Dwie sieroty/Tom V/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Ireneusz stał na progu pogodny, prawie uśmiechnięty.
— Jakże nasza sprawa? — zapytał żywo Edmund.
— Jak najlepiej! — odrzekł ściskając doktora.
— Mam nadzieję, że jutro będziemy wiedzieli gdzie znajduje się Berta.
Doktór z okrzykiem radości wprowadził przybyłego do swego gabinetu i obsypał go pytaniami.
Moulin opowiedział mu wszystko, i pokazał pokwitowanie dostawcy drzewa.
— Dla czegóż byśmy nie mieli jechać do Montrenil jeszcze dziś wieczorem? — zagadnął Edmund.
— Dla tego, że przybylibyśmy zapóźno. Nikt by nas niechciał poinformować. Na przedmieściu chodzą spać bardzo wcześnie, i ludzie których zrywamy ze snu, odpowiadają niechętnie. Jutro o świcie udamy się w drogę.
Edmund uznał, że mechanik miał słuszność i mimo, że pragnął co najrychlej odnaleść Bertę, nie nalegał na bezzwłoczny wyjazd.
— Czy masz pan jaką wiadomość o Janie Czwartku? — zapytał, — po chwili milczenia.
— Niemam, ale nie tracę nadziei. Rób pan podobnie miej odwagę. Gdy odnajdziemy Bertę, znajdziemy także i Jana Czwartka, a wtedy dopiero weźmie dobry obrót nasza sprawa, wielkie dzieło sprawiedliwości i zadość uczynienia.
Po raz drugi usłyszał wtedy młody doktór o zadość uczynieniu.
Miał zamiar zapytać się bliżej, ale przypomniał sobie, że przyrzekł Moulinowi i Bercie, iż nie będzie badał tajemnicy jaką się otoczyli.
Powstrzymał więc zapytanie, jakie mając już wybiedz, zamarło mu na ustach.
— Teraz, — rzekł Ireneusz, opuszczam pana, żegnając go słodami, do jutrzejszego widzenia.
— Skoro mamy się widzieć jutro tak rano, może byś pan chciał u mnie pozostać na noc? — zapytał synowiec Piotra Loriot.
— Ależ to ambaras dla pana...
— Nic łatwiejszego! Mam dwie sypialnie. Każę przygotować drugą, w której zamiast łóżka będziesz pan miał wygodną sofę, i tam noc przepędzisz.
Moulin przyjął chętnie tą szczerą gościnność Edmunda.
Rozmawiali jeszcze czas pewien o Bercie o swoich nadziejach! poczem rozeszli się, aby się znowu o świcie połączyć.
Cofnijmy się o kilka godzin wstecz i zobaczmy co się też dzieje w prefekturze policji.
Naczelnik bezpieczeństwa, kazał do swego gabinetu przywołać sędziego śledczego, prosząc go o chwilę rozmowy na osobności.
— Pan sędzia niechaj wybaczyć raczy, rozpoczął do wchodzącego, że mu przerywa w jego zajęciach, konieczność jednak zmusza mnie do pomówienia z panem.
— Jestem na pańskie usługi. Jakich objaśnień pan potrzebujesz odemnie.
— Objaśnień co do sprawy Loriota.
— Co do sprawy dorożki Nr. 13.
— Tak. Nie tylko, że ona nic naprzód nie postępuje, ale tajemnica jaką jest otoczona, a która pokrywa przestępstwo ważniejsze niż kradzież, coraz ciemniejszą się staje.
— Wszak pan odbierasz raporty agentów wydelegowanych na śledztwo.
— Te raporty są bez żadnego znaczenia, a na raporty inspektora nie zwracam wcale uwagi.
— Inspektora Théfera?
— Tak, o nim mówię. Wydawał mi się zawsze być bystrym i gorliwym, teraz widzę, że się opuszczać zaczyna i nie dba o swoje obowiązki.
— Czyż go pan nie oddał pod dozór tajnego agenta.
— Owszem, zrobiłem to.
— Kogo żeś pan wybrał do tej delikatnej sprawy?
— Plantadeta, jest on bardzo zręcznym.
— I jakże... potwierdził pańskie podejrzenie?
— Tak, i nie... Nic stanowczego mi nie powiedział; lecz kilka słów w jego ostatnim raporcie dają mi sądzić, że miałby wiele do powiedzenia, gdyby go zapytano.
— A więc zapytaj go pan.
— Mam właśnie zamiar to zrobić. Kazałem mu przyjść do siebie, lecz widzę jasno, że trudno będzie dociec całkowitej prawdy, i dowiedzieć się wszystkiego.
— Dla czego? — Plantadet wie, że Théfer był dotąd jednym z najbieglejszych i najsumienniejszych agentów. Wie, że był naszym ulubieńcem, i jeszcze nim być może. Dla tych powodów i wielu innych, będzie się wahał wystąpić z oskarżeniem, niechcąc robić sobie z niego śmiertelnego wroga. Mój sąd o nim jest, już zdecydowanym i nie widzę powodu dla którego miałbym go zmienić. Dawniejszy Théfer już dla nas nie istnieje! Sprawa Dubiefa i Terremonda, tak dobrze przezeń rozpoczęta, najnędzniej się skończyła!... Théfer tak przed tem przebiegły, tak szczwany, pozwolił zażartować z siebie jak ze szkolnego żaka. Za sprawę Ireneusza Moulin, ściągnął na siebie naganę Izby sądowej. Z wielkiej na pozór chmury, spadł mały deszcz.
Z teraźniejszej sprawy osądzić można, iż sama niewie co robi, tak jego badania są płytkiemi, a niekiedy nawet śmiesznemi. Jeżeli go znudziło dotychczasowe zajęcie niech się poda do uwolnienia, jeżeli zaś zbywa mu obecnie na dawniejszej bystrości, to jako niezdatny do pełnienia dawniejszego urzędu, usunąć go muszę.
— Czy żeś pan to jemu powiedział?
— Dotąd nie jeszcze. Zanim się z nim rozmówię, chcę posłuchać objaśnień Plantadeta i życzyłbym sobie ażebyś pan mógł być obecnym przy mojej z nim rozmowie.
W tej właśnie chwili wszedł woźny i oddał wizytowy bilet naczelnikowi, który spojrzawszy na wyryte na nim nazwisko:
— Prosić tego pana tu, do mnie — zawołał.
— Czy to Plantadet? — zapytał cicho sędzia.
— Tak; on.
Woźny wprowadził przybyłego do gabinetu.
Był to mężczyzna, mogący mieć lat pięćdziesiąt, chudy, małego wzrostu, ze lśniącą łysiną jak stara kość słoniowa, o zaczerwienionych powiekach i ustawicznie latających oczach.
Jego twarz z profilu, uderzająco była podobną do kuny.
Miał na sobie bardzo pospolite odzienie.
— Dzień dobry panie Plantadet — rzekł do niego naczelnik, odpowiadając poruszeniem ręki, na ukłon głęboki przybyłego.
— Pan naczelnik zrobił mi ten zaszczyt i raczył napisać do mnie...
— Tak, bo chciałem pana zapytać o niektóre rzeczy. Proszę siąść...
Tu naczelnik bezpieczeństwa wskazał mu fotel.
Plantadet usiadł niechętnie, wolał by był stać w obecności swoich zwierzchników.
— Rozkazałem panu, Panie Plantadet, zaczął naczelnik, ażebyś bacznie śledził agentów, oraz inspektora wydelegowanego do sprawy tyczącej dorożki № 13.
— Tak; panie naczelniku i wywiązuję się z całą sumiennością z tego zadania.
— Właśnie o treści pańskich raportów chcę z panem pomówić.
— Miałyżby być w sprzeczności z innemi raportami?
Bynajmniej! — Gdzie tylko byli agenci i pan byłeś także. Widocznem jest więc, że pan ich śledzisz bezustannie.
Wypada nam tu powiadomić czytelniku o sposobie takiej tajnej kontroli.
Zwykły agent donosi na początku raportu:

„Byłem tu i tam.“

Raport zaś tajnego agenta powinien mówić: „Śledziłem takiego a takiego, w takiej a takiej miejscowości!
Jeżeli wskazówki są jedne i też same, wtedy jeden z raportów jest fałszywy.
Nikt nie wątpi o pańskiej sumienności — dodał naczelnik, lecz potrzebuję objaśnień co do pewnych zamilczeń...
Plantadet przygryzł usta. Przeczuwał że będzie mowa o Théferze.
Postanowił mieć się więc na baczności, nie wiedząc czyli ta osobistość, która była dla niego tak wstrętną, straciła już łaski zwierzchnika.
— O jakich zamilczeniach mówi pan naczelnik — zagadnął.
— O tych które się odnoszą do Théfera.
— Są one małoznacznemi. Notuję tylko moje spostrzeżenia z dokładnością i bezstronnością.
— Wierzę w to i właśnie ta okoliczność czyni pańskie raporta tajemniczemi. Pan wyjawiasz czyny, lecz zdaje się ukrywać swoje myśli. Dla czego pan niepowiesz otwarcie tego co się rzuca samo w oczy? naprzykład, że Théfer zaniedbuje się w pełnieniu obowiązków, że stał się ociężałym służbistą.
Strudzenie jest zapewne powodem jego opuszczania się. Pracował wiele, i jakkolwiek ta jego praca wzbudziła we mnie życzliwość wszak nie będę się wahał ani chwili wydalić go, skoro jego niezdolność zostanie mi wykazaną.
Plantadet był chciwym sławy i miał wrodzoną zdolność do śledzenia.
Urząd tajnego agenta nie odpowiadał jego pragnieniom. Wolał rozkazywać, niż spełniać rozkazy.
Dochodzenie sprawy, trudności do przezwyciężenia, zawiłości do rozwiązania przyciągały go ku sobie.
Zazdrościł od dawna Théferowi, i miał chęć wielką zastąpić go w urzędzie. Ostatnie słowa naczelnika zachęciły go do wyjawienia z czem się dotąd ukrywał.
Postanowił przeto zaniechać dotychczasowej ostrożności, a uderzyć zręcznie i śmiało, skoro tak dogodna zdarza się sposobność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.