarliwie:
— Boże, ocal ją! Zabierz mnie, weź mnie, a ją zostaw!
Z załamanemi rękami modli się i płacze. Klęczy długą chwilę, przyciszona, bez ruchu, jak gdyby usnęła. Czwarta noc czuwania, nie byłoby nic dziwnego... Ale Rózia nie śpi — tylko rozważa sobie..
— Ojczusiu!
Jest znowu na nogach, czujna, roztropna; patrzy w twarz chorej, do czoła rękę przyłożyła:
— Chłodne!...
Wszystka krew zbiegła do serca Rózi. Przypuszczenie straszne uderzyło w nią jak piorun...
Źrenice Ludki odchylają się z trudem. Patrzy wkoło siebie, rozważnie, powoli, wreszcie zapytuje:
— Kto to i gdzie ja jestem?
Uszczęśliwiona Rózia nie śmie odpowiedzieć, boi się rozdrażniać chorą. Ale staje przy łóżku, by poznała sama.
— Dlaczego ty przy mnie?... pokój inny — inne ściany?...
— Niech panienka nie rozmawia.
Ludka usypia; po paru godzinach budzi się i odrazu już poznaje Rózię, prawie rozumie, co z nią się stało, przytomniejsza, spokojna.
Od tej chwili stan Ludki poprawiać się zaczął, ale Rózia w dalszym ciągu jej nie opuszczała. Przy wyjściu z choroby, troskliwa opieka bardzo jest potrzebna; starania, niby małoznaczące, drobne, ale miłe choremu, uzdrawiają.
Gorliwość Rózi nie zdołała wszakże zapobiedz powikłaniom, będącym bardzo często następstwem szkarlatyny. Ludka przeleżała jeszcze tydzień, a gdy wstała przedwcześnie, znów musiała się położyć.
Stosunek jej do Rózi zmienił się na lepsze; traktowała swą dozorczynię uprzejmie, nawet serdecznie i trudno uwierzyć, raz pocałowała ją.
Rózia bardzo blada i osłabiona trudami czuwania, zarumieniła się po same czoło. Pocałunek wynagrodził jej wszystkie noce niespane, łzy, niepokój, przycisnęła usta do ramienia Ludki i zalała się łzami.
Odtąd podwoiła troskliwość; sama bardzo już zmęczona, nie dała się wyręczyć. Ludka należała teraz do niej i nikt przystępu mieć nie mógł.
Czytywała głośno, opowiadała bajki, bawiąc panienkę naiwną swoją wiarą w wypadki nieprawdopodobne zupełnie, fantastyczne, których mało rozwinięty jej umysł nie krytykował, nie rozbierał, lecz przyjmował do wiadomości literalnie i bez zastrzeżeń.
Odosobnione, niby na wyspie odludnej, w samotności, przerywanej tylko wejściem służących, dozorczyni i doktora, zżyły się z sobą, gdy pewnego dnia, w wieczór, Rózia zniknęła.
Ludka spostrzegła dopiero nazajutrz nieobecność towarzyszki. Wytłómaczono jej, że panna Rózia z polecenia doktora wzięła kąpiel, spać się położyła i dwa dni przynajmniej musi wypocząć.
Ludka czekała cierpliwie. Miała książki, robotę jakąś łatwą, list od ojca, świeżo otrzymany, zajęła się to tem, to owem, ale godziny samotności były ciężkie, towarzystwo dozorczyni nudne.
Ledwie wytrzymała pierwszy dzień i drugi — wytrzymała wszakże. Ani jednem słowem nie upomniała się o Rózię.
— Biedaczka! Pomizerniała bardzo, ledwie chodzi, straciła rumieńce, dawną figlarność i wesołość. Zrobiła się poważna, zamyślona, ale tak jej z tem ładnie, taka jest śliczna, miła... Drogie ptaszę polne! Owszem, niech wypocznie, niech się wyśpi za tyle nocy przy łóżku spędzonych. I przy łóżku czyjem te noce spędziła? Komu oddała zdrowie i siły, które są przecież jej majątkiem — jej wszystkiem?...
Dlaczego to zrobiła? w jakim celu? kto jej kazał i kto ją przysłał tutaj? Na ostatnie pytanie, wyrzeczone głośno, Ludka otrzymała odpowiedź.
Rada, że nareszcie chora panienka przemówiła do niej, bo słowa nie zagadać w pokoju zamkniętym siedząc, to przecież jest okropność, dozorczyni zaczęła rozwodzić się szeroko.
Ona, Gawędzka, tyle osób już wypielęgnowała — i państwa, o nie takich jeszcze!... zna się na chorobach lepiej może niż sam doktór, spełniłaby i tutaj swoje, bo przecież wie co trzeba. Ale gdzie!... ta jak wpadnie, ukradkiem w nocy wpadła, nikt nie wiedział i pani nie kazała, jak zacznie molestować, prosić: niech Gawędzka się położy, ja sama, ja tu zrobię wszystko, abym wiedziała co robić, nie zaniedbam, minuty nie opóźnię!... Chyba na sen jej zadała, czy co takiego, ani wie, kiedy oczy przymknęła i spała całe sześć godzin. Ale prawdę powiedziawszy, nie było co przyganiać, zrobiła wszystko i nawet dobrze, akuratnie. Ale cóż! rano ją, Gawędzką, całkiem usunęła, niby niepotrzebną szmatę, panią się stała w tym pokoju. A to przewietrzyć, a to poduszki poprawić, a to chorej przesłać i bieliznę zmienić, a to wody pachnącej nadmuchać, gorączkę coraz mierzyć, zapisywać, jaka jest, gardło pędzlować nawet. Felczer miał przyjść za moment, ona nie czeka: pilno, pilno!... Aż ręce jej się trzęsły i oczy pałały, wyglądała jak dzika. Do tego jeszcze dniami i nocami nie spać, wciąż na nogach. To jakieś drewno wytrzymałe, kamień!...
Ludka słuchała wzruszona serdecznie, a taka stęskniona, już nie z nudów, nie z samotności, nie z potrzeby rozrywki, lecz z duszy, przejętej wdzięcznością, że gdyby Rózia nagle teraz weszła, to... Lecz Rózia nie weszła. Upłynęły jeszcze trzy dni, jeszcze tydzień; zaczęto Ludkę odwiedzać: pani Słońska, Leonka, niektóre koleżanki i nauczycielki; zatrudniano i rozrywano ją. Z zakładu były wiadomości coraz pomyślniejsze: epidemia ustała, Emilek wyzdrowiał, po świętach Wielkiejnocy i ochronka w ruch puszczoną będzie i szwalnia; całe życie „Dwóch jagódek“ pulsować znowu zacznie jak przed temi fatalnemi dniami, które, na szczęście, przeszły już. Wszystko, wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko Rózia...
Tak, ale właśnie o Rózi Ludka nie może się dowiedzieć, nie wie nic zupełnie. Dopiero zapewniają, że Rózia przyjdzie zaraz, już znowu, że jest bardzo zatrudniona, że pani Słońska po jakieś sprawunki ją wysłała, to wujaszek ją zabrał, w każdej chwili coś innego...
Zwłóczą, murem nieprzebytym odgrodzili od niej Rózię i ani nawet wiedzą, jak to boli strasznie. Ludka wypłakała łzy tęsknoty na sercu ojcowskiem. Wracając z za granicy, pan Maliniecki wstąpił zabrać córkę na święta i dopiero teraz o chorobie się dowiedział. Ukrywali przed nim: odbierał listy, sam pisywał i nie przeczuł...
Ludka mówiła ojcu o Rózi długo, długo.
On milczał, wiedział już: Rózia przeszła chorobę gardła, a teraz bardzo powoli do zdrowia powraca. Jej głos wspaniały przepadł. Pan Maliniecki ledwie zdołał wstrzymać łkanie, trząsł się cały pod wrażeniem tej wiadomości, otrzymanej przed chwilą, dygotał jak w febrze, ręce drżały mu nerwowo.
— Czy Rózia wie? — szepnął do Leonki.
— Wie i jest spokojna.
— Boże!...
Nawet rozmowa z ojcem, nawet jego pieszczoty nie wystarczały Ludce. Wspominała wciąż Rózię, pragnęła ją zobaczyć, koniecznie ją zobaczyć, zaraz i z serca ciężar zrzucić, powiedzieć jej wszystko, jeśli to wypowiedzieć można.
A gdyby umarła?...
Przypuszczenie wydało się Ludce tak okropnem, jak gdyby Rózia była blizką krewną — najbliższą i najdroższą.
Zaczęła płakać po Rózi umarłej, po Rózi, której już nie zobaczy nigdy w życiu, nie podziękuje, nigdy, nigdy...
Próżno ojciec zapewniał — nie wierzyła.
— Oni mnie łudzą, oszukują, całemi tygodniami przyrzekają! — wołała płacząc. — Rózia umarła!... Gdyby żyła, ktoby ją utrzymał zdaleka ode mnie!
Pan Maliniecki wyszedł; nie było go długo, a gdy powrócił rzekł do córki:
— Odwiedzimy Rózię.


∗                    ∗

Stanęli w progu: Mógłżeby ten cień blady przypomnieć im Rózię, kwitnącą zdrowiem, silną, z ustami niby duże wisienki?...
Ludka rzuciła się naprzód i padła przy łóżku na kolana.
— O, moja siostro!... — zawołała z głębi duszy, przejętej wdzięcznością.
— Nie płacz — odpowiedział jej głos przytłumiony, ani podobny do srebrnego głosu Rózi — Bóg mi pozwolił oddać wam to, co miałam najlepszego.
— I nie żałujesz, drogie dziecię? — pytał pan Maliniecki zalany łzami.
— Jestem szczęśliwa!
Ludka obsypywała pocałunkami twarz i ręce Rózi, a pan Maliniecki rozmawiał z Leonką.
Postanowił „obie“ córki zabrać do Malinek, na co się zgodzono. Jaśniejący radością wzrok Rózi świadczył, że i ona nie ma nic przeciwko temu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.