Dwie sieroty/Tom VI/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jan-Czwartek zrzucając z siebie tużurek zwrócił się twarzą do księcia.
— Trzeba włożyć cieplejsze palto — zimna atmosfera w tem mieszkaniu dreszcz mnie przejmuje.
To mówiąc, zbliżył się do miejsca w którym ukryty był Jerzy. Jednocześnie jakaś ręka uzbrojona nożem wysunęła się z pod wiszącego ubrania i zatopiła broń morderczą po rękojeść w piersiach ofiary.
Jan-Czwartek zachwiał się, ale nie upadł. Jego ręce wysunięte naprzód, opadły na ramiona zbrodniarza i wyciągnęły go z kryjówki.
Słaby odblask świecy, padł na twarz Jerzego.
— Człowiek z Neuilly!.. wyszepnął Jan-Czwartek przygasłym głosem i jak bryła bezwładnie upadł na ziemię.
Jerzy z piekielnym uśmiechem spojrzał na niego i pobiegł do łóżka na którym leżał zdjęty przed chwilą tużurek. Obszukał wszystkie kieszenie, ale jak wiemy nic nie znalazł. Wrócił więc napowrót do Jana rozdzierał na nim bieliznę i ubranie powtarzając z rozpaczą.
— Nic niema!.. nic!.. a jednak ja muszę mieć te papiery!
Zakrwawionemi rękoma przerzucał wszystko w mieszkaniu zapominając wszelkiej ostrożności. Zajęty tem, nie słyszał turkotu nadjeżdżającej dorożki, nagle jednakże zerwał się pobladły z przerażenia.
Sztukano do bramy ogrodowej.
— Idzie ktoś!.. wyszepnął, drżąc cały jak w febrze.
Sztukano coraz silniej, nakoniec wołano:
— Otwieraj!.. otwieraj co prędzej!..
W obec grożącego niebezpieczeństwa wróciła Jerzemu przytomność umysłu. Wyjął szybko z kieszeni pozostawiony przez Théfera papier, zgasił świecę i po cichu wymknął się z mieszkania, kierując w stronę muru przy którym oczekiwał jego wspólnik wołając z cicha:
— Spiesz pan!.. spiesz co prędzej!
Przy pomocy Théfera przedostał się na drugą stronę muru, gdzie był już bezpieczniejszy, lecz mimo to biegł ciągle o ile mu sił starczyło. Trwoga dodawała mu sił.
Zmęczony, przystanął aby odetchnąć.
— Czy nie słyszałeś? — zapytał Théfer. — Ktoś się dobijał do bramy.
— Zapewne jego przyjaciele z pod „Czarnej gałki“. Ale książę zabrał papiery?
— Nic nie znalazłem. Przeszukałem wszędzie.
— To źle, do czorta! — A Jan-Czwartek? żyje?
— Nie żyje.
— Jest książę tego pewnym?
— Najzupełniej. Cios był śmiertelnie zadanym.
— Mamy mniej o jednego wroga i to potężnego. Papiery później wynajdziemy.
Ireneusz tymczasem jak wiemy dobijał się ciągle do bramy.
— Może on jeszcze nie przyjechał? — wtrącił Edmund. — Takim hałasem pobudzimy wszystkich sąsiadów.
— Masz słuszność — odrzekł Moulin. — Ja jednak obawiam się nieszczęścia. Co począć.
— Przeskoczyć na tamtą stronę muru i przekonać się naocznie.
— Dobra myśl — poparł Piotr Loriot. — Ja wam jeszcze ułatwię zadanie. Podjadę dorożką pod sam mur, tak ażeby z niej można było zeskoczyć na podwórze.
W ciągu minuty Ireneusz znajdował się po drugiej stronie muru.
— Niema żadnego światła... a jednak wiem, że on tu przyjechał. Co to ma znaczyć?
Wbiegł do mieszkania, a wszedłszy poczuł woń świeżej krwi.
— Janie! — zawołał, — Janie-Czwartku... czy ty mnie słyszysz?
Żadnej odpowiedzi.
— Przybywam zapóźno!... — wykrzyknął z rozpaczą i wybiegł przed dom, przywołując Edmunda.
— Panie Loriot!... weź pan latarkę z dorożki i przybywaj co prędzej. Zdaje mi się, że zastaniemy już tylko martwe ciało.
Wiemy już jak straszny uderzył ich widok.
Przy zakrwawionym ciele Jana uklęknął młody doktór; pragnąc co prędzej zbadać stan nieszczęśliwego.
— Zdaje mi się że oddycha, — rzekł, — może zdołam chociaż na chwilę przywrócić go do życia.
— Doktorze! — zawołał Ireneusz, — uczyń to... zaklinam, potrzebuję papierów które on zabrał pani Dick-Thorn, potrzebuję jego zaświadczenia, że Fryderyk Bérard jest mordercą z mostu de Neuilly.
— Wiem o tem i dla tego zapewniam pana, iż co tylko będzie w ludzkiej mocy uczynić. Stryju, — rzekł zwracając się do stojącego we drzwiach dorożkarza, — poświeć mi proszę.
Piotr Loriot zbliżył się z latarką podczas gdy Ireneusz zapalał stojącą na stole świecę.
Edmund wyjętym z kieszeni skalpelem przeciął koszulę Jana i szczegółowo obejrzał ranę, z której krew płynęła.
— Poszukajcie kawałka płótna, — rzekł, — muszę zrobić pierwszy opatrunek.
Za chwilę obmył już ranę, przyłożył szarpie i mocno zabandażował.
— Czy cios zadany trafił w serce? — zapytał Moulin.
— Nie, nóż się obsunął po żebrach, rana jest głęboka, ale nie koniecznie śmiertelna. Jestem pewien, że wkrótce oczy otworzy.
Jak przepowiedział tak się stało, Jan-Czwartek dał znak życia. Powiódł zamglonemi oczyma po otaczających, a poznawszy Ireneusza przemówił gasnącym głosem.
— To ty... kochany Ireneuszu, niespodziewałem się już zobaczyć cię więcej... Umieram, ale pociesza mnie to, że się pomścisz za mnie!...
Wzruszony do łez Moulin, uniósł głowę Jana-Czwartek na swoich rękach, przemawiając doń tkliwie.
— Pomszczę się przysięgam!... — odrzekł, — ale muszę wiedzieć całą prawdę. Czy powiesz mi wszystko?
— Powiem.
— Znasz więc swego mordercę?
— Znam. Jest nim wspólnik pani Dick-Thorn, jeden z trojga zabójców na moście Neuilly, teraźniejszy Fryderyk Bérard.
— Któż jest tym trzecim mordercą?... powiedz na Boga!. Czy znasz go także?
— Znam; — odparł Czwartek odwracając oczy.
— Jakto? wahasz się w wyznaniu prawdy, w chwili gdy śmierć przy tobie, — zaczął Moulin, — koniecznie wskazuję ci wyznać mi całą prawdę. Pomszczę się, jeszcze raz powtarzam, ale muszę wiedzieć wszystko.
Fryderyk Bérard i Klaudja Dick-Thorn nie ujdą przed ręką ludzkiej sprawiedliwości, ale chcę wiedzieć nazwisko tego człowieka który im służył za narzędzie zbrodni.
Z bladych ust Jana, zaledwie dosłyszanym szeptem wybiegły słowa:
— To ja... ja byłem.
— Ty!? — zawołał z osłupieniem Ireneusz. Znałeś więc tego człowieka któregoś zabił?
— Nieznałem.
— Ależ to niemożebne!
— Zapłacono mi za to, abym zabił starca i dziecko.
— Dziecko!
— Tak; małego chłopca którego doktór z Brunoy niósł na ręku.
— A więc zabiłeś dziecię?
— Nie, litość mnie ogarnęła po nad dziecinną i gdyby nie zadana mi w winie trucizna, która mnie z nóg zwaliła, byłbym to dziecię wychował przy sobie. Straszne boleści nie dozwoliły mi tego uczynić. Złożyłem więc malca pod bramą jednego z domów na Polu Elizejskim.
— Kiedyż się to wszystko działo? — zapytał Piotr Loriot podchodząc do umierającego.
— W nocy, dnia 24 września 1837 roku.
— To ja znalazłem to dziecię!... — zawołał uradowany dorożkarz, — i odwiozłem je do domu podrzutków przy ulicy de l’Eufer.
— Co jeszcze więcej chcesz wiedzieć? — pytał Jan zanikającym głosem. — Spiesz się bo czuję że umieram!...
— Powiedz mi gdzie mieszka Fryderyk Bérard?
— Na ulicy Pot-de-fer № 17.
— Znam tę miejscowość i znam tego człowieka, — wtrącił znów Piotr Loriot. — Woziłem go do tego domu w którym teraz przechowujecie pannę Bertę.
— Powiedz mi jeszcze Janie, — zaczął znów Moulin, — gdzie schowałeś papiery jakie się znajdowały w pugilaresie pani Dick-Thorn?
Na twarzy nieszczęśliwego widać było, że nie rozumiał o co chodzi.
— Jakie papiery? — zapytał, — czy mówisz o pieniądzach?
— Nie; mówię o dowodach zbrodni.
— Nie było w nim nic prócz pieniędzy.
— Źle szukałeś, gdzie jest pugilares?
— W kieszeni paltota leżącego na łóżku.
Ireneusz dobiegł na wskazane miejsce, lecz tak jak Jerzy nic nie znalazł.
— Nędznicy okradli cię! — zawołał z rozpaczą. — Zabrali dowody i pozbawili cię życia!...
Jan-Czwartek westchnął głęboko i stracił przytomność.
— Doktorze! — zawołał Moulin zwracając się do Edmunda, — czyń wszystko, aby go choć na chwilę jeszcze przy życiu utrzymać. Pamiętaj że od zeznań tego człowieka zależy szczęście i przyszłość Berty.
— Użyję wszelkich możebnych środków — odparł Edmund. — Pomóżcie mi go tylko rozebrać i położyć na łóżko.
Uczyniono to natychmiast.
— Teraz, — rzekł doktór, — napiszę receptę z którą pan panie Moulin jedź do apteki. Niema chwili do stracenia.
— Będę pędził ile sił starczy.
W pół godziny wrócił z lekarstwami. Podczas jego nieobecności, doktór sondował ranę i przygotował obandażowania.
Jan-Czwartek niezadługo znów oczy otworzył, czując się nieco rzeźwiejszym. Po zażytym lekarstwie, siły mu powracać zaczęły, a z niemi i nadzieja w strapione serce Ireneusza.
— Doktorze! — wyszepnął Jan błagalnie. — Ocal mnie!... Pragnąłbym żyć jeszcze!...
— Bądź spokojnym! — odparł Edmund.
— Będę robił wszystko, ażeby ciebie ocalić! Od twego życia bowiem, zależy honor rodzinny i szczęście biednego dziewczęcia!
— Jeżeli tak, — wyszepnął Jan, — przysięgam tu, w obec wszystkich, że wydam morderców nieszczęśliwego doktora, bez względu na to, że zgubię tem i siebie.
— Mamy twe słowo Janie! — odrzekł Ireneusz; — pamiętaj że cofać zeznania nie można.