Dwie sieroty/Tom IV/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pogardza tobą? wykrzyknął Moulin w osłupieniu.
— Pozornie ma ku temu prawo.
— Co mówisz dziecię.
— Posądza mnie żem go zdradziła w najhaniebniejszy sposób. Pozory świadczyły przeciw mnie. Wszystko zdawało się mnie potępiać.
— Trzeba mu było to wytłumaczyć.
— Nie mogłam.
— Dla czego?
— Bo musiałabym była wyjawić naszą nieszczęsną tajemnicę, a wolałam znieść wszystko inne raczej, niż to uczynić. Przedstawiłam mu się zatem jako istota bez serca, jako kobieta zasługująca na pogardę, pomyśl pan jaka to fatalność!... gdyż ty jedyny mój przyjacielu jesteś pomimowolną przyczyną tego ciosu!
— Ja jestem przyczyną?... Ja... powtarzał ze zdumieniem Ireneusz.
— Tak!
— Wytłumacz mi jaknajprędzej tę zagadkę.
— Dowiesz się pan zaraz o wszystkiem, a i tak domyśliłeś się tego czego nikt dotąd jeszcze nie odgadł.
Tu Berta opowiedziała mu wszystko, jak wracając w nocy z Królewskiego Placu zgubiła broszkę z fotografją brata, jakim sposobem ta broszka wpadła w ręce tego, którego kochała, dając mu niezbity dowód przeciw niej, ponieważ odmówiła wszelkich wyjaśnień.
Ireneusz niemógł ukryć głębokiego wzruszenia na jej opowiadanie.
— Ach! biedne dziecię!... zawołał, jakżeś ty cierpieć musiała.
— I dotąd cierpię mój przyjacielu!
— Pozwól mi pójść do tego młodego człowieka i wytłumaczyć mu ciebie.
— Niemożesz pan tego uczynić bez wyjawienia całej tajemnicy, a ja niechcę ażeby on o tem wiedział.
— Niepodobna go jednak pozostawić w takiej dla ciebie pogardzie, dla ciebie tak niewinnej, tak dobrej. Niepodobna jest i przypuścić zarazem ażeby miał przestać cię kochać. Musi on podejrzywać że pod tym twoim tak uporczywym milczeniem, kryje się jakiś tajemniczy a potężny powód, jaki cię zmusza ku temu. Pozwól mi się zobaczyć z tym człowiekiem, błagam cię o to. Zapewnię go słowem uczciwego że jesteś niewinną, niezdradzając się w tem, czego niechcesz wyjawić, potrafię go jednak przekonać. Uwierzy mi, jestem pewien i wątpić dłużej nie będzie. Jego nazwisko... wyjaw mi jego nazwisko?...
— Doktór Edmund Loriot, wyszepaęła Berta.
— Edmund Loriot? powtórzył Ireneusz.
— Tak. Ale dla czego pana to dziwi? Czy pan go znasz?
— Znam go, w rzeczy samej!
— I on nawzajem zna pana?
— Nie; ale widuję go często, bo jest domowym lekarzem pani Dick-Thorn.
— On!... lekarzem tej kobiety? zawołała z przestrachem Berta.
— Tak, sprowadziła go do swej chorej córki i odtąd bywał u niej prawie codziennie. Masz pani słuszność że jakaś fatalność nas ściga. Nie mógłbym z nim się rozmówić bez wyjawienia mu że wszedłem do domu pani Dick-Thorn pod przybranem nazwiskiem i za pomocą, podstępu, co by mnie źle mogło jemu przedstawić a bardzo nawet być może że uważał by sobie za obowiązek wydać mnie przed nią. Trzeba więc czekać, niema rady.
— Czy będzie on na tym balu na którym ja mam wystąpić w tej roli? zapytała Berta, którą sama myśl okazania się przed Edmundem przerażała niesłychanie.
— Będzie zapewne, ale to niepowinno cię niepokoić. Kostjum i peruka zmienią cię do niepoznania a w chwili przybycia nikt cię widzieć nie będzie.
— Ułóżmy się więc co do szczegółów, skoro tak ma być koniecznie. Moje przebranie?...
— Będzie złożonem w pokoju przeznaczonym na garderobę dla artystów i tam odbędziemy próbne przedstawienie.
— Jakże się dostanę na Berlińską ulicę?
— O wpół do jedenastej wieczorem, zajedzie tu powóz i przyjdą cię powiadomić. Stangret będzie miał polecenie zawieść, cię do domu pani Dick-Thorn. Będziesz osłonięta woalką. Służącemu który tu wejdzie, powiesz że jesteś śpiewaczką zamówioną na koncert. Ten lokaj będzie miał rozkaz zaprowadzenia cię do garderoby o jakiej wspomniałem.
— Niepotrzebuję więc niczem się zająć?
— Niczem zupełnie. Czekaj cierpliwie i miej nadzieję. A teraz muszę cię pożegnać. Jestem już tutaj za długo. Trzeba odejść.
Tu Ireneusz złożył na czole dziewczęcia braterski pocałunek i skierował się ku drzwiom.
W chwili gdy wziął za klamkę, rozległ się głos dzwonka, na który drgnęli oboje.
— Ktoś dzwoni!... wyszepnął cofając się Moulin.
— Słyszałam, odpowiedziała Berta. Nikogo nie przyjmuję i odźwierna dobrze wie o tem. Kogóż więc mogła tu wpuścić?
— Wołałbym nie być widzianym, szepnął Ireneusz.
— Skryj się pan w pokoju mej matki. Zaraz go otworzę.
Moulin wszedł do małego pokoiku w którym umarła pani Leroyer i zamknął drzwi za sobą. Berta szła w stronę przedpokoju powoli, gdyż nogi pod nią drżały i odsunęła zasuwkę.
Zaledwie drzwi się otworzyły, biedne dziewczę wydało stłumiony okrzyk i odsunęła się ó kilka kroków przyciskając ręką serce dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.
To uniesienie wywołane radością i zdumieniem, było rzeczą zupełnie naturalną, sierota bowiem ujrzała przed sobą tego, o którym mówiła przed chwilą i którego obraz tkwił bezustannie w jej sercu, Edmunda Loriot.
Doktor usłyszawszy rady swojego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu, poszedł na Plac Królewski jak o tem wiemy, aby zażądać-od Ireneusza Moulin tłumaczenia któreby mogło posłużyć do uniewinnienia Berty. Wiemy że ten krok poprowadził go tylko do tego iż się dowiedział o wyjeździe mechanika na prowincję.
— Zaczekam na jego powrót, powiedział sobie. Lecz czekać, nie łatwem to było. Młody doktór nie wziął w rachubę miłości, która coraz żywiej i gwałtowniej wyrastała w jego sercu.
Słowa Henryka rozbudziły w nim nadzieję, jaką uważał za wygasłą, a ona była tylko uśpiona. Teraz zdawało mu się to być możliwem iż Berta była niewinną, pomimo tylu świadomych przeciw niej dowodów, a chcąc to przypuszczenie zamienić w pewność, postanowił sam pójść do niej.
Idąc po wschodach prowadzących do mieszkania dziewczyny, do tego mieszkania jakie było świadkiem tylu boleści, jego serce kołysała nadzieja wywołując silne uderzenia tegoż.
Drżącą ręką pociągnął za dzwonek, a ujrzawszy otwierające się drzwi przed sobą i znalazłszy się w obecności Berty, uczuł się być owładniętym przez nieprzekonane wzruszenie.
— Pan? zawołało dziewczę, nie zdając sobie sprawy z tego co mówi, pan tu?... panie Edmundzie?... I usunęła się pozostawiając mu wolne przejście.
Wszedł, utopiwszy wzrok w Bertę.
Biedna dziewczyna była przerażająco blada, sine obwódki otaczające jej oczy, świadczyły o nocach spędzonych bezsennie i o głębokim jej moralnym cierpieniu.
Edmund uczuł żywą litość. Ból straszny szarpał mu duszę.
Położenie dwojga tych młodych ludzi było zarazem fałszywe i przykre. Wspomnienie ostatniej burzliwej rozmowy krępowało ich oboje, ale więcej Edmunda niż Bertę, której postawa była pełną godności.
Po wejściu młodego doktora, przez kilka chwil trwało głębokie milczenie. Tak dalece bowiem opuściła go przytomność umysłu, że nie znalazł nic innego do powiedzenia nad ów oklepany frazes:
— Pozwoliłem sobie przyjść tutaj aby dowiedzieć się o zdrowie pani...
Pozór był pospolity, lecz dziewczę zrozumiało jego znaczenie. Pomięszanie młodzieńca i drżenie jego głosu, były dla niej dowodem że kocha ją zawsze i kocha więcej niż przedtem.
— Dzięki za pamięć o mnie, odpowiedziała, wdzięczną prawdziwie jestem za to panu. Znoszę z poddaniem się moje utrapienia, a wiadomo panu jak one są licznemi. Proszę Boga aby mi dodał odwagi i siły. Znajduję wreszcie w pracy dobroczynne roztargnienie.
— Zapomniałaś więc pani już o tem co zaszło pomiędzy nami, wyszepnął z wysiłkiem Edmund.
Berta drgnęła na to zapytanie, zarumieniła się, a potem pobladła.
— Nie... panie Edmundzie, odpowiedziała. Są rzeczy których się niezapomina. Silną moją niewinnością, żałuję że rozłączyło nas tak obelżywe posądzenie... Pamiętam wszystko!... Nic nie zapomniałam.
— A więc mnie pani musisz nienawidzieć?... wyszepnął młodzieniec, kryjąc łzy gwałtem mu się cisnące do oczu.