<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Radość Ireneusza wzrastała z każdą chwilą.
Odnajdzie więc tych, których z takim wysiłkiem poszukiwał daremnie.
— Zkąd pan przypuszczasz — zagadnął dozorca, ażeby ci odwiedzający mogiłę mieli być żoną i synem zmarłego?
— Któżby mógł być innym jak nie oni?
— Czy nie towarzyszy im niekiedy młoda panienka?
— Nigdy.
— Jest żeś pan tego pewien?
— Nieodmiennie.
— I widujesz tę panią, przychodzącą tu co tydzień?
— Tak.
— W dzień stale oznaczony?
— Tego niemogę stanowczo twierdzić zdaje mi się jednak że co Piątek przychodzą tutaj oboje.
— Z rana czy po południu?
— Tak między dziewiątą i dziesiątą rano.
— I zawsze razem oboje?
— Tak było niegdyś, lecz od miesiąca ta dama w podeszłym wieku przychodzi sama.
— Sama? powtórzył mechanik z niepokojem.
— Tak panie. Być może jej syn jest chorym, lub nieobecnym w Paryżu, gdy jednak spotkam i powitam biedną kobietę, zdaje mi się że z każdym dniem ma posępniejsze spojrzenie i twarz smutniejszą, niż poprzednio.
Powyższe słowa dozorcy złowrogim przeczuciem napełniły serce Ireneusza.
— Pani Leroyer, — pomyślał, — przychodzi tu tylko w towarzystwie syna... Czyliżby Berta umarła?... Teraz ostatecznie przychodzi sama... Jakiż powód tak ważny może powstrzymać Ludwika od tej smutnej pielgrzymki?
Z zaniepokojonym umysłem, duszą przytłoczoną boleśnie, opuścił głowę, nie badając więcej towarzyszącego sobie przewodnika, Książę de la Tour-Vandieu, przyspieszywszy kroku, zbliżał się szybko.
Stróż z Ireneuszem zwrócili się w aleję na lewo, a potem szli ścieżynką między grobami, aż wreszcie zatrzymali się przed kępą krzewów, tworzących rodzaj ołtarza.
— Otóż przyszliśmy, wyrzekł dozorca.
Po za zwieszającemi się ku ziemi gałęziami płaczących brzóz i cyprysów, ukazała się wklęsła płyta z czarnego marmuru, a na niej wyryte to jedno słowo z krzyżem u góry:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ!!“

Wgłębienie każdej z tych liter było na czerwono pomalowane. Zdawało się że krew, kropla po kropli spływając we wnętrze marmuru, zakrzepła w nim, aby uczynić niezaginionem jakieś straszne wspomnienie.
Skromna żelazna krata, otaczała mogiłę, na której przewieszone były wieńce z nieśmiertelników.
Tak się przedstawiał grób Pawła Leroyer.
Odosobniony i tajemniczy ów zakątek sprawiał bardzo smutne wrażenie.
Przystanąwszy przed mogiłą Moulin odkrył głowę z poszanowaniem. Głębokie wzruszenie ogarnęło całą jego istotę.
Ukląkł i szeptać zaczął pacierze, poczem myśl jego ubiegła do lat odległej przeszłości.
Ujrzał przed sobą warsztat, do którego gdy był młodym chłopięciem, wprowadził go Leroyer. Ujrzał małe mieszkanie w pobliża Królewskiego placu, gdzie żyła szczęśliwie rodzina Pawła, składająca się z małżonki i dwojga dzieci tego wynalazcy przemysłowca.
Słyszał rozdzierające łkania, gdy weszła policja, ażeby wyrwać z ich objęć tego, który dla nich był wszystkim na świecie!
Więzienie, sąd, rusztowanie, posuwały się kolejno przed jego oczyma. Szmer tłumu, zgromadzonego na egzekucję, huczał mu w uszach jak fala burzliwa. Zakrwawiona głowa skazanego potoczyła się przed nim z pod gilotyny...
Moulin zachwiał się, przysłonił dłonią oczy z których grube łzy spływały na jego zbladłe policzki.
Dozorca stał w milczeniu, spoglądając zdumiony. Tak jeden, jak drugi, niedosłyszeli odgłosu zbliżających się kroków, jakie wśród krzaków tuż przy nich umilkły.
Niedostrzegli mężczyzny wsuwającego się cicho w kępę zarośli, otaczających mogiłę, z po za tej osłony śledzącego bacznie ich poruszenia, podsłuchującego rozmowę.
Tym mężczyzną jak łatwo odgadnąć, był książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Po kilku minutach, dozorca cmentarny przerwał milczenie.
— Pan znałeś tego który tu spoczywa? zapytał mechanika, wskazując ręką na marmurową płytę pokrywającą mogiłę.
— Znałem i kochałem... och! z całej duszy.
— Jesteś pan być może jego krewnym?
— Nie! — jestem jednym z jego robotników, a raczej uczniów jego. Paweł Leroyer był uzdolnionym wynalazcą, mógłby był zostać sławnym, zostać miljonerem... jak tylu innych, którzy nie dorównywają mu pod żadnym względem. Wszedłem do jego warsztatów małym chłopięciem, był dla mnie bardzo dobrotliwym, a gdym utracił ojca i matkę, on mi ich zastępował, wskazywał jak robić trzeba, prowadził, słowem, zrobił ze mnie zdolnego robotnika i uczciwego człowieka.
— I zginął na rusztowaniu!... wymruknął stróż z żalem.
— Tak... niestety! powtórzył głucho Moulin.
— Pełniłem już wtedy obowiązki dozorcy na cmentarzu Montparnasse i przypominam sobie, że opowiadano wiele dziwnych rzeczy o tem całem zdarzeniu i o owym na śmierć skazanym. Niejednokrotnie słyszałem jak potępiano ów wyrok sądu...
— Chociaż nikt nie znał rzeczywistej prawdy... odparł Moulin.
Książę Jerzy nasłuchiwał bacznie, powstrzymując oddech. Drżenie febryczne wstrząsało nim całym. Ręce mu się trzęsły. Cóż on usłyszy nareszcie?
— A zatem pan wierzysz w niewinność Pawła Leroyer? zaczął dozorca po chwili.
— Nigdy o tem na chwilę nie wątpiłem. Należało jednak szanować wyrok sprawiedliwości, i niejednokrotnie z przestrachem zapytywałem sam siebie: „Miałżebym ja się omylić?“ Dziś już nie zadaję sobie tego zapytania. Dzisiaj mam pewność że Paweł Leroyer był męczennikiem, a nie zbrodniarzem!
Książę słuchając tego po za krzakami, podniósł obie ręce nagle ku szyji, ażeby rozpiąć krawat, pod którym dusił się prawie. Zdawało mu się iż krew go zaleje.
— Był męczennikiem, pan mówisz? powtórzył dozorca.
— Tak.
— Jest to chwilowe przypuszczenie z pańskiej strony.
— Nie... nie! jest to pewność! Posiadam na to dowody...
— Czy podobna?
— Jest to tak dalece prawdą, że skoro odnajdę rodzinę Pawła Leroyer a odnajdę ją... odnaleźć muszę!... obowiązkiem jej będzie zażądać sądownie rehabilitacji niewinne na śmierć skazanego, i otrzyma ją na pewno!
Pan de la Tour-Vandieu zmuszonym był chwycić się za gałęż cyprysu, aby nie upaść. Niewysłowiony przestrach odbierał mu siły, mdlał prawie.
Dozorca słuchał opowiadającego z osłupieniem zapytując siebie, czyli niema do czynienia z warjatem zbiegłym z domu obłąkanych.
Ireneusz uklękł przy mogile.
— Tak, biedna nieszczęśliwa ofiaro!... zawołał głośno. Ja tobie spłacę mój dług wdzięczności. Powrócę honor twojemu nazwisku przysięgam!... lub zginę!
Podniósł się, ocierając łzy płynące mu po twarzy.
— Tak więc, — wyjąknął dozorca, — pan nie wie co się stało z rodziną skazanego?
— Nic nie wiem. Powracam z Anglji, gdzie przebywałem przez długie lata. Stanąwszy w Paryżu, rozpocząłem poszukiwania żony i dzieci mego dawnego pryncypała. Nadzieja mnie zawiodła. Wdowa, jak mi pan powiedziałeś bo widocznie to ona być musi, przychodzi tu co tydzień?
— Tak.
— W piątki... nieprawdaż?
— Zdaje mi się, że bywa tu w piątek.
— Tu więc ją odnajdę, chociażby mi przyszło oczekiwać codziennie przy grobie przez dzień cały. Nie nadaremnie przyjechałem tu z Anglji... Nie na próżno wyryto na tej mogile wyraz: „Sprawiedliwość“.
Podziękowawszy swemu cmentarnemu przewodnikowi Moulin rzucił wzrokiem po raz ostatni na grobowiec i odszedł.
Dozorca pod wpływem głębokiego wzruszenia, wywołanego tą sceną, oddalił się na drugi koniec cmentarza, pomrukując:
— Jakaż to dziwna historja.
Książę Jerzy pozostał sam przy grobie, trzymając się silnie gałęzi cyprysa z którego utworzył sobie podporę, stał jak przykuty do gruntu, błędnie spoglądając wkoło, a z czoła mu spływał pot zimny kroplami.
— Mściciel! — wyszepnął głucho — mściciel wdowy i sierot po latach dwudziestu! — Kto jest ten człowiek?... Zkąd on się znalazł?... Jakie posiada dowody, o których mówił? jaka fatalność złożyła w jego ręce słowo zagadki dotąd nierozwiązalnej... klucz do tej tajemniczej sprawy, zapomnianej od dawna którą wznowić postanowił?
Opuścił głowę na piersi z przygnębieniem, ale za chwilę ją podniósł... Na obliczu starca zawidniał wyraz niezmienionego postanowienia.
— Ten człowiek przybył z Londynu, wyszepnął, i tu, w tej mogile spodziewa się spotkać wdowę po Pawle Leroyer... Tu bedzie na nią oczekiwał... Dobrze o tem wiedzieć.
Dzikim nienawistnym blaskiem zajaśniały jego źrenice z pod obwisłych powiek. Opuścił swoje szpiegowskie stanowisko, a cofnąwszy się w tył o kilka kroków, stanął przed wspaniałym pomnikiem, wykutym z granitu. Wązka ścieżynka dzieliła ów grób od mogiły gilotynowanego.
Na froncie tego bogatego mauzoleum, ozdobionego w górze tarczą herbową z książęcą koroną, dawały się dostrzedz wyryte z metalu te słowa:

„Grób rodziny de la Tour-Vandieu“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.