Dwie sieroty/Tom IV/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Przecież sprawa rehabilitacji nie może się rozpocząć, dopóki się nie przedstawi sędziom niezaprzeczonych dowodów niewinności skazanego. Gdzie są te dowody?
— Jerzy de la Tour-Vandieu milczał, nieodpowiadając.
— Niebyło ich przecie? badał dalej Thefer.
— Przeciwnie, był jeden.
— I żyje? — wykrzyknął agent.
— Umarł! odparł Jerzy.
— A więc skoro tak, powtórzę raz jeszcze, że wszelki proces jest niepodobieństwem. Trzeba nam jasno objaśnić położenie. Gdyby Klaudja Varni pojawiła się i zaczepiła waszą książęcą mość, będzie miała jedynie zysk na celu. Pewna ofiara pieniężna uwolni od niej księcia. Estera Dérieux wdowa po pańskim bracie, nie wyjdzie już nigdy z domu obłąkanych, bo to obłąkanie trwające od lat dwudziestu. nie da się wyleczyć. Ireneusz Moulin zniechęcony, wyrzeka się walki i wyjeżdża. Pozostaje nam więc tylko Berta Leroyer, dziewczę bez woli i środków. Niech więc wasza książęca mość odzyska odwagę, i nietrapi się próżnemi przestrachami.
Rozumowanie Thefera było ścisłe i logiczne, pęmimo to jednak nieuspokoiło obaw Jerzego. Nic w świecie nie było już wstanie powściągnąć przerażenia starca, u którego strach jak już to wyżej zaznaczyliśmy, przeszedł w rodzaj manji.
— Wierzę że książę nie da się przekonać? zaczął agent.
— Nie! — odparł głucho Jerzy. Może masz słuszność, ale pomimo to, czuję otwartą przed sobą otchłań do której zbliżam się z każdą godziną, aż ona mnie wreszcie pochłonie...
Thefer spoglądał na mówiącego z rodzajem politowania.
Od czasu gdy zamknął się książę w tem mieszkaniu przy ulicy Pot-de-fer, niesłychana zmiana zaszła w jego powierzchowności. Gęste zmarszczki pokryły jego policzki. Zapadłe oczy błyszczały ogniem ponurym. Niższa jego warga obwisła, a całe oblicze miało wyraz dziki, złowrogi!
— Wasza książęca mość ma słuszność, mówiąc że niepokój i obawa zabijają go, zaczął po chwili agent. Nie chciałem temu wierzyć, lecz teraz zmieniam zdanie.
Jerzy poruszył głową w milczeniu.
— Musi się znaleść jednak jaki środek, któryby mógł mu powrócić swobodę. Książę zapewne wie czego pragnie, a i ja radbym to wiedzieć?
Starzec milczał.
— Czy wasza książęca mość niema już do mnie zaufania? pytał dalej Thefer. Czy niewie, że moje poświęcenie dla niego jest bez granic? i że dla księcia „jestem gotów na wszystko!...“
Ostatnie trzy słowa wymówił z naciskiem.
Jerzy podniósł głowę i utopił wzrok we wspólniku, wpatrując się weń badawczo.
— Jedyny świadek zbrodni nie żyje, ciągnął agent dalej. Klaudja Varni nie jest niebezpieczną... Ireneusz Moulin wyrzekł się walki... Obłąkana ukrytą jest przed światem.,. Kogo więc wasza książęca mość się obawia?
— Berty Leroyer... wyszepnął starzec.
— Sierota bez żadnych środków pieniężnych.
— Niewiem czyli jest bez pieniędzy... lecz to wiem, że się jej boję... Ją to widuję bezustannie w snach moich... Ona popycha mnie ku, przepaści.
— Przestrach pomięszał mu w głowie!... pomyślał Thefer; ten człowiek jest bliskim obłąkania!...
— Gdyby Berta została usuniętą, szeptał pan de la Tour-Vandieu przerywanym głosem, zniknęłyby wraz z nią, moje obawy. Gdyby niebyło, tej dziewczyny, któżby pomyślał o odgrzebywaniu przeszłości? — Nie sąd zapewne zmuszony sobie zadać kłamstwo w popełnionej przed laty pomyłce!... Nie Ireneusz Moulin, który nie byłby już w stanie ukazać sieroty dla wzruszenia sędziów... Grobowy kamień przykryłby i zatarł wszystko...
— Lekarstwo byłoby gorszem od choroby, niech książę nad tem pomyśleć raczy.
— Jakto?... nierozumiem.
— Książę chcesz okupić spokój nową zbrodnią, jaka nie uległa jeszcze przedawnieniu...
— A któż tu mówi o zbrodni? zawołał Jerzy. Czy nie widzimy co dzień wypadków sprowadzających śmierć niespodziewaną? Przypadek nie jest przecie zbrodnią, bo nikt go niemoże przewidzieć... nikt mu zapobiedz niemoże. Niechaj już zniknie ostatni potomek tej rodziny, a odzyskam wolność, młodość i siłę!
Agent zadumał głęboko.
— Posłuchaj Thefer! zawołał Jerzy patrząc mu w oczy, zapłacę dwakroć sto tysięcy franków, jeżeli przytrafi się wypadek Bercie Leroyer, jaki mnie na zawsze od niej uwolni... Rozumiesz?...
— Rozumiem, że to czego książę żąda odemnie, mogę przypłacić życiem!... rzekł policjant.
— Dwakroć sto tysięcy franków... wszak to majątek... powtórzył pan de la Tout-Vandieu. Przyjmujesz?...
— Proszę przedewszystkiem o uspokojenie się, odparł agent. Porozmawiajmy.
— Niech usłyszę przedtem że przystajesz?
— Nie... rozmówmy się wprzódy.
Tu Jerzy rzucał się na krześle poszeptując:
— Słucham cię, słucham.
— A więc, zaczął inspektor policyi, dla przywrócenia spokoju waszej książęcej mości, potrzeba usunąć ze świata Bertę Leroyer?
— Trzeba... nieodwołalnie.
— Usuńmy ją zatem.
Jerzy westchnął jak człowiek uwolniony od wielkiego ciężaru.
— Trzeba tu bardzo postąpić zręcznie, mówił dalej Thefer i osłonić nas obu, gdyż książę odtąd staje się moim wspólnikiem i jednakie niebezpieczeństwo nam obu zagrażać będzie.
— Możesz wybierać sposób działania, nie będę cię w niczem krępować, ani się mięszać do niczego. Przystaję zawczasu na wszystko.
— To wystarcza! Zabiorę się natychmiast do dzieła.
— Rób jak chcesz. Spełnienie mojej obietnicy może zaraz nastąpić:
— Ufam słowu waszej książęcej mości, lecz różne okoliczności mogą nas „po wypadku“ rozłączyć.
— Chciałbyś więc mieć swój majątek w ręku? to słuszne. W ten dzień zatem w którym mi przyjdziesz powiedzieć: „Wszystko gotowe!... Mamy już Bertę Leroyer... Jutro zostanie usunięta,“ i złożysz mi dowody na to co mówisz, — wręczę ci czek, na okaziciela wystawiony na dwakroć sto tysięcy franków, do mojego bankiera.
— Dobrze; lecz teraz na — poprowadzenie tej sprawy potrzeba mi pieniędzy.
— Dużo?
— Jaknajwięcej.
Jerzy otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej paczkę banknotów i dał ją agentowi.
— Dziękuję; rzekł tenże. Może książę na mnie polegać i spać spokojnie.
— Cóż mam teraz czynić?
— Czekać, a to oczekiwanie trwać długo niebędzie.
Thefer schował do kieszeni pieniądze, ukłonił się i wyszedł z mieszkania przy ulicy Pot-de-fer.
Po jego odejściu, pan de la Tour-Vandieu pogrążył się w głębokiej zadumie. Głowę pochylił na piersi, spojrzenie jego było pół matowem prawie.
Jedenastą godzinę wieczorem wydzwonił zegar. Książę podniósł się i otworzył okno.
Niebo było czarne jak atrament. Deszcz drobny, zimny, padał bezustannie.
Jerzy zaniknął okno, wdział ciepły paletot, włożył na głowę wielki kapelusz, wyjął z szuflady pęk kluczy, i schował je do kieszeni, zgasił lampę i wyszedł cicho z domu, który jako przechodni dawał możność otwierania drzwi bez budzenia odźwiernego.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzał się w około. Nie było widać wcale przechodniów w tej dzielnicy miasta. Jak zajrzeć okiem, ani jednej doróżki.
Starzec skierował się w stronę placu.
W kilka minut później rozległ się turkot za nim. Odwrócił się szybko i spostrzegł latarnie nadjeżdżającej doróżki.
Dorożkarz poznawając pasażera w owym porządnie ubranym przechodniu, zwolnił bieg konia zapytując:
— Panie! może potrzeba dorożki? Szkapa dobra, jestem na pańskie usługi. Jerzy wsiadł.
— A dokąd mam jechać? pytał woźnica.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Numer?
— Pokażę gdy będzie potrzeba.
— Na kurs, czy na godziny?
— Na godziny.
— Dobrze. Dziesięć minut po jedenastej na mojem zegarku. Hop! Milord.
Tu nasz dobry znajomy Piotr Loriot, właściciel dorożki Numer 13, klasnął z bicza i Milord pomknął kłusem.
Na Uniwersyteckiej ulicy książę skinął na powożącego.
— Zaczekaj tu na mnie, rzekł, dając mu franka.
— Zaczekam; ale dla czego pan płaci mi z góry?
Jerzy nieodpowiedziawszy, szedł dalej ulicą. Dorożkarz śledził go wzrokiem.
— Jacy to głupcy ci panowie!... wymruknął. Każę mi stawać, a sam leci piechotą. Ha! ha! dorożkarze mają dobre oczy i są bardzo domyślni. W każdym razie niechce widocznie ażebym odgadł jego tajemnicę. Dał za to mi franka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.