Dwie sieroty/Tom VI/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Jan Czwartek zrzucając z siebie tużurok zwrócił się twarzą do księcia.
— Trzeba włożyć cieplejsze palto — zimna atmosfera w tem mieszkaniu dreszcz mnie przejmuje.
To mówiąc, zbliżył się do miejsca w którym ukryty był Jerzy. Jednocześnie jakaś ręka uzbrojona nożem wysunęła się z pod wiszącego ubrania i zatopiła broń morderczą po rękojeść w piersiach ofiary.
Jan Czwartek zachwiał się, ale nie upadł. Jego ręce wysunięte naprzód, opadły na ramiona zbrodniarza i wyciągnęły go z kryjówki.
Słaby odblask świecy, padł na twarz Jerzego.
— Człowiek z Neuilly!.. wyszepnął Jan Czwartek przygasłym głosem i jak bryła bezwładnie upadł na ziemię.
Jerzy z piekielnym uśmiechem spojrzał na niego i po biegł do łóżka na którym leżał zdjęty przed chwilą tużurek. Obszukał wszystkie kieszenie, ale jak wiemy nic nie znalazł. Wrócił więc napowrót do Jana rozdzierał na nim bieliznę i ubranie powtarzając z rozpaczą.
— Nic niema!.. nic!.. a jednak ja muszę mieć te papiery!
Zakrwawionemi rękoma przerzucał wszystko w mieszkaniu zapominając wszelkiej ostrożności. Zajęty tem, nie słyszał turkotu nadjeżdżającej dorożki, nagle jednakże zerwał się pobladły z przerażenia.
Sztukano do bramy ogrodowej.
— Idzie ktoś!.. wyszepnął, drżąc cały jak w febrze.
Sztukano coraz silniej, nakoniec wołano:
— Otwieraj!.. otwieraj co prędzej!..
W obec grożącego niebezpieczeństwa wróciła Jerzemu przytomność umysłu. Wyjął szybko z kieszeni pozostawiony przez Théfera papier, zgasił świecę i po cichu wymknął się z mieszkania, kierując w stronę muru przy którym oczekiwał jego wspólnik wołając z cicha:
— Spiesz pan!.. spiesz co prędzej!
Przy pomocy Théfera przedostał się na drugą stronę muru, gdzie był już bezpieczniejszy, lecz mimo to biegł ciągle o ile mu sił starczyło. Trwoga dodawała mu sił.
Zmęczony, przystanął aby odetchnąć.
— Czy nie słyszałeś? — zapytał Théfer. — Ktoś się dobijał do bramy.
— Zapewne jego przyjaciele z pod „Czarnej gaiki“. Ale książę zabrał papiery?
— Nic nie znalazłem. Przeszukałem wszędzie.
— To źle, do czorta! — A Jan Czwartek? żyje?
— Nie żyje.
— Jest książę tego pewnym?
— Najzupełniej. Cios był śmiertelnie zadanym.
— Mamy mniej o jednego wroga i to potężnego. Papiery później wynajdziemy.
Ireneusz tymczasem jak wiemy dobijał się ciągle do bramy.
— Może on jeszcze nie przyjechał? — wtrącił Edmund. — Takim hałasem pobudzimy wszystkich sąsiadów.
— Masz słuszność — odrzekł Moulin. — Ja jednak obawiam się nieszczęścia. Co począć.
— Przeskoczyć na tamtą stronę muru i przekonać się naocznie.
— Dobra myśl — poparł Piotr Loriot. — Ja wam jeszcze ułatwię zadanie. Podjadę dorożką pod sam mur, tak ażeby z niej można było zeskoczyć na podwórze.
W ciągu minuty Ireneusz znajdował się po drugiej stronie muru.
— Niema żadnego światła... a jednak wiem, że on tu przyjechał. Co to ma znaczyć?
Wbiegł do mieszkania, a wszedłszy poczuł woń świeżej krwi.
— Janie! — zawołał, — Janie Czwartku... czy ty mnie słyszysz?
Żadnej odpowiedzi.
— Przybywam zapóźno!... — wykrzyknął z rozpaczą i wybiegł przed dom, przy obijać Edmunda.
— Panie Loriot!... weź pan latarkę z dorożki i przybywaj co prędzej. Zdaje mi się, że zastaniemy już tylko martwe ciało.
Wiemy już jak straszny uderzył ich widok.
Przy zakrwawionym ciele Jana uklęknął młody doktór; pragnąc co prędzej zbadać stan nieszczęśliwego.
— Zdaje mi się że oddycha, — rzekł, — może zdołam chociaż na chwilę przywrócić go do życia.
— Doktorze! — zawołał Ireneusz, — uczyń to... zaklinam, potrzebuję papierów które on zabrał pani Dick-Thorn, potrzebuję jego zaświadczenia, że Fryderyk Bérard jest mordercą z mostu de Neuilly.
— Wiem o tem i dla tego zapewniam pana, iż co tylko będzie w ludzkiej mocy uczynić. Stryju, — rzekł zwracając się do stojącego we drzwiach dorożkarza, — poświeć mi proszę.
Piotr Loriot zbliżył się z latarką podczas gdy Ireneusz zapalał stojącą na stole świecę.
Edmund wyjętym z kieszeni skalpelem przeciął koszulę Jana i szczegółowo obejrzał ranę, z której krew płynęła.
— Poszukajcie kawałka płótna, — rzekł, — muszę zrobić pierwszy opatrunek.
Za chwilę obmył już ranę, przyłożył szarpie i mocno zabandażował.
— Czy cios zadany trafił w serce? — zapytał Moulin.
— Nie, nóż się obsunął po żebrach, rana jest głęboka, ale nie koniecznie śmiertelna. Jestem pewien, że wkrótce oczy otworzy.
Jak przepowiedział tak się stało, Jan Czwartek dał znak życia. Powiódł zamglonemi oczyma po otaczających, a poznawszy Ireneusza przemówił gasnącym głosem.
— To ty... kochany Ireneuszu, niespodziewałem się już zobaczyć cię więcej... Umieram, ale pociesza mnie to, że się pomścisz za mnie!...
Wzruszony do łez Moulin, uniósł głowę Jana Czwartku na swoich rękach, przemawiając doń tkliwie.
— Pomszczę się przysięgam!... — odrzekł, — ale muszę wiedzieć całą prawdę. Czy powiesz mi wszystko?
— Powiem.

-Znasz więc swego mordercę?
— Znam. Jest nim wspólnik pani Dick-Thorn, jeden z trojga zabójców na moście Neuilly, teraźniejszy Fryderyk Bérard.
— Któż jest tym trzecim mordercą?... powiedz na Boga!. Czy znasz go także?
— Znam; — odparł Czwartek odwracając oczy.
— Jakto? wahasz się w wyznaniu prawdy, w chwili gdy śmierć przy tobie, — zaczął Moulin, — koniecznie wskazuje ci wyznać mi całą prawdę. Pomszczę się, jeszcze raz powtarzam, ale muszę wiedzieć wszystko. Fryderyk Bérard i Klaudja Dick-Thorn nie ujdą przed ręką ludzkiej sprawiedliwości, ale chcę wiedzieć nazwisko tego człowieka który im służył za narzędzie zbrodni.
Z bladych ust Jana, zaledwie dosłyszanym szeptem wybiegły słowa:
— To ja... ja byłem.
— Ty!? — zawołał z osłupieniem Ireneusz. Znałeś więc tego człowieka któregoś zabił?
— Nieznałem.
— Ależ to niemożebne!
— Zapłacono mi za to, abym zabił starca i dziecko.
— Dziecko!
— Tak; małego chłopca którego doktór z Brunoy niósł na ręku.
— A więc zabiłeś dziecię?
— Nie, litość mnie ogarnęła po nad dziecinną i gdyby nie zadana mi w winie trucizna, która mnie z nóg zwaliła, byłbym to dziecię wychował przy sobie. Straszne boleści nie dozwoliły mi tego uczynić. Złożyłem więc malca pod bramą jednego z domów na polu Elizejskim.
— Kiedyż się to wszystko działo? — zapytał Piotr Loriot podchodząc do umierającego.
— W nocy, dnia 24 września 1837 roku.
— To ja znalazłem to dziecię!... — zawołał uradowany dorożkarz, — i odwiozłem je do domu podrzutków przy ulicy de l’Eufer.
— Co jeszcze więcej chcesz wiedzieć? — pytał Jan zanikającym głosem. — Spiesz się bo czuję że umieram!...
— Powiedz mi gdzie mieszka Fryderyk Bérard?
— Na ulicy Pot-de-fer № 17.
— Znam tę miejscowość i znam tego człowieka, — wtrącił znów Piotr Loriot. — Woziłem go do tego domu w którym teraz przechowujecie pannę Bertę.
— Powiedz mi jeszcze Janie, — zaczął znów Moulin, — gdzie schowałeś papiery jakie się znajdowały w pugilaresie pani Dick-Thorn?
Na twarzy nieszczęśliwego widać było, że nie rozumiał o co chodzi.
— Jakie papiery? — zapytał, — czy mówisz o pieniądzach?
— Nie; mówię o dowodach zbrodni.
— Nie było w nim nic prócz pieniędzy.
— Źle szukałeś, gdzie jest pugilares?
— W kieszeni paltota leżącego na łóżku.
Ireneusz dobiegł na wskazane miejsce, lecz tak jak Jerzy nic nie znalazł.
— Nędznicy okradli cię! — zawołał z rozpaczą. — Zabrali dowody i pozbawili cię życia!...
Jan Czwartek westchnął głęboko i stracił przytomność.
— Doktorze! — zawołał Moulin zwracając się do Edmunda, — czyń wszystko, aby go choć na chwilę jeszcze przy życiu utrzymać. Pamiętaj że od zeznań tego człowieka zależy szczęście i przyszłość Berty.
— Użyję wszelkich możebnych środków — odparł Edmund. — Pomóżcie mi go tylko rozebrać i położyć na łóżko.
Uczyniono to natychmiast.
— Teraz, — rzekł doktór, — napiszę receptę z którą pan panie Maulin jedź do apteki. Niema chwili do stracenia.
— Będę pędził ile sił starczy.
W pół godziny wrócił z lekarstwami. Podczas jego nieobecności, doktór sondował ranę i przygotował obandażowania.
Jan Czwartek niezadługo znów oczy otworzył, czując się nieco rzeźwiejszym. Po zużytem lekarstwie, siły mu powracać zaczęły, a z niemi i nadzieja w strapione serce Ireneusza.
— Doktorze! — wyszepnął Jan błagalnie. — Ocal mnie!... Pragnąłbym żyć jeszcze!...
— Bądź spokojnym! — odparł Edmund.
— Będę robił wszystko, ażeby ciebie ocalić! Od twego życia bowiem, zależy honor rodzinny i szczęście biednego dziewczęcia!
— Jeżeli tak, — wyszepnął Jan, — przysięgam tu, w obec wszystkich, że wydam morderców nieszczęśliwego doktora, bez względu na to, że zgubię tem i siebie.
— Mamy twe słowo Janie! — odrzekł Ireneusz; — pamiętaj że cofać zeznania nie można.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.