Dwie sieroty/Tom IV/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dubief wyszedłszy z domu, stanął na chodniku.
— No i cóż? zapytał Terremonda.
— Siadaj co prędzej do budy... Ona zaraz nadejdzie.
Terremonde z pospiechem wskoczył do dorożki, której drzwiczki zostawił zamknięte. Prawie w tej samej chwili ukazała się Berta.
Dubief stał przy dorożce.
— Niech pani siada, rzekł, i niech się pani nieprzestraszy że tam w dorożce ktoś się znajduje.
Berta niepodejrzywając podstępu pomyślała.
— Zapewne Moulin jakiemuś, zaufanemu człowiekowi powierzył nademną opiekę. I wsiadła.
— Wiadomo pani, że mamy jechać daleko, dodał Dubief zamykając drzwiczki. Niech się więc pani nie niecierpliwi.
Jednocześnie dorożka wyjeżdżająca z ulicy Rennes, nadjechała dobrym kłusem,
— Nie trzeba ażeby nas kto widział... pomyślał przebrany dorożkarz. Dalej w drogę!...
Wskoczył na kozioł, ściągnął lejce i zaciął, konia, który ruszył galopem.
Ujechawszy kilkanaście kroków, obejrzał, się, po za siebie. Powóz przed którym uciekł, zatrzymał się właśnie przed domem Nr. 19.
— Ledwie zdążyłem... do pioruna! pomyślał zbrodniarz i zaciął powtórnie Milorda, który leciał jak strzała.
Dorożka która zatrzymała się przed mieszkaniem Berty, była własnością dorożkarza Sous-Sonci. Gdy tenże zapłacony z góry przez Ireneusza wyszedł z garkuchni przy ulicy Zachodniej żeby okiełznać konia i pojechać na wskazane miejsce, zastał tylko trzy dorożki zamiast czterech, stojące koło chodnika.
— Słuchaj Loriot! — zapytał wracając do traktyjerni, czyś tu przyszedł pieszo... bez pudła?
— Żartujesz chyba? krzyknął zaniepokojony stryj Edmunda.
— Wcale nie żartuję.
— Jakto? — więc mojej dorożki Numer trzynasty niema przed domem?
— Niema!... daję ci słowo honoru! I koń i dorożka zniknęły.
Dorożkarze wybiegłszy z pospiechem sprawdzili że Sous-Sonci mówił prawdę.
Piotr Loriot, klął, wymyślał, złorzeczył. Od lat dwudziestupięciu jak był dorożkarzem nie zdarzyło mu się coś podobnego.
Przeszukano sąsiednie ulice, rozpytywano przechodniów. Nikt niemógł dać żadnego objaśnienia.
Idź zawiadomić komisarza policyi i prefekturę, rzekł do niego Sous-Sonci. Ja ruszam w drogę. Przedewszystkiem punktualność.
I pojechał na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie jak widzieliśmy przybył w chwili, gdy Dubief umykał ze skradzioną dorożką Nr. 13.
Sous-Sonci pragnąc się wywiązać dokładnie z zadania, zadzwonił, a skoro tylko drzwi się otworzyły, wszedł do stancyjki odźwiernej.
— A to chyba zmówiliście się wszyscy na wieczór dzisiejszy!... ujrzawszy go wykrzyknęła gniewna. Czegóż ty chcesz znowu do czarta?
— Przyjechałem po pewną panienkę, która mieszka w tym domu. Oczekuje na mnie i mam ją zawieść na drugi koniec Paryża.
— Jakże się nazywa ta panienka?
— Panna Berta Monestier.
— Jest to uczciwa panna, a nie żadna tam „panienka.“ Kto cię tu przysłał?
— Pan Ireneusz Moulin.
— Niestety! spóźniłeś się mój chłopcze.
— Jakto... spóźniłem się? Co to ma znaczyć? Na moim zegarku jeszcze pięć minut brakuje do naznaczonej godziny.
— Być może; ale mimo to ktoś inny cię wyręczył.
— Mnie... mnie wyręczył? powtórzył zdumiony dorożkarz. Niechże mi pani to wytłumaczy. Jestem zapłacony i chcę uczciwie zarobić te pieniądze. Skoro ta panna miała na mnie czekać, wyjechać przecie niemogła.
— Zdaje się że nie ty tylko byłeś zamówiony do przewiezienia panny Berty dziś wieczorem. Jeden z twoich kolegów, jakiś gruby, niski mężczyzna w piaskowym długim surducie, przyjechał przed dziesięcioma minutami. Miał polecenie od pana Ireneusza Moulin zabrać moją lokatorkę. Wszedł do niej, zeszła i pojechali. Musiałeś minąć się z niemi w drodze.
— Ależ to być nie może!... odparł zakłopotany dorożkarz.
Odźwierna nie lubiła ażeby o prawdzie jej słów powątpiewano i ująwszy się pod boki wykrzyknęła:
— A ty sobie co myślisz, że ja śnię, czy jestem pijana? Zrywam piersi ażeby mu wytłumaczyć, a ten jeszcze z tego niezadowolony! Skoro nie wierzysz, ruszaj na górę i przekonaj się czy panna Berta jest w domu? Bądź zdrów!...
wynoś się swoim kosztem, bo ja spać idę.
Było to jasne że odźwierna żartować niemyślała.
Sous-Sonci wyszedł ze spuszczoną głową.
— Do miljon djabłów! zawołał stanąwszy na chodniku i drapiąc się w głowę. Przecież się nie spóźniłem!... Muszę pojechać na Berlińską ulicę i opowiedzieć jak było, wytłumaczyć dla czego nikogo nieprzywożę chociaż kurs z góry był zapłacony. Niechaj przynajmniej ów pan nie pomyśli żem oszust.
I wsiadłszy na kozioł, wyruszył do pałacyku.
∗
∗ ∗ |
Przypominamy sobie że Théfer powiedział Jerzemu de la Thour-Vandieu:
— Przyjdę do pana dziś wieczorem.
Wyszedłszy od Klaudyi Dick-Thorn, książę udał się na ulicę Pont-Louis-Phillipe, gdzie nie zastał swego zaufanego pomocnika, Théfer albowiem wyszedł za sprawami służbowemi. To też wróciwszy do domu, oczekiwał nań z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
O wpół do dziesiątej wieczorem, powóz zatrzymał się przed domem, gdzie zamieszkiwał mniemany Fryderyk Bérard.
Théfer wysiadł z powozu i wszedł.
— No! i cóż? zagadnął, czy książę oddał wizytę pani Dick-Thorn?
— Klaudyi Varni? tak, byłem u niej; odparł Jerzy ponuro.
I obecność waszej książęcej mości wystarczyła do zmięszania szyków nieprzyjaciela?
— Tak sądziłem; lecz na nieszczęście inaczej się stało.
— A więc pani Dick-Thorn ma na prawdę broń w ręku?
— Tak, i co do tej broni właśnie chciałem się ciebie poradzić...
— Pomówimy o tem w drodze.
— Dla czego nie tutaj?
— Bo czas nam już jechać, jeżeli książę chcesz się naocznie przekonać że Berta Leroyer znajduje się w naszej mocy.
— Chcę tego!... A teraz jeszcze bardziej niż przed tem.
— A więc nie ociągajmy się!... Właśnie nadchodzi godzina w której moi ludzie działać poczną.
— A jesteś pewien powodzenia?
— O tyle, o ile tego pewnym być można. Mój plan jest nazbyt dobrze obmyślonym, abyśmy mogli obawiać się nie udania. Ale... niechże wasza książęca mość zaopatrzy się w pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— A więc jedzmy.
Wyszedłszy obaj z mieszkania, wsiedli do dorożki oczekującej przed domem.
— Dokąd mam jechać? spytał woźnica.
— Na ulicę Montrenil, około bramy w fortyfikacjach.
Powóz potoczył się szybko.
— Teraz, zaczął Théfer, możemy rozmawiać. A więc Klaudja Varni żąda pieniędzy?
— Tak jest.
— Dużej sumy?
— Ogromnej!... Żąda połowy mego majątku!...
— Trzy miljony! wykrzyknął Théfer. Ha! ha! małej rzeczy jak widzę zachciało się tej pani!...
— A to jeszcze nie wszystko; dodał pan de la Tour-Vandieu.
— Czegóż więc żąda jeszcze? Może chce aby się wasza książęca mość z nią ożenił?
— Nie!
— Żąda tylko ażeby mój syn zaślubił jej córkę.
Théfer aż podskoczył na siedzeniu, a potem zrobił znacząco minę.
— Ho! ho! wymruknął, to dopiero zachcianka. Przebiegła kobieta!... jak widzę. No! żeby stawiać podobne żądanie, musi mieć potężną broń w swym ręku!
— Straszną! — wykrzyknął Jerzy. Zna połowę naszej tajemnicy.
— Co? mianowicie...
— Wie że Estera Dérieux żyje i jest pewną że uleczyć ją można.
— Ta kobieta jak widzę, musi mieć na swoje rozkazy tajną policję, odparł agent i przypuszczam że nas szpieguje. Ale chociażby nawet Estera Dérieux uleczoną została, co może zaszkodzić waszej książęcej mości to uleczenie które do niczego niemoże posłużyć Klaudyi Varni?
— Nierozumiesz jej dalszych planów jak widzę. Oddałaby natenczas wdowie po moim bracie Zygmuncie testament, napisany przezeń w przeddzień śmierci, na mocy którego straciłbym cały majątek...
Théfer drgnął powtórnie.
— I ten testament istnieje? zapytał.
— Istnieje.
— I znajduje się w ręku pani Dick-Thorn?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Trzeba go jej więc odebrać.
— Napróżno byśmy tego próbowali.
— Dla czego?
— Klaudja szyderczo mi oznajmiła, że ten dokument nie znajduje się w jej domu, albowiem nie ufając mi, złożyła go w bezpiecznem miejscu, po za granicami mej władzy.