<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

— Otóż właśnie pora aby go doścignąć, pomyślał Jan, i upatrzyć stosowną chwilę do wyciągnięcia pugilaresu.
Laurent wyszedłszy z winiarni, minął rzezimieszka, który wyszepnął:
— Ba! lecz nie teraz... Nie można nic zrobić w tej chwili. Tu schylił się jak gdyby chcąc zawiązać sznurek u kamasza i odwrócił się tyłem do Laurenta, który go minął nie zwróciwszy nań uwagi.
Jan-Czwartek zaczekał chwilę, potem się podniósł i szedł za nim. Kamerdyner zawrócił na Amsterdamską ulicę i wszedł na dworzec kolei świętego Łazarza, co zaniepokoiło starego złodzieja.
— Jeżeli wsiądzie do wagonu, wyszepnął natenczas jestem zgubiony!... Trzeba było lepiej zaryzykować i ściągnąć papiery odrazu.
Mimo to, wszedł z nim na dworzec. Jednym rzutem oka przejrzał okienka przy kasach, przy których tłoczyła się publiczność. Dostrzegł Laurenta dobywającego pieniądze przy kasie w której sprzedawano bilety na linję wiodącą do Enguien i rzekł sobie:
— To dobrze! Pójdzie do sali oczekiwać na pociąg. Urządzę się tak, aby się z nim spotkać na schodach.
Przebiegł szybko stopnie prowadzące do sal pierwszego piętra, i na zakręcie zatrzymał się, spojrzawszy po za siebie.
Zobaczył Laurenta idącego z biletem w ręku, który rozdzielał na dwie połowy, tam i z powrotem. Kamerdyner szedł z pochyloną głową.
Jan-Czwartek puścił się na dół, udając spieszno biegnącego człowieka.
Dwa stopnie zaledwie oddzielały go od kamerdynera, gdy nagle potknął się, a straciwszy równowagę, omal nie stoczył się na dół, gdyby się był nie czepił Laurenta, który machinalnie nachylił się i wyciągnął ręce aby go ratować.
— Przepraszam po tysiąc krotnie!... wyjęknął Czwartek. Oddałeś mi pan wielką przysługę. Ale czym pana niepotrącił przypadkiem?
Rozległ się głos dzwonka. Laurent spiesząc się niesłychanie, odpowiedział gestem przecząco, rzucił się na schody i zniknął.
Jan-Czwartek tryumfował, miał pugilares, który wsunął pomiędzy kamizelkę a koszulę, poczem wymknął się spieszno z kolejnego dworca.
Niechcąc przechodzić powtórnie Amsterdamską ulicą, zawrócił na Rzymską, i wkrótce zatrzymał się przed znaną nam knajpą pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowej ulicy.
W tej porze gości nie było tam prawie.
— Pan Ireneusz Moulin nie przyszedł jeszcze? zapytał ojca Loupiat’a.
— Niema go! odrzekł tenże. Czy się umówił z panem, że tu będzie?
— Tak; będę na niego tu oczekiwał.
— Rad jestem temu, bo niewidziałem poczciwego Ireneusza od dnia jego uwolnienia. Byłem w siódmym Wydziale sądu, powołany przezeń na świadka. A pan nie byłeś tam dnia tego?
— I ja tam byłem, ale w innym Wydziale.
— Ho! ho! mówił dalej Loupiat, jego adwokat, to mądry człowiek, świetnie go bronił natenczas. Aż miło było słuchać przemowy tego młodzieńca...
— Tak; dobrze broni, ale gdy kogo prześladuje nieszczęście. to i jeszcze nie zawsze uda się obronić klijenta.
— Powiedz mi pan proszę, kto jesteś? zaczął gospodarz zakładu, przyglądając się z uwagą Czwartkowi, ponieważ zdaje mi się, że zkądsiś znam pana. Widziałem pana kiedyś, nieprawdaż?
— Tak; tego wieczora gdy nastąpiło tu aresztowanie. Wypiliśmy wtedy butelkę białego wina tu u pana z mechanikiem.
— He! he!... przypominam sobie. Pracujesz pan w składzie żelaznych wyrobów?
— Tak jest; przy ulicy świętego Antoniego.
— Miałeś pan wtedy otrzymać jakąś sukcesję?
— Spodziewałem się tego.
— I jakże, odebrałeś ją już?
— Nic dotąd nie otrzymałem. Oczekuję ciągle, ale jestem spokojny. Lada dzień spadek odbiorę.
Nadejście kilku nowych gości, przerwało rozmowę. Loupiat zmuszony będąc zająć się niemi, odszedł, pozostawiwszy Jana niezadowolnionego że Moulin dotąd nie nadchodzi.
Rzezimieszek skracał sobie czas o ile mógł najlepiej popijając piwo, paląc fajkę i czytając Sądową Gazetę. Co chwila jednak podnosił głowę i spoglądał ku drzwiom.
Dwie godziny tak upłynęły, gdy drzwi otwarły się może po raz dwudziesty. Jan spojrzał i obojętnie zwrócił wzrok na trzymaną w ręku Gazetę.
Mężczyzna który wszedł w progi zakładu Loupiat’a, zdawał się być rzeczywiście tu, jak gdyby nie na właściwym dla siebie miejscu.
— Miał na sobie nowo zrobiony strój balowy. Frak czarny dobrze skrojony, czarną kamizelkę z pod której jaśniała koszula olśniewającej białości. Biały krawat, mistrzowską ręką zawiązany. Czarne spodnie spadały na nowiuteńkie lakierki.
Ów strojny elegant, miał na głowie wysoki jedwabny cylinder, długie faworyty okalały twarz wygoloną zupełnie. Na lewym ręku trzymał lekkie palto.
Zbliżywszy się do Jana, zasiadł z uśmiechem przy tymże samym stoliku.
Stary rzezimieszek wpatrując się weń ze zdziwieniem, nagle wykrzyknął:
— To ty?... do pioruna!... Nigdy bym cię nie poznał!
— A co? zmieniłem się... nieprawdaż? zawołał, śmiejąc się Moulin, gdyż to był on w rzeczy samej.
— Tak trudno cię poznać, że przeszedł bym dziesięć razy koło ciebie nie wiedząc że to ty jesteś! Wyglądasz tak jak jaki pan młody.
— Albo marszałek dwom.
— Jak marszałek dworu wielkiego pana! Możesz mi wierzyć, że ten oto Laurent, ani umywa się do ciebie.
— Właśnie tego mi trzeba. Powiedz mi, zdobyłeś pugilares?
— Ma się/rozumieć że go zdobyłem skoro mi powiedziałeś, że go mieć trzeba.
— A czy wiesz co w nim jest?
— Nie otwierałem go wcale. Masz... zobacz co tam siedzi w jego wnętrzu.
Ireneusz zabrał się do przejrzenia.
W pugilaresie znajdowały się różne papiery, jak: metryka urodzenia, świadectwo uwolnienia od służby wojskowej, pochwalne zaświadczenie z różnych pańskich domów, w których Laurent służył i gdzie wychwalono jego zalety wszechstronne.
— Z temi papierami, wyszepnął Moulin, mogę się śmiało przedstawić pani Dick-Thorn.
— Zrozumiałem twój plan, rzekł Czwartek.
— I jakże go znajdujesz?
— Świetny! kolego... Wyborny!
— Raz się dostawszy do domu Angielki, będę w samym sercu twierdzy, zaczął Ireneusz i wkrótce się dowiemy czego się trzymać w naszym interesie.
— Ale jak sobie dasz radę ze służbą?
— To fraszka! Skoro się posiada trochę sprytu, łatwo sobie ze wszystkiem poradzić. A jeśli mi każą urządzić wieczorek, jaki ma zamiar wydać pani Dick-Thorn, to sam mi potem powiesz, jak się udał.
— Ja? zawołał Jan zdziwiony.
— Tak, ty!...
— Chcesz mnie więc wprowadzić jako wynajętego lokaja? Ależ niepotrafiłbym się ruszać w liberji. Niemam odpowiedniej ku temu powierzchowności. Jestem nazbyt chudy... Mam minę wygłodzonego człowieka. Nie pasowałbym do takiego domu.
— Bądź spokojny! Jeżeli wszystko pójdzie jak się spodziewam, to sprawię ci wstęp uroczysty.
— Ach! co ty mówisz? — No! no!... nie łapmy ryb przed niewodem. Pomówimy o tem, jak będę marszałkiem dworu u pani Dick-Thorn. I Moulin zaczął na nowo przeglądać pugilares.
— Czego tam szukasz? zapytał Jan.
— Adresu tego Laurenta. Otóż jest list adresowany do niego do Vincennes.
— Do czegóż ci potrzebny ten adres?
— Bo muszę do niego napisać.
— O czem?
— Trzeba, mu to odesłać, odrzekł Ireneusz, wyciągając pieniądze z bocznej przegródki pugilaresu.
— Sto franków! wykrzyknął złodziej z zaiskrzonymi chciwością oczyma. Odesłać sto franków, to głupstwo prawdziwe! Podzielemy się po połowie.
Moulin wzruszył ramionami.
— O! ty głowo bez mózgu! odrzekł. Czyż niepojmujesz, że zaraz jutro Laurent ogłosiłby w dziennikach o zgubie pugilaresu zawierającego sto franków i papiery, a ztąd oskarżono by mnie o kradzież, gdybym przywłaszczył to, co się w nim znajduje. Trzeba być przezornym. Odeślę pieniądze Laurentowi i napiszę, że papiery i świadectwa znajdzie złożone u właściciela sklepu, w którym go widzieliśmy.
— Tam je odeślesz?
— Sam je odniosę, po zrobieniu z nich wpierw użytku, ma się rozumieć.
Jan pełen zachwytu, poklepał po ramieniu Ireneusza wołając:
— Ach! jak ty jesteś przebiegłym i zręcznym! Ktoby się tego po tobie spodziewał?
— To jeszcze fraszka. Zobaczysz wkrótce coś więcej. Tymczasem idę pożegnać się z Loupiat’em i w drogę!
Ireneusz poszedł w rzeczy samej przebrany w swój strój lokajski, wyglądał jakby został zaproszony na wesele i wyszedł wraz z Czwartkiem.
— Dokąd teraz idziesz? zapytał go tenże.
— Na Berlińską ulicę. Mówię po angielsku jak rodowity Anglik, mogę więc śmiało ofiarować swoje usługi pani Dick-Thorn!
W dziesięć minut później, Ireneusz pozostawiwszy na ulicy Jana-Czwartka, zadzwonił odważnie do bramy pałacyku należącego do byłej niegdyś Klaudi Veroui obecnie wdowy Dick-Thorn.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.