<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Dwunasty gość
Pochodzenie Opowiadania imć pana Wita Narwoja rotmistrza Konnej Gwardji Koronnej
Wydawca Księgarnia Gubrynowicz i Syn
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





DWUNASTY GOŚĆ
Wigilja Bożego Narodzenia!... Piękny to dzień, piękny i radosny dla chrześcijańskiego serca, a tak jakoś dziwnie, uroczyście przemawia do duszy, że człowiek i płakałby zarazem i radował się: płakał od rzewności i wspomnień, co nie wiedzieć jak i skąd nawałem cisną się do głowy i serca, radował się od wesela i szczerej otuchy, którą to wielkie w chrześcijaństwie święto, pamiątka zmiłowania Bożego dla ludzkości, napawa wierzących...

«Chwała Panu na wysokościach a pokój ludziom dobrej woli na ziemi». Dożyłem i ja pokoju pod resztki żywota mego, który rozmaity bywał, zmienny i w przygody nie skąpy, częściej grzeszny i rozpustny niżeli stateczny, częściej przykry i twardy niż szczęśliwy. Człek miał duszę rogatą, więc i rogato mu życie wypadało; przeżyło się lat wiele; bywało się na wozie i pod wozem; jadło się chleb z niejednego pieca, tułało się po rozmaitych kątach i własnej ziemi i obcej, i tam kędy było potrzeba i tam kędy człeka nie posiano; przebyło się opłakane czasy dla miłej tej a biednej ziemi naszej, a teraz czeka się cierpliwie, kiedy Bóg miłosierny pozwoli odpocząć wiekuiście...
Widzę was koło siebie wszystkich, i synów i wnuków; wiankiem otoczyliście dziadka i nalegacie, aby sięgnął do pamięci swej biednej i opowiedział co z dawnych czasów. «Gadaj dziadu!» — słuszne to domaganie, bo i czemże stary bogaty, jak nie wspomnieniami długiego żywota? Kiedy taka serdeczna wola wasza, i kiedy radzi słuchacie dawnych dziejów, więc opowiem wam przygodę, która głęboko wpisała się w pamięć moją i nigdy niezatarta na dnie serca spoczywa. Wiele się zapomniało, wiele wspomnień zblakło lub całkowicie zginęło w pamięci, ale ten wypadek z mego życia, który teraz usłyszycie, tak żywo mi stoi przed oczyma, jakby się stał wczoraj, jakby się stał dzisiaj, przed chwilą.
I nie dziw, że go dzisiaj właśnie opowiedzieć się zabieram. Wszak to dzisiaj wigilja Bożego Narodzenia, a w dzień ten przygoda moja zawsze mimowolnie z taką siłą na pamięć mi się nasuwa, że daremniebym próbował o czemś innem pomyśleć i coś innego opowiedzieć. Spożyliśmy już wieczerzę, wesołe kolendy umilkły na chwilę, a skoro po starym zwyczaju przeczuwać chcecie aż do mszy św. pasterskiej, to wysłuchajcież tego ustępu cierpliwie, aby zachował się w kronice naszej rodziny.
Anno Domini 1752 byłem wyrostkiem siedmnastoletnim. Rodzice moi, z dobrej szlacheckiej krwi ale nędznej bardzo fortunki, żyli na bardzo skromnej i ubogiej własności. Dworek stary, Bóg wie, jakie jeszcze czasy pamiętający, i szmat ziemi, to całe było mienie, z którego żyć trzeba było uczciwie. Było nas troje rodzeństwa w domu. Ja byłem najstarszy, za mną szedł brat Andrzej, o lat pięć młodszy odemnie, a za nim najmłodsza siostra, Hania, mająca wówczas lat dziesięć zaledwie, dziecko dobre i śliczne jak aniołek.
W domu była bieda wielka, i nami chłopcami, a już to najbardziej mną, frasował się ojciec ustawicznie. Wyrosłem był już jak młody dąb, wąs się poczynał sypać pod nosem, a w głowie było pusto i ciemno. Umiałem zaledwie czytać i pisać, a poczciwy ksiądz pleban, staruszek bardzo zacny, Panie świeć nad duszą jego! trochę mnie w łacinie przećwiczył, bo na owe czasy ani rusz było szlachcicowi bez łaciny. Rosłem nie wiedzieć na co; duchownemu stanowi oddać się było już zapóźno, do palestry nie było o czem się aplikować, więc utrapienie było nielada. Jakby nadomiar złego, byłem chłopak krnąbrny i narowisty, jak młody źrebak z tabunu, i ani powaga śp. rodzica mego, ani słodkie przestrogi matki uchodzić mnie nie mogły.
Matka moja liczyła zawsze na krewnych, którzy posiadali znaczną fortunę, a najwięcej na wdowę bogatą, swą stryjenkę, panią podczaszynę Żołyńską, ale ta z sukursem wcale się nie spieszyła. Pisywała do niej matka często, uciekała się do jej pomocy w gorzkich aflikcjach niedostatku, prosząc już nie dla siebie, ale dla dzieci o pomoc jakową, ale pani podczaszyna wszystkie te prośby nawet responsem honorować nie raczyła. W głowę więc zachodź z wyrostkiem, jak ja! W domu nie wysiedzi niczego, do statutu i pióra niezdatny, a rzemiosła lub pospolitej służby imać się nie pozwala szlachecka kondycja!
Tak stały rzeczy, kiedy rodzice moi po długiej naradzie z sobą, przecież coś stanowczego począć ze mną zdecydowali. Ojciec zawołał mnie do siebie i tonem poważnym w takie się ozwał słowa:
— Wicie! Przerosłeś już mnie, wąsa jeno co nie widać; jużeś chłop, co się zowie; czas, by pomyśleć, co dalej będzie. Po polu na szkapie harcować, z ptaszniczki do wron strzelać i z innymi urwisami na szable się rąbać, to dotąd uchodziło, ale teraz serjo pomyśleć trzeba o tem, co waść jeść będziesz i czem żebra szlacheckie okryjesz! W domu pozostać nie możesz, bo waść wiesz, że niema o co się zaczepić, i żem chudy pachołek. Dotąd jak było tak było, ale teraz trzeba się zacząć przegryzać przez życie i forytować do uczciwego stanu. Dam ci list do pani podczaszyny Żołyńskiej; choć dotąd nie była łaskawą dla chudej swej familji, to może, gdy ciebie samego obaczy, krewieństwa pamiętniejszą będzie. Nie żądam w liście żadnej jałmużny dla ciebie, ale sumituję się tylko pani podczaszynie dobrodziejce, aby cię wpływem swoim (bo ma znakomite i możne koligacje) umieściła przy dworze jakiego magnata i pomogła do klamki pańskiej. Jest właśnie dobra okazja w te strony; sąsiad nasz, pan podsędek Orszyński, jedzie w te okolice, przysiędziesz się waść i dalej w świat za wolą Bożą!
Jak ojciec chciał, tak się stało. Opatrzono mnie jako tako w drogę; ojciec sprawił mi uczciwy kontusik i żupanik od święta, własny swój pas najlepszy i dość pokaźną szablinę darował, a do tego wszystkiego kilka, Bóg dobry wie, skąd wydobytych czerwonych dorzucił; matka ukochana postarała się o bieliznę i drobniejsze potrzeby, i obdarzyła tem, co największym i najświętszym jest skarbem dziecka opuszczającego progi domowe — błogosławieństwem swojem serdecznem.
Przy rozstaniu żal trochę serce ścisnął i markotno było na duszy, i byłbym też zapłakał szczeremi łzami, gdybym się nie był wstydził ojca i pana podsędka, na którego wózku tę pierwszą wyprawę w świat Boży odbyć miałem. Matka moja, jako mnie miłowała bardzo, łzami mnie swemi oblała, a za jej przewodem i brat i siostrzyczka Hania od żałości głośno płakali. Coraz bardziej mi serce miękło, i byłbym może także uległ rzewności, osobliwie gdy mnie moja najmilsza siostrzyczka Hania drobnemi rączęty ująwszy, z płaczem całowała — ale pan podsędek ruszyć kazał, i nim jedno Ave Maria ujechaliśmy, już mi zniknęły z oczu i strzecha rodzinna i matka droga, co długo za mną patrzyła, zdaleka szląc mi błogosławieństwo.
Nietyle podróż moja, co cel jej był mi nie do smaku. Nie miałem ochoty szukać pomocy u pani podczaszyny, która nie dała nigdy rodzicom moim dowodu życzliwości i dobrego serca, i po której się zbyt miłego powitania nie spodziewałem; nie miałem też żadnej inklinacji służyć u dworu magnackiego, trzymać się klamki pańskiej i aplikować się pod rygorem marszałka. Pani podczaszyna miała dobra nad samą granicą śląską, a ta granica ćwiekiem mi się wbiła w młodą głowę. Ja, co nigdy prawie nie przekroczyłem granic swego powiatu, cuda sobie myślałem, co tam być może za granicami Rzpltej?
— A gdyby tak pójść za granicę, het w świat daleki? — pomyślałem sobie — tak szlakiem czterech wiatrów i kędy oczy i nogi poniosą?... Gdyby tak zamiast pokornie sumitować się wątpliwym krewieńskim afektom pani podczaszyny i szukać łaski pańskiej, próbować szczęścia na własną rękę, czy nie lepiej i nie weselejby to było?...
Młodemu i szalonemu łbu mało trzeba, aby się uczepił pierwszego lepszego konceptu, i fantazji się oddał na ślepo. Po krótkich rozmyślaniach postanowiłem uciec panu podsędkowi przed samym celem podróży i hajże w świat za fortuną, za awanturami, za okazją!... Nieszczęście chciało, że mi sam podsędek ułatwił wykonanie zamiaru. Na dwie mile przed wsią pani podczaszyny wypadało mu w podróży wziąć się w inną stronę, a podwieźć mnie umyślnie nie było mu składnie, dał mi tedy informację, którędy mam się zwrócić, aby pieszo dostać się do krewnej, pożegnał, napomniał i na czystem polu zostawił.
— Tom ja teraz pan własnej woli! — zawołałem sam do siebie pełen animuszu — a świat cały stoi mi otworem? Bywaj zdrowa Jaśnie Wielmożna Pani Podczaszyno Dobrodziejko, obejdę się bez Jejmościnej protekcji i sam się forytować będę!
Owo nie pytałem się już teraz o drogę do krewnej, ale od przechodzących zasięgałem języka, którędy najbliżej do granicy. Za dwie małe godziny stanąłem nad granicą i z biciem serca chciałem ruszać dalej bez odpoczynku, gdy mi mijać przyszło karczmę, w której dziwne i ciekawe dla mnie bardzo odbywały się rzeczy.
Przed karczmą tą stała duża gromada chłopstwa, a najwięcej młodych parobczaków, i gapiła się napół z lękiem, napół z ciekawością. W sieniach ustawiono stół, a około stołu stali lub siedzieli ludzie dziwacznie ubrani. Ja, co nie widziałem był dotąd nigdy w życiu wojska cudzoziemskiego autoramentu, nie mogłem się dość napatrzyć tym figurom.
Że byli żołnierze, to po jednakowym mundurze i po broni poznałem łacno, ale takich żołnierzy nigdy jeszcze nie widziałem. Było ich kilkunastu, a ubrani byli w niebieskie kabaty z czerwonemi ranwersami, w kamasze wysokie czerwone i w obcisłe pluderki. Przy bokach mieli krótkie szable, na głowach trójgraniaste kapelusze z kordonami srebrzystemi, a włosy pudrowane i w warkocze uplecione. Czterech z nich wygrywało na trąbkach i piszczałkach, a dwóch biło takt w brzękliwe tarabany, a tak chwacko, tak wesoło i huczno, że aż miło słuchać było. Pod stołem znajdowała się beczka z winem, a jeden z tych żołnierzy ciągle siedział przy czopie, ciągle do szklenie nalewał i zagapionemu chłopstwu podawał. Na stole leżała księga otwarta i kupa srebrnych talarów, nowiutkich i świetlistych, że aż za oczy chwytały, a jeden z gromady tej wesołej, ciągle niemi przerzucał, dodając brzęk srebra do odgłosu muzyki.
Chłopi patrzyli łakomym wzrokiem na wino, na białe, świecące srebro, ale cofali się z niedowierzaniem i zdawali pasować się między lękiem a pokusą... Od czasu do czasu jeden z żołnierzy, widocznie najstarszy z oddziału, dawał znak fajfrom i doboszom, aby przestali wycinać kuranty, i jedną ręką pobrzękując talarami, a drugą wznosząc pełną szklenicę wina, głośno coś przemawiał, jakby chciał do czegoś zachęcić. Przybliżyłem się, aby posłuchać tej oracji, ale z ciężką biedą tylko sensu jej dochwycić się mogłem.
— Dobrze jeść, dobrze pić, immer lustig żyć! — wołał ów drab najstarszy, który miał szlify srebrne na kołnierzu i takiż kutas przy furdymencie. — Prystań, prystań na Kriegsman, będziesz sobie wolny pan! Zaj Majestet, król pruski, werbuje do swojego sławnego wojska! To mi życie, to mi raj, bodaj takiemu królowi służyć lat sto i cztery tygodnie! Kabat piękny i złocisty, a pieniędzy huk; dla soldata nie trudno o dukata! Co będziesz miał? Wszystko! Co będziesz robił? Nix! Kto chce iść, niech się spieszy, niech da rękę, bo będzie płakał i żałował. Dziesięć Thaler do ręki!! Nowy, piękny, srebrny thaler — dziesięć takich thaler zaraz, potem kopa, oko i tuzin! Jeden thaler — dzeń! drugi thaler dzeń! — trzeci dzeń! vier, fünf, sechs, sieben, zehn! Hurra-ha! Werrrrbunk dla Najjaśniejszego, najmocniejszego, najłaskawszego Zaj Majestet króla od Prajzów! Frry-der-rryk! przyjaciel żołnierzy daje dziesięć talarów zaraz, mięsa ile zjesz; wódki, miodu, wina, piwa, ile wypijesz; melduj się, werbuj się! Dobrze jeść, dobrze pic, immer lustig żyć! Eins, zwaj! draj! Musik! Bum!!
Tu fajfry i dobosze poczęli znowu przygrywać, a ów starszy z srebrnym kutasem przy furdymencie zapraszał już teraz niememi gestami do stolika. Widowisko to całe ogromnie mnie zajęło; przecisnąłem się tedy przez gawiedź i stanąłem sobie tuż przed żołnierzami. Tak zagapiony patrzyłem ciągle na tę śmieszną komedję, kiedy naraz ów drab z srebrnym bandoletem przystąpił do mnie, z przyjacielska uderzył po ramieniu i podał szklenicę wina.
— Mospan Polak! — zawołał, nagląc, abym wypił. — Anu kamrad do kamrada! Wiwat! Niech żyje żołnierskie życie! W twoje ręce Mospan Junker!
Nie pytając wiele, co dalej będzie, wziąłem od Niemca szklankę i wychyliłem do dna. Niemiec mnie na to pod ramię, i napół grzecznie prosząc, napół gwałtem ciągnąc, wiedzie do stolika, koło siebie sadza i znowu wina nalewa. Po drugiej szklance zaszumiało w młodej głowie, do żadnych trunków nienawykłej; zaczął mi się podobać i ten Niemiec w kurcie z ranwersami i srebrnym bandoletem, i ci jego kamraci junaccy, i ta muzyka wycinająca wesoło na piszczałkach i tarabanach. Za drugą szklanką poszła trzecia, za trzecią czwarta i już niewiele pamiętałem, co się ze mną robi. Ściskałem tylko każdego draba w kurcie niebieskiej serdecznie, a każdy z nich wzajemnie do błyszczących guzików mnie przyciskał, w twarz całował i Bruder kamrad nazywał; czułem, jakby przez sen, że mi błyszczące srebrne talary pchano do ręki i że muzyka przeróżne ochocze marsze wycinała.
Frrri-derrr-rrrik! Bruder kamrad! Immer lustig! Musik! — bełkotałem językiem, który mi się szalenie plątał po zębach, aż nareszcie straciłem przytomność z kretesem.
Nie wiem jak długo znajdowałem się w tym stanie, ale kiedy się z bólem głowy obudziłem, nie mogłem połapać myśli i wspomnień, które się po rozgorzałym łbie kręciły jakoby młyńcem. Domowa strzecha, podróż, rodzic mój, pan podsędek, pani podczaszyna Żołyńska, i cała hurma drabów w kabatach z czerwonemi ranwersami i z pudrowanemi warkoczami biegało mi przed oczyma, a w uszach szumiały ciągle fajfry i dobosze.
Przetarłem oczy, przeżegnałem się i począłem rozglądać się dokoła, gdzie jestem. Ujrzałem się na gołym tapczanie, w izbie brudnej i ciemnej. Dokoła mnie na tapczanach lub pokotem na ziemi leżało kilkunastu młodych parobczaków, a przy drzwiach drzemał na zydlu jeden żołnierz w niebieskim kabacie z muszkietem w ręku. Porwałem się z tapczana i nuż szukać mego tłumoczka; daremnie! niema go koło mnie! Ani kontusza, ani żupanika z pięknej kwiecistej grodetury, ani szabelki blachmalowej, co mi ją ojciec darował, niema ani na oczy! Sięgam do kieszeni, niema mieszka z czerwieńcami, poszedł snać za żupanem i szablą!...
Mówię tedy do owego żołnierza, co siedział przy drzwiach na zydlu, oparty na muszkiecie:
— Panie wojak! Zabawiłem się wczoraj z waszymi kamradami, pohulałem może zanadto ochoczo; teraz mi czas w drogę, muszę ruszać dalej; oddajcie mi mój tłumoczek i mieszek z pieniądzmi i otwórzcie drzwi, bo mi tu duszno w tej izbie.
Żołnierz popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał, a potem śmiać się począł głośno i długo, aż nareszcie, ze śląskiego akcentu zarywając, tak do mnie rzecze:
— Mospan Polak, już ty nasz, już ty kamrad i wojak pruski; tak ja ciebie teraz nie puszcze. Siedźże tutaj, aż pan lejtnant przyjdzie!
— A toż co u licha, panie wojak! — zawołałem — to chyba żartujecie! Zabawiłem się tylko w wesołej kompanji i kwita! Puśćcież mnie w spokoju, niechaj sobie idę w moją stronę.
Wtedy ów żołnierz napół ze śmiechem, napół z dobrocią, bo mu żal było może krwi młodej i niedoświadczonej, pocznie mi rozpowiadać, jako się wczora zawerbowałem do wojska pruskiego, jako mnie już wpisano na lat ośm do regestrów pułkowych, jako już teraz jestem zagranicą na pruskim hauptwachu, jako wczoraj jeszcze przysiągłem przed chorągwią Jego Królewskiej Mości, Fryderykowi II, iż mu będę wiernie i walecznie służył, w pokoju i na wojnie, na morzu i na lądzie, na murach i w otwartem polu.
Domyślacie się już tedy, że wpadłem w ręce werbowników pruskich. Trzeba wam też wiedzieć, że jako w naszej nieszczęśliwej Rzeczypospolitej rząd bywał jeno tak sobie od półtora nieszczęścia, a porządku i czujności za trzy grosze nigdy nie stało, to sąsiednie wojska, tak cesarskie, jak pruskie, wysyłały werbowników nad granicę polską, i tu łapano, kto się pod rękę nawinął. Takich nieszczęsnych zwerbowanych Polaków, a osobliwie chłopów, bywało sporo w wojsku austrjackiem i pruskiem, a pan generał Szybilski cesarzowi Rakuskiemu cały prawie pułk ułanów wysztyftował z samych Polaków taką werbowniczą sztuką. Osobliwie podczas wojny cudzoziemscy werbownicy lud nam z nadgranicznych okolic srodze podkradali.
Owo takim to kształtem dostałem się do pruskiego wojska. Nie będę wam tu opowiadał trudnych początków w tej surowej szkole, ani też przygód przeróżnych, których między obcymi zażyłem — bobym ani dziś ani jutro może nie skończył. Kiedyś i na to przyjdzie czas; jeśli Bóg trochę życia jeszcze dozwoli, to wam dziad wszystko rozpowie. Dość powiedzieć, że sroga była mi dola w pierwszych czasach; ciężka i trudna i biedna, że jej żadnemu wrogowi przebywaćbym nie życzył. Oj, uczyliż mnie Niemcy wojaczki, uczyli! opłakałem gorzko mój muszkiet żołnierski! Ano, co było robić i jak się ratować? Ucieknę, to złapią, a po krygsrechcie w łeb palną bez pardonu. Bóg wysoko, do domu daleko, a nad karkiem rygor i dyscyplina, ani pisnąć — czuj duch! i kwita.
Bywało między tymi Niemcami taka mnie żałość serdeczna weźmie za rodzinną ziemią, taka rzewność duszna za familją, że serce się padało formalnie, ale cóż było robić! Wiele biedy przyschło na człowieku, a wkońcu i dusza jakoś niby stwardniała, i już mi tam wszystko za jedno stało. Po dwuletniej biedzie nauczyłem się po niemiecku tak gładko, że językiem tym mówiłem, jakobym go znał od dzieciństwa, a regulament, musztrę i służbę na palcach się umiało. Po długich prośbach i zachodach, przenieśli mnie do kawalerji, do której zawsze serdeczną miałem inklinację, bo szlachcicowi zawsze markotno służyć w piechurach, muszkiet dźwigać i w kamaszach chodzić. Przy kawalerji zostałem wachmajstrem, to jest podoficerem, i już odtąd jakoś lżej było w tym żołnierskim stanie.
Do rodziców w pierwszym roku pisałem razy kilka, ale żadnego responsu nie otrzymałem nigdy. Zapomniałem też o nich, a gdy nadobitek będąc za kupnem koni pułkowych pod samą granicą polską, spotkałem tam jakiegoś ekonoma z okolic moich rodziców, a ten mi powiedział, że kiedy tam nastał, już po Narwojach i śladu nie było, pożegnałem się w myśli z familją na wieki.
— Bóg wie, co się z nimi stało — myślałem sobie — ojciec i matka może pomarli, Andruś i Hania gdzieś u obcych ludzi się wysługują, a ja biedny żołnierz z lichego żołdu dyszę, a jak to porzucę, to z biedy zginę, a rodzeństwa nie wynajdę; a choćbym i wynalazł, to co im pomogę?
Tak minęło cztery lata. Człowiek miał nie chwaląc się, wiele wrodzonego sprytu; młoda głowa rychło wszystko pojmowała; a tak poduczywszy się wojennego rzemiosła dobrze, zostałem nareszcie oficerem. Oberszter mój, graf Koggeritz, polubił mnie nawet dosyć i nieraz innym lejtnantom na wzór służbistości dawał. Był to srogi człowiek, tyran okrutny, żołnierz surowy i ostry; od mistrzów krzyżackich prozapją swoją wywodził i krzyżak też z niego był, od stu kaduków! Ja też służbę pełniłem punktualnie i akuratnie, jak machina, a srogość przejąłem od starszych, i jako oni mnie, tak ja mych subordynowanych jakby kleszczami za łeb trzymałem.
Już to Bogiem a prawdą mówiąc, tacy my już wszyscy Polacy, że dopiero w obcej szkole ćwiczą nas w karności i do surowego posłuchu zaprawiają. W domu, pożal się Boże, porządku za grosz, respektu za złamany halerz; każdy sobie pan, każdy sobie król i wojewoda, nikt nie słucha, a każdy rozkazować rad i gotów zawsze.
Czyś hetman, czyś towarzysz; już ty sobie w Polsce własny pan; każdy tam kapitan, a dragana niema; nic nie idzie w ład, ten do lasa, ten do Sasa; o posłuszeństwie ani mów szlachcicowi. Ale niechno pana brata wezmą w dyscyplinę niemiecką, pod muszkiet i feldmycę, ano zaraz co za przemiana! Tańcujże Polaczku, jako ci grają! Jak go ścisną żelazną dłonią, zaraz z niego najsurowszy i najkarniejszy żołnierz, najsłużbistszy i najstateczniejszy oficer. Tak to my Polacy sobie samym najgorzej, a obcym tylko służyć umiemy.
Ale owo odbiegam od rzeczy. Wracając tedy do mojej opowieści, miasto dłużej mówić o moich dalszych kolejach i przygodach, powiem tylko otwarcie, że spędziwszy tak kilka lat między Prusakami, zmieniłem się z gruntu całej duszy, i nawet rodzona matka byłaby się do mnie nie przyznała. Człowiek zniemczał, zprusaczył się, zlutrzył z kretesem. Już się i polskiego języka było nieco zapomniało, bom ustawicznie szwargotał tylko po niemiecku. O kraju rodzinnym i pamięć w sercu zda się wygasła, a o wierze katolickiej, w której się urodziłem, niepoczciwie zapomniałem. Przez całych ośm lat naonczas nie spowiadałem się ani razu, nie przystępowałem do Najświętszego Sakramentu, a całe nabożeństwo na tem polegało, że się z komendą i w paradnym ordynku chodziło niekiedy do protestanckiej kirchy.
Dziś mnie starego groza przejmuje, gdy wspomnę, jak sromotnie i szpetnie zmieniłem się na pruskim żołnierskim chlebie. Ale takie to musiało być tam życie, gdzie człowiek nie znał innego Boga nad króla, innego przykazania nad honor wojskowy i kawalerski, innej wiary nad chorągiew, innego pana nad oberszta, innego prawa nad regulamenta i krygsrechty! Wszyscy tak żyli, więc i ja, com był maluczkiem ziarnkiem piasku w tem wielkiem morzu. Dzisiaj jeszcze mrowie mnie obiega na myśl, że żyjąc w tak bezbożnym stanie, a bywając ciągle w rozmaitych bardzo krwawych potrzebach, gdzie tysiące padały, gdyby dopuszczenie Boże było mi kazało paść od kuli, byłbym wyzionął ducha jako poganin, a nie katolik i szlachcic polski.
A śmierci nie szukać było wtedy. Służba moja wojskowa przypadła w samę ową zaciętą wojnę, która z przerwami całych siedm lat trwała, a w której tłuc się było potrzeba z wszystkiemi niemal nacjami, z Rosjanem, Francuzem, Sasem i z cesarskimi. Byłem w kilkudziesięciu może rozmaitych potyczkach i bitwach, ale zawsze z nich człowiek za dziwnem zmiłowaniem Bożem cało swe kości wyniósł. O mniejszych ranach nie mówię; płatnął kto po gębie lub po karku, to i przyschło, rozpruła kula udo, to felczer ją wyjął i zaszył ciało — a z lazaretu człowiek uciekał jak najrychlej było można, bo tam srożej jeszcze nędza biła, niż na polu w obozie.
Owoż pod sam jakoś koniec tej wojny zawziętej i krwawej, w której król Fryderyk odgryzał się z sukcesem swoim przeciwnikom, i z tych srogich opałów obronną, ba nawet zwycięską wyszedł ręką; tak na krótko przed samym ostatecznym pokojem, anno Domini 1760 posunęli nasz regiment pod samą granicę polską. Mnie z moją chorągwią postawiono kwaterą w maleńkiej mieścinie, a że wojna jeszcze się toczyła, więc byliśmy w pogotowiu i lada chwilę na plac boju pójść mieliśmy. Pewnego dnia zaciągnąłem z moimi ludźmi hauptwach, gdy przysłano do mnie z kwatery jeneralnej, abym z silną strażą stawił się po więźnia wojennego, nad którym właśnie starszyzna krygsrecht odbyła.
Spełniłem rozkaz i odebrałem więźnia. Nakazano mi surowo, aby go strzegł na hauptwachu, jak oka w głowie, albowiem przestępca jest wielki, i jako na rozstrzelanie skazan, pozajutro stracony być ma według krygsrechtu. Był to oficer saski (a trzeba wiedzieć, że z Sasami byliśmy także w wojnie), który chciał się przedrzeć przez forpoczty pruskie, a przytrzymany, bronił się i oficera ciężko ranił. Posądzono go o zamiar szpiegostwa i krótką sprawą, sądem wojennym, na śmierć skazano.
Wojna sroga i ciągły widok śmierci, która mi nieraz z bliziutka oko w oko łypnęła, zahartowały mię jak żelazo, i dusza moja nie była już przystępna żałościom i miłosierdziu, a przecież markotno mi się zrobiło, widząc tego skazańca. Młoda krew, chłopak urodziwy i dzielny, aż miło patrzeć, młodszy jeszcze odemnie, a takiego jakiegoś wdzięcznego wejrzenia, że mimowolnie serce ku sobie inklinował.
Ale służba służbą, a mój żal nic tu poradzić nie mógł. Odwiodłem tedy nieboraka na hauptwach, zamknąłem w izbie z zakratowanemi oknami, sam klucze do kieszeni wziąłem i dwóch żołnierzy na warcie postawiłem. Że mnie ciekawość zdjęła, co zacz był ten oficer, zaglądnąłem do pisma, które mi wraz z nim oddano w krygsrechcie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wyczytałem, że jest Polakiem, nazywa się Józef Rotnicki i jest unterlejtnantem w dragonji Jego Mości Kurfürszta saskiego. Teraz już naprawdę żal serdeczny poczułem, boć to i rodak mój był i chłopiec młody i piękny, jak jagoda, i żyć mu było tylko na bożym świecie, a nie ginąć marną śmiercią od muszkietów pruskich.
Ogarnięty tęskliwością, myślę ja sobie, że byłoby to obowiązkiem chrześcijańskim, odwiedzić nieboraka w tak strasznym życia terminie i uweselić mu jako tako tę dobę krótką, co go od sądu bożego dzieliła. Było to już późnym wieczorem, a było właśnie 23 grudnia, w wigilją wigilji Bożego Narodzenia. Biorę tedy klucze i latarkę i niby na ront nocny i dla inspekcji straży się udając, otworzyłem areszt, gdzie nieszczęśliwy skazaniec w ciemności i samotnie był zamknięty.
Siedział w kącie więzienia na zydlu, oparł głowę na rękach i nie słyszał mnie wchodzącego, snać w smutnych i frasobliwych myślach pogrążony, aż kiedy światło w oczy mu uderzyło. Porwał się szybko z miejsca i jakoby senliwym wzrokiem spoglądnąwszy na mnie, napowrót usiadł.
Mówię ja tedy do niego po niemiecku:
— Panie oficerze! Jesteś Waćpan pod moją strażą i wiesz, jaki los cię czeka. Ale choć nieprzyjaciel, jako oficer i kawaler mam sobie za obowiązek, oddać się Waćpanu na usługi i zapytać go, ażali czego nie potrzebujesz? Muszę pełnić moją służbę, wszak ją znasz Waćpan, bo sam służyłeś wojskowo. Czego regulament zakazuje, tego Waćpan odemnie wymagać nie będziesz, ale co w mojej mocy, a nie przeciw prawu, tego Waćpan, panie oficerze, wymagaj!
— Dziękuję ci, mości oficerze — rzecze on na to — snać dobre masz serce, za które niechaj Bóg ci płaci. Żądam tylko światła, papieru i pióra, bo wybierając się z tego świata, chciałbym się listownie pożegnać z osobami, które mi były najmilsze na ziemi.
Kazałem zaraz przynieść ordynansowi światło, papier i inkaust, a gdy spełnił mój rozkaz, tak znowu rzekłem do więźnia:
— Bądź Waćpan dobrej myśli, bo jeszcze jenerał nie konfirmował wyroku. Nie radzę ja Waćpanu łudzić się płochą nadzieją, ale zawsze kto to wie, czy się los nie zmieni. Jeżeli Waćpanu to nie będzie dolegliwem, abym tu został i szczerej kompanji mu dotrzymywał, to się mu chętnie ofiaruję.
Rotnicki wdzięcznem sercem przyjął moją propozycję. Był blady i smutny, ale spokojny, i widać mu było z oczu, że się śmierci nie boi. Zapytałem go (mówiąc ciągle po niemiecku, bo wstyd mi jakoś było przyznawać się, żem Polak) z jakich okolic jest Rzeczypospolitej? Odpowiedział mi na to, że pochodzi z Sandomierskiego, gdzie rodzice jego do zamożnej należą szlachty, że cała familja jego oddawna była oddaną dynastji saskiej, że stryj, który jest jenerałlejtnantem w służbie tego kraju, wziął go z sobą do Drezna i patent na oficera mu wyrobił. Rotnicki przebywał kampanją ostatnią, a wziąwszy przed miesiącem urlop, chciał z regimentu swego najkrótszą drogą dostać się do Polski, ale schwytany przez pruskie forpoczty, fałszywie posądzony został o szpiegostwo i za to niewinnie ginąć musi. Wysłuchawszy tej opowieści, która mi serce krajała, wdałem się z nim w dalszą rozmowę, chcąc go pocieszyć, ile to w mojej mocy było — a im dłużej z nim rozmawiałem, tem bardziej żałość mnie ogarniała na widok nieszczęśliwego jeńca. Mimo tę rzewność moją, co mi rozpierała serce, nie zdradziłem się ani słówkiem, jako Polak jestem i katolik.
Naraz mówi on do mnie:
— Panie oficerze, jeśli wola, zostań tu i dalej, ale dyskurs nasz urwać chyba trzeba, bo pomodlić się muszę. Mam do śmierci dobę tylko jeszcze; czas najwyższy pojednać się z Bogiem i grzesznej duszy ułatwić rozstanie z tem wszystkiem, co tu miłowała na ziemi!...
Na te słowa chciałem wyjść, ale coś mnie dziwnie trzymało na miejscu... Chciałem już całą noc dotrzymać towarzystwa Rotnickiemu. Cofnąłem się w drugi kąt izby i usiadłem. On zaś tymczasem wydobył z pod sukni ryngraf z wizerunkiem Najświętszej Panienki, ucałował go, postawił przed sobą na zydlu i ukląkłszy kornie, żarliwie i gorąco modlić się począł.
Na ten widok niewysłowiona żałość mnie porwała... Ośm lat minęło, jak sam nigdy prawie się nie modliłem, jak nie westchnąłem nawet do Matki Bożej, Królowej Polski. Ozwała się nagle we mnie stara wiara, w której urodziłem się i wzrosłem, przypomniały się z dziwną jakowąś siłą modlitwy, których matka mnie droga uczyła, gdym był jeszcze drobnem pacholęciem — i cały afekt ten religijny, który kiedyś gorzał w młodem sercu, na nowo duszę mi do głębi ogrzał, wyjaśnił i rozrzewnił.
Nie mogłem wstrzymać się już dłużej i płakać począłem jak dziecko, a rzuciwszy się na kolana, od długiego czasu pierwszy raz ze skruchą serdeczną modlić się począłem. Musiałem w tem rozczuleniu mojem i płaczu głośno zaszlochać, bo Rotnicki oglądnął się, a ujrzawszy mnie w tak kornej modlitwie, zbliżył się do mnie i tak się ozwał:
— Widzę, żeś Waćpan nabożny, i towarzyszysz mi w modłach moich. To mnie ośmiela, panie oficerze, prosić cię o zrobienie mi ważnej przysługi, której nie możesz odmówić człowiekowi, który tak jak ja, już jest in articulo mortis. Nie chcę umierać bez pocieszenia kapłańskiego, proszę cię tedy, abyś mi przywołał księdza, bom katolik i po katolicku umrzeć pragnę.
Ścisnąłem go tylko za rękę, na znak, że jego wola jest mi rozkazem, i wybiegłem. Rozesłałem po miasteczku żołnierzy, by się wypytali, czy niema gdzie księdza. Ale było to w okolicy przez samych protestantów zamieszkałej, a najbliższy ksiądz katolicki, znajdował się po stronie polskiej, już w granicach Rzeczypospolitej. Polem i manowcami, nie trzymając się zwykłej drogi, za półtorej godziny można się było dostać do owej wioski polskiej.
Była to druga godzina po północy. Nie myśląc wiele, kazałem sobie dać dobrą informację i rezolwowałem się sam jechać po księdza. Poleciwszy strzec więźnia czujnie szyldwachom, kazałem wsiąść dwom dragonom na koń, trzeciego konia luzem przytroczyć dla księdza, i z takim pocztem sam galopem co koń wyskoczy ruszyłem za polską granicę, chcąc się sprawić szybko, aby przypadkiem ktoś z starszyzny nie zmiarkował, żem na hauptwachu nieobecny.
Po jednogodzinnej ostrej jeździe, stanęliśmy w wskazanej nam wiosce polskiej, a wziąwszy pierwszego lepszego chłopa z chaty, kazaliśmy się prowadzić na probostwo. Kazałem zsiąść jednemu dragonowi z konia i pójść za sobą do pomieszkania księdza. Zastukałem silnie do drzwi, a gdy nam otworzył zaspany i wystraszony widokiem zbrojnych ludzi pachołek, krzyknąłem nań ostrym tonem, aby nas zawiódł do księdza.
Zastałem poważnego staruszka, który na odgłos naszych ostróg i szabel zbudził się już był ze snu i zapalił światło. Spieszno mi było bardzo; zdawało mi się, że mi się pod stopami pali; bo mnie strach zbierał na myśl, że pułkownik może się dowiedzieć, jakom straże opuścił; — to też nie tłumacząc księdzu, o co rzecz idzie, i dlaczego go potrzebuję, każę mu surowym głosem wstawać i ubierać się natychmiast. Mówiąc do niego, udawałem umyślnie Niemca, który tylko łamanym językiem po polsku mówi.
Ksiądz, widząc przed sobą dwóch żołnierzy, przerażony tym nocnym napadem, począł się zaraz ubierać, a ja, dając rozmaite oznaki niecierpliwości, nagliłem do pospiechu. Widząc, że się już ubrał, chwyciłem duże futro, które wisiało w izbie, i zarzucając je księdzu na ramiona, porwałem go za rękę, ciągnąc szybko za sobą i nieodpowiadając już ani słówkiem na jego pytania. Nim się porwany w ten sposób staruszek opamiętał z zdumienia i trwogi, już go dragoni posadzili na siodło, i biorąc go między siebie, pognali co konie wyskoczyć mogły za mną przez pola.
Wyjeżdżaliśmy już ze wsi, gdy ujrzałem naprzeciw siebie jakiegoś jeźdźca. Noc była bardzo jasna i pogodna, więc rozeznałem młodego człowieka, ubranego w burkę ciemną i w karmazynowy czapkę pikowaną z kitą, jak to nosiła komputowa kawalerja polska. Jechał na pięknym koniu, a wyglądał dzielnie i dorodnie. Gdyśmy się zbliżyli, on zatrzymał konia i przypatrywać się nam bacznie począł. Snać poznał mundury pruskie i czegoś niedobrego się domyślał, bo nagle wysunął się naprzód i przykładając rękę do furdymentu szabli, zawołał głośno:
— Stój, kto jedzie!?
Na to ksiądz odezwał się nagle z pośród dragonów:
— Ratuj, kto może!
Ledwie ów człowiek te słowa usłyszał, kiedy wyrwawszy szablę z pochwy, odważnie i z impetem ku nam się zwrócił. Widząc, że będę miał przygodę, każę ja moim dragonom pędzić dalej z księdzem ku granicy, a sam podjeżdżam do owego junaka i wołam nań po niemiecku:
— Z drogi! bo po łbie weźmiesz!
Dragoni pomknęli szybko jak wicher z księdzem, a mój młody junak tymczasem sadzi wprost na mnie i woła:
— Hola, panie Niemiec! co to za gwałt na terytorjum Rzeczypospolitej! Aresztuję Waćpana!
I nuż się złoży na mnie szablą i natrze tak siarczyście, że gdybym był w tej chwili nie podchwycił cięcia, byłby mnie z konia zsadził. Nie na rękę mi była awantura, bo jak już powiedziałem, paliło mi się pod stopami od pośpiechu, chciałem tedy umknąć się na bok potem pierwszem starciu i nie dać śmiałkowi okazji; ale on przyciera mnie po raz drugi i tym razem tnie tak zamaszyście po kapeluszu, że omal mi głowy nie rozpłatał.
Widzę, że gracz, i że mnie tak lekko nie puści, ale i ja też nie fryc byłem na szable. Nie chcąc go jednak ranić, opędzam się tylko od jego gęstych i zamaszystych razów i odsądzam się bokiem, aby umknąć, zostawiwszy pana rycerza w czystem polu. Tymczasem trudna sprawa; pozbyć go się ani daj Boże! Daję nareszcie koniowi ostrogi, sadzę nań niby z okrutnym impetem, a gdy on z przyjęciem mnie czeka, ja go mijam i dalej w pole. Snać rozgniewało to do żywego młokosa, bo puścił się za mną i wołać począł:
— Poczekajże, ty szołdro pruski! Takiś ty żołnierz! uciekać umiesz tylko, heretycki oberwańcze!
Na takie dictum acerbum odezwała się krew we mnie; zapomniałem o hauptwachu i zaniedbanej służbie; i rozgniewany do żywego zwracam konia do napastnika. Kiedy ci się zachciało okazji — myślę sobie — to ją znajdziesz; poczekaj młokosie! Złożyliśmy się teraz naprawdę, a ja już gniewny nacieram na niego z impetem. Dobrze się bił młodzieniaszek i hardo się stawił, ale poznałem zaraz, że słabszy odemnie. Ochłódłem też po pierwszym ferworze i już nie godziłem na jego życie, tak jak to w pierwszej pasji uczynić już byłem gotów, ale zażywając osobnego szermierskiego fortelu, w którym mi nikt w całym pułku nie sprostał, wyrzuciłem mu szablę z ręki, że aż gwizdnęła w powietrzu, lecąc na ziemię. Chłopak nie stracił fantazji, lecz kładąc się szybko na koniu, odkrył olstry i sięgnął po pistolet, ale ja tymczasem odsadziłem się już na kilkadziesiąt kroków od niego i szalonym galopem pędziłem ku granicy. Strzelił za mną niecnota, ale chybił, i na tem się skończyła ta mała przygoda.
Wkrótce stanąłem na odwachu, gdzie się dowiedziałem z pociechą, że nikt mojej nieobecności nie zmiarkował. Ksiądz, z którym dragoni jeszcze przed kwadransem przybyli, czekał już w kordegardzie, niepewny swego losu. Odetchnąwszy po forsownej jeździe, zaprowadziłem księdza do mego więźnia i zostawiłem ich samych. Dwie godziny minęło, a Rotnicki księdza od siebie nie puszczał; aż dopiero na doświtku dał mi znać żołnierz, że proszą, abym otworzył. Wypuściłem staruszka z celi, i widziałem, jak na jego poważnej twarzy malowały się żałość i smutek. Przystąpiłem do zacnego kapłana, którego w pośpiechu trwogi i niepokoju nabawiłem, i ucałowałem go w rękę, chcąc go przeprosić za doznaną przykrość. Dałem mu żołnierza, aby mu w miasteczku podwodę wyszukał do powrotu, a sam poszedłem do mego pokoju, i w dziwnym smutku siedziałem, bo mi ten biedny Rotnicki, czekający konfirmacji wyroku, z głowy i serca jakoś ustąpić nie chciał. Miało się już ku południowi, a jam jeszcze chodził po kwaterze wśród takich tęskliwych myśli, kiedy dał mi znać jeden z żołnierzy, że mój jeniec koniecznie pragnie mnie widzieć, i że uprasza mocno, abym przyszedł do więzienia. Nie dałem sobie tego dwa razy mówić, ale zaraz udałem się do jeńca. Rotnicki, obaczywszy mnie, porwał się z ławki, przystąpił do mnie, a ująwszy mnie za rękę, dziwnym jakimś wzrokiem w oczy mi popatrzył, jakoby chciał przeniknąć aż do duszy, i gdzieś aż do samej głębiny serca przemówić.
Ja spuściłem oczy, bo mi się jakoś przykro robiło pod tem spojrzeniem, takiem nieśmiałem, a pytającem, że aż za serce chwytało... On także milczał chwilę dobrą, aż nagle, jakby się zebrał na odwagę, tak do mnie rzecze:
— Panie oficerze, dałeś mi Waćpan już jeden dowód twojej dobroci, za który przyjm zapewnienie wdzięcznego afektu... Widzę ja, że Waćpan, choć żołnierz i nieprzyjaciel, masz serce dobre, i żeś mi chciał osłodzić według mocy te gorzkie, bo co wiedzieć? ażali nie ostatnie dni mego żywota. Ale widzę, żeś zafrasowany i smętny, panie oficerze, powiedźże otwarcie, czy może już nadeszła konfirmacja mego wyroku?... Powiedz, a zaraz i śmiało, wszak tu żołnierz z żołnierzem mówi, a śmierć to nasza dobra znajoma...
— Konfirmacji niema jeszcze — ozwę się na to — i mam to sobie za dobrą wróżbę, że jeszcze nie nadeszła, bo teraz to już łatwo stać się może, że Waćpana pardonować będą.
— Bóg to widzi, — mówił dalej Rotnicki — że mi nigdy śmierć nie była straszną, ale widzisz panie oficerze, między śmiercią a śmiercią bywa duża różnica. Bijałem ja się z wami nie raz i nie dwa razy; byłem w batalji niejednej; a gdy w żyłach krew zawrzała, to się nie pamiętało o kulach. Tak wśród boju, z szablą w ręku, z rycerskim animuszem, paść na placu, to śmierć piękna szlachcicowi; ale zginąć jak zbrodzień, dać siebie zastrzelić jak psa, i to w młodym wieku, to rzecz inna, i nie będziesz się Waćpan dziwował, że biednemu sercu srodze markotno i rzewnie żegnać się ze światem.
Ja na to nic nie odpowiedziałem, ale żałość zdjęła mnie jeszcze większa, i jeno ściskałem rękę Rotnickiego.
— Ale ja tu Waćpana nie na to prosił, — mówił dalej Rotnicki — abym mu żale rozwodził moim lamentem. Doznałem od Waćpana dobroci; i to mnie skłania, że go jeszcze o jedną łaskę prosić będę; ale nie śmie, boję się nawet, bo jak Waćpan odmówisz, biednej mej duszy jeszcze żałośniej będzie w tym ciężkim terminie...
— Proszę mówić śmiało — odpowiedziałem — i ufać moim przyjaznym usługom. Uczynię wszystko, czego Waćpan żądać będziesz, a ja uczynić będę mógł z dobrem oficerskiem sumieniem.
— Choćby to nawet było przeciw regulamentom? — poderwał Rotnicki.
Zawahałem się na takową interogację i milczałem przez chwilę.
— W regulamentach różne bywają rygory — odpowiadam mu nareszcie — czasem człowiek oko jedno przymknąć może, a czasem oboma dobrze czuwać trzeba, aby nie zaryzykować gardła... Nie potrzebuję ja, zda się, mówić o tem Waćpanu, boś taki żołnierz jak ja, i oficer. Sztrofu małego się nie boję; a regulament już dziś w nocy złamałem, bom się z hauptwachu oddalił bez permisji i raportu. Słucham Waćpana, ale z taką nieśmiałością, z jaką mnie Waćpan prosisz, bo ja biedny żołnierz jestem, z żołdu żyję, a ten złoty bandolet i te kordonki oficerskie, to Bóg widzi, i cała fortuna moja i cała przyszłość. Serce radeby niejedno, ale służba służbą, a w regulamentach o sercu niema mowy... Mów tedy Waćpan za wolą Bożą; będę mógł, to zrobię, a jak odmówię, to mi wierzaj, że to nie z braku ludzkości, ale z musu czynię.
Rotnicki wysłuchał słów moich, nie odwracając odemnie oka i nie wypuszczając mojej ręki z dłoni, a naraz tak się odezwał:
— Panie oficerze, powiedz mi Waćpan, czy kochasz lub kochałeś kiedy?... Ale nie mówię tu ani o ojcu, ani o matce, ani o rodzeństwie, bo o takie wrodzone ludzkiej naturze afekta pytać się nie potrzeba...
Tak mnie tem pytaniem z obcesa zagadnął, żem nie wiedział, co mam odpowiedzieć, i patrzyłem na Rotnickiego w milczeniu, jakbym słów jego nie rozumiał. On zaś tymczasem tak dalej mówił:
— Jeżeli Waćpan kiedy czułeś, co to jest miłość prawdziwa, serdeczna, do kobiety, którą ci jakoby Bóg przysądził; jak ci to ona całą duszę opanuje i całem sercem zawładnie, że już nic droższego nie masz na ziemi, nad ową jedną dziewczynę — jeżeliś Waćpan tego doświadczył kiedy, to się ośmielę z mą prośbą, a jeśli nie, to mi wybacz, ale już milczeć wolę, niż darmo mówić, bo mnie chyba nie pożałujesz i nie zrozumiesz nigdy...
Skończywszy tę swoją mowę, a wiedzieć trzeba, że tę rzecz o miłości wywiódł tak pięknie i czule, iż mi tego ani powtórzyć choćby w zbliżeniu — umilkł, i jeszcze przenikliwiej w oczy mi popatrzył. Skonsternował mnie niepomału Rotnicki; stałem jak malowany, i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Człowiek zardzewiał w tem wojsku pruskiem, zdziczał na wojnie i w ustawicznym kampamencie; o miłosnych sentymentach sercu się i nie śniło, a o romansach żołnierskich już chyba nie wspominaj! Czasem tam jakieś piękne oczęta zagadały do biednego żołnierza, zaglądnęły głęboko, gdzieś aż na dno serca, i tęskno się robiło wtedy i rzewnie, i już się nieraz dusza wyraźnie rwała do owych ocząt, a myśli dziwne się marzyły o jakiemś szczęściu nieznanem — ale trąbka zagrała na apel, zawołano Marsch! Marsch! i ot zostały za górami i lasami: i oczy piękne i budzący się afekt, i marzenie serdeczne, a człowiek szedł dalej za komendą i za twardą dolą żołnierską... Ale to nie była miłość, jeno jej pożądanie jakoweś tęskne a niewyraźne. Mimo to umiałem uczuć to, co mówił Rotnicki, i odpowiedziałem:
— Mów Waćpan, o co idzie, a może ja potrafię wyrozumieć szlachetność jego afektu...
— Boję się tylko, panie oficerze, — rzecze tedy Rotnicki — ażebyś tego nie wziął za romansową płochość, i jako stateczny człowiek nie zganił mi tego w tej ciężkiej chwili, w której się znajduję. Przyjdzie konfirmacja, czy nie przyjdzie, w ręku to Boskiem, ale zawsze już mi lepiej o śmierci myśleć, niż na łaskę się spuszczać. Z łaski Waćpana otrzymałem pocieszenie kapłańskie, a jeśli na to przyjdzie, aby już ginąć koniecznie, to ufam Bogu, że nie będę truchlał przed waszemi muszkietami, ale mężnie to przeniosę z potrójnej racji, żem katolik, żołnierz i szlachcic. Owo nie myśl Waćpan, że sobie lekkomyślnie i płocho poczynam. Pożegnałem ja się już ze wszystkiem, co mam na ziemi, a nie wstyd mi to wyznać, że mnie ta smętna waleta siła kosztuje, i że serce żałością wielką mi się krwawi. Ale niechajże będzie, jako wola Boża chce.
Ja mu nie przerywałem, ale milcząc, słuchałem z rzewnością w duszy, ściskając mu tylko rękę, on zaś tak dalej mi mówił:
— Wierzajże mi panie bracie i kolego, a tak cię nazwać się godzi, choć inny mundur nosisz i adwersarzem jesteś, boś szlachetny kawaler; wierzaj mi, że już się jako tako zrezolwowałem na śmierć, i pewniebym ciebie o nic już nie prosił, gdyby nie dziwny zbieg losu czyli raczej wola Opatrzności. Musisz wiedzieć panie oficerze, że miłuję nad życie pannę jedną zacnego domu, a miłuję ją kochaniem uczciwem i serdecznem, o! tak serdecznem i głębokiem, że kiedy wszystko, co ziemskie było, umiałem pożegnać, z tym afektem rozstać mi się niepodobna. Na świecie go nie zostawię, z duszą się on rwie, i śmierć go odebrać nie może. Spieszyłem do Polski, aby obaczyć i poślubić niebogę, kiedy mnie owo ta ciężka przygoda spotkała. Gdybyś ją kiedy widział i znał, panie oficerze, łacnobyś ty zrozumiał, czemu mi pamięć tej dziewczyny nawet i śmierć samą zasłania. Ale byłbym i to przeniósł przy pomocy Bożej, gdyby nie taka dziwna konstelacja. Gdy mnie schwytano przekradającego się przez wasze linje, nie wiedziałem nawet, w jakiej okolicy się znajduję i czy daleko jestem od granic polskich. A musisz wiedzieć, że ta biedna panienka moja mieszka dwie mile tylko od granicy śląskiej, we włości swoich rodziców, która się zwie Zadębie. Owoż słuchaj mnie, panie oficerze, czy wiesz skąd mi przywiozłeś księdza?
Popatrzyłem się z zadziwieniem na Rotnickiego.
— Oto z Zadębia to był proboszcz, z tej samej wsi, gdzie najmilsza moja dzieweczka przebywa! Pytałem go się, co słychać tam we dworze, a on mi odpowiedział, jako mnie tam czekają od dawna, i jako panna moja od tęsknoty marnieje, gorzko się frasując mojem opóźnieniem. Próżno mnie czekać będzie, nieboga, próżno będzie rączki łamać, jedyna, sercem umiłowana moja panienka! Ani ona przeczuwa, nieszczęsna, co mi tu wola Boża sądzi!
Słowa te mówił Rotnicki z taką żałością i z takim afektem gorącym, że mi się serce padało od litości. Chciałem go pocieszyć, ale nie umiałem, bom nigdy niewymowny, kiedy mi coś w sercu przebiera.
Jeszczem nie skończył moich słów, któremi mu otuchy dodać chciałem, gdy on naraz tak do mnie z impetem zawoła:
— Panie oficerze! Ja się z nią muszę widzieć, nim mnie tu zastrzelicie!
Na takie dictum gwałtowne stanąłem jak skamieniały. Co począć i jak tu odpowiedzieć biednemu szaleńcowi? Milczę tedy, jak niemy, a on chwyta mię za ramię i woła:
— Czyś słyszał, Mości oficerze? Ja muszę się z nią widzieć raz jeszcze!
Mówię ja tedy smutno i łagodnie:
— Słyszę ja to dobrze i w sercu to mojem rozumiem, ale zreflektujże kochany panie...
Nie dał mi skończyć nawet.
— Człowieku, toż ty masz serce przecie! — zawołał. — Nie odmawiajże mi tego, na Boga cię zaklinam, i na ten twój afekt, który ci był kiedy najmilszym w życiu! Nie, panie kawalerze, już ty mi tego nie odmówisz, już ja to po twojej szlachetności widzę, że pofolgujesz mej prośbie! Wyjdę cało i z pardonem, to cię wynagrodzę, bom bogaty. Wszystko ci dam, co posiadam; w jednej koszuli zostanę. Nie wyjdę z życiem, toś ty mój dziedzic, i wszystko twoje po mojej śmierci!...
Zalterował mnie takiemi słowy i zadrasnął ambicję moją, więc mu na to odpowiedziałem:
— Biedny jestem, to prawda, a cała moja fortuna z chudego żołdu się składa, ale jam oficer i szlachcic, taki dobry jak kto inny, i nie przekupisz mnie Waćpan! Nie wiesz Waćpan w swej żałości, co mi proponujesz i jako mój honor oficerski na szwank narażasz! Ja mu to wybaczam chętnie, ale już słuchać tego dalej nie chcę.
Zacznie on mnie dopiero przepraszać, a eksplikować, a kląć się, jako najmniejszej złej myśli nie miał.
— Panie oficerze — tak rzecze — nie chcę ja tego, byś ty mnie puścił lub za pieniądze uciec dozwolił. O to Waćpana nie prosiłem, bo twojej zguby nie chcę. Ale zróbże mi to, abym z tobą na godzinkę malutką do Zadębia pojechał, a daję ci słowo szlacheckie i oficerskie, że ci nie ucieknę i powrócę tu z tobą nazad. Niechaj ją raz jeszcze obaczę tylko, a lżej mi umierać będzie.
Pomyślałem chwilę i rzekłem:
— Czy Waćpan dajesz mi istotnie parol oficerski na to?
— Daję i przysięgam, aby mi tak Bóg dopomógł w ostatniej godzinie!
— Przysięgi nie wymagam, bo słowo szlacheckie i oficerskie mi starczy. Dajże mi Waćpan parol honorowy: primo: że tylko godzinę w Zadębiu zabawisz, secundo: że powrócisz na każde zawołanie moje tu na hauptwach; tertio: że ani wspomnisz twej pannie lub jej rodzicom, jaki cię tu los spotkał, jeno poprostu opowiesz, żeś zwykły jeniec wojenny i że ci dano permisję na jedną godzinę pod zaręczeniem honorowem.
— Daję parol na wszystko! — zawołał Rotnicki.
— Niechajże i tak będzie, jako chcesz, ale namyśleć się nad tem dobrze potrzebuję, jakby się z tem wszystkiem zręcznie i ostrożnie sprawić. Dajże mi Waćpan czas do namysłu.
Począłem tedy przechadzać się po izbie więziennej i dumać. Przychodziły rozmaite myśli, i straszno mi się robiło mego przyrzeczenia. Wspomniałem na rygor wojskowy, na pana grafa Koggeritza, na surową karę, ba nawet na sromotną degradację i krygsrecht, które mnie czekają, jak mi ta sprawka krzywo pójdzie. A tu znowu z drugiej strony serce mówi inaczej, i coś mi tak dziwnie szepta w duszy, abym pofolgował prośbie i jakem już przyrzekł, tak też i zrobił, że mnie już nie straszył ani oberszter, ani regulament. Chodzę tak i chodzę, dumam i dumam, ani naprzód, ani nazad; a tu mój Rotnicki oka ze mnie nie zwraca, a wciąż patrzy jak w tęczę, jakby chciał wyczytać z twarzy, co mi się w duszy gotuje.
— Ha, niechaj się dzieje wola Boża! — pomyślałem nareszcie — przypłacę za to własną skórą, to przypłacę; dam gardło, no to i tak raz mi je położyć trzeba; ale już ja jemu tego odmówić nie mogę i nie odmówię.
Zwracam się tedy do Rotnickiego i tak mu mówię:
— Panie bracie, już się rozmyślałem. Będziesz się Waćpan widział dziś z swoją panną, choćby tam i niewiedzieć co nastąpić miało!
Tak on dopiero wtedy rzuci mi się na szyję, a ściskać pocznie, a całować, a serdeczne dzięki i afekta wdzięczności wywodzić, jakbym mu ja życie darował i pardon z wolnością obwieścił. Gdy się nareszcie wyrwałem z jego objęć, rzekłem do niego:
— Słuchajże Waćpan, jak to uczynimy. Skoro się będzie miało ku zmierzchowi, przyszlę po ciebie dwóch dragonów, aby mi cię przystawili do ordynansowej izby mojej, niby dla jakiej inkwizycji. Konie dwa czekać już na nas będą, wsiądziemy i dalej w imię Boże pojedziemy do Zadębia. Ale pamiętaj — dodałem z uśmiechem — wieczerzy tam świątecznej jeść Waćpan nie będziesz z twoją panną, bo już ja wiem, że u was Polaków w wigilją Bożego Narodzenia bywają wielkie wieczerze.
On się na to tęsknie uśmiechnął i znowu mnie czule uściskał, a ja wyszedłem też zaraz, aby przygotować wszystko jak należy. Jak było umówiono, tak się i stało. Skoro tylko zmierzch zapadać począł, przywiedziono mi na mój rozkaz więźnia. Przywołałem mego wachmajstra, zdałem na niego komendę straży i powiedziałem mu, że według rozkazu mam jeńca sam jeden odstawić do kwatery jenerała i że z nim powrócę za kilka godzin. Potem poleciłem się w duszy Bogu, i wsiadłszy z Rotnickim na koń, ruszyliśmy ku granicy.
Nim jeszcze puściliśmy konie pełnym pędem, tak rzekłem do Rotnickiego:
— Zważże teraz Waćpan, co ci raz jeszcze powiem. Dałeś parol oficerski i słowo, które wy, szlachta polska, pono sobie nad życie cenicie — jakże je złamiesz, a uciec zechcesz, pamiętaj, że oto z tych dwóch pistoletów jeden dla siebie, a jeden dla mnie. Ciebie może chybię, gdybyś uciekał, ale siebie nie spudłuję, bo to będzie moja jedyna ucieczka przed karą. Powrócę albo z tobą, albo już nie powrócę, na to przysięgam.
— Bądź spokojnym, panie oficerze, — odpowiedział mi na to — wolę ja śmierć, niż podłość; słowa mego dotrzymam i gotów będę do powrotu na każde twoje rozkazanie.
Gdyśmy minęli już miasteczko, dzięki Bogu, nie spotkawszy ani rontu, ani patrolu, ani nikogo ze starszyzny, dopieroż się kopniemy wichrem, lecąc okrutnie, co tylko koniom i nam tchu stało. Ja znając już drogę z poprzedniej wyprawy po księdza, jechałem naprzód, on za mną. Tak mu zaufałem, że ani się oglądałem za nim; a gdyby był chciał, mógłby mnie zostawić, a sam umknąć, a jużbym go dostać był nie mógł, bośmy byli nie na pruskiem, ale na polskiem terytorjum.
Nie wiem, czy pięć kwadransów jechaliśmy nawet, gdyśmy się już znaleźli w Zadębiu. Dwór widno było zdaleka, bo stał na wzgórku w samym środku wsi, a z okazji tak uroczystej, jak wigilja Bożego Narodzenia, rzęsisto był oświetlony. Za kilka minut byliśmy już pode dworem; brama była otwarta, wpadliśmy na dziedziniec.
Rotnicki zeskoczył z konia i pyta mnie, jak teraz zrobimy: czy pójdziemy razem do środka lub nie?
— Idźże Waćpan sam, — odpowiadam mu — a ja tu chyba zostanę przy koniach. Daję Waćpanu jedną godzinę czasu i czekam go tu punktualnie na podwórzu.
Nie dał sobie Rotnicki dwa razy mówić, ale poskoczył szybko ku drzwiom, a ja zsiadłszy z konia i do słupa go na podwórzu upiąwszy, począłem przechadzać się po obszernem podwórzu, które samotne było i opuszczone, bo snać wszyscy domownicy gromadzili się już do wieczerzy. Chodząc tak, dziwne i rzewne miałem myśli i nie mogłem się oprzeć smutkowi...
Z podwórza widać było wieś całą, jak dokoła wiankiem chat otaczała dwór pański. Noc była piękna, jasna i niemroźna, na niebieskim firmamencie poczęły pokazywać się jasne gwiazdy i mrugały swem światłem ku mnie smutnemu i żałosnemu... Z wszystkich chat połyskiwały światełka — i zdaleka wraz z pierwszą gwiazdą wieczorną ozwały się odgłosy wesołej kolendy...
Taka mnie owo wtedy opanowała rzewność tkliwa, taka tęsknica jakaś ciężka ścisnęła duszą i sercem, że mi się z oczu łzy wydobyły szczere... Przypomniały mi się nagle moje lata pacholęce, i owe czasy szczęśliwe wśród ukochanego rodzeństwa, i owo wesele serdeczne, z którem witałem zawsze uroczystość dzisiejszą, obserwowaną w domu mego ojca po starym, polskim zwyczaju... Stanęły mi przed duszą wszystkie umiłowane osoby, których tak długo nie widziałem, których już nigdy oglądać nie miałem nadziei, i rodzic mój kochany, i czuła dobrotliwa matka i brat Andruś i siostrzyczka Hania... A gdy do tego jeszcze przyszła i myśl, jako dziś na ojczystej stoję ziemi, od której mnie dzieliła twarda służba żołnierska może jeszcze na długo, może i na zawsze, to już żałości tej niewysłowionej i końca nie było...
Dumając tak rzewnie i chodząc tam i sam po podwórzu, zbliżyłem się do okien dworu, które były jasno oświetlone. Zaglądnąłem do nich i poznałem, że należały one do jadalnej komnaty, w której miała się odbywać wigilja. Jeszcze nie zasiadł nikt do stołu, który ustawiony był w podkowę i świątecznie przygotowany, ale już snać całe rodzeństwo domu i goście i domownicy zgromadzili się w komnacie do opłatka, bo dużo w niej ludzi ujrzałem.
Przystąpiłem bliżej jeszcze do okna, twarz prawie doń przytykając, bo mnie to wszystko do siebie przyciągało jakąś niepohamowaną siłą; gdy nagle — Boże mój! tej chwili póki życia mego nie zapomnę! — tak niespodziewany i niesłychany widok mnie spotkał, żem od wielkiego zdumienia i nagłej i gwałtownej impresji omal nie padł jak nieżywy na ziemię...
Oto między zgromadzonemi w komnacie osobami poznałem najwyraźniej ojca mojego!...
Nie zmienił się na twarzy, jeno posiwiał i ku starości się pochylił. Czerstwy był jeszcze jednak i z oczu zdrowie i siła mu przeglądały. Patrzę dalej i widzę, tuż obok ojca kobietę już poważną, z włosami także szronem okrytemi, i poznaję w twarzy jej łagodnej najdroższe, słodkie owe, niezapomniane, w sercu wyryte rysy — rysy mej matki najlepszej...
W kącie komnaty widzę Rotnickiego, jak ująwszy dłoń jakiejś ślicznej panny, smętnie i czule z nią rozmawia. Było to dziewczę urody cudownej, z niebieskiemi jak szafir oczyma, z warkoczami jasnemi, z twarzyczką świeżą i hożą jak jagoda, a serdeczną i słodką jakby u aniołka... Wpatrzyłem się w nią całą siłą mego wzroku — i zdawało mi się, że serce mi pęknie od rzewności, bo to był żywy konterfekt mojej najmilszej siostrzyczki, owej Hani małej i nadobnej, którą dzieweczką drobną odjechałem!...
Stałem chwilę odurzony, zdręwiały i jakby bez zmysłów. Nogi podemną drżały, serce mało się nie rozparło od wzruszenia, oczy od łez i zdumienia mrokiem mi zaszły... Myślałem, że to sen na jawie, że to mara jakaś złudliwa, przywidzenie jakieś cudowne. Odstąpiłem od okna, aby się rozglądnąć dokoła, i obudzić się ze snu, jeśli to sen był tylko. Gdy tak trę czoło, i patrzę na podwórze, aby się opamiętać, widzę, jak jeden domownik wiedzie moje konie ku stajniom, a drugi idzie do mnie.
— Słuchaj Wasze! — zawołałem do sługi — kto w tym dworze mieszka?
— Pan Narwoj! — odpowiada.
— Kto taki? — pytam raz jeszcze, nie wierząc uszom moim.
On powtarza raz jeszcze nazwisko wyraźnie.
— Czy dawno tu mieszka już pan Narwoj? — pytałem dalej.
— Przed sześciu laty tu przybył. Wieś ta należała do pani podczaszyny Żołyńskiej, a ta przed śmiercią, lat temu siedem, zapisała ją panu Narwojowi, który był jej krewnym bliskim podobno.
Nie było tedy już żadnej wątpliwości. To nie był sen, ale prawda. Moja rodzina cała o kilka kroków była odemnie. Cudowne zrządzenie Opatrzności dozwoliło mi ją odnaleźć w niespodziewany i dziwny sposób! Ciągle jeszcze jakoby bezprzytomny nie sprzeciwiałem się temu, aby moje konie odprowadzono do stajni, bo w tej chwili zapomniałem o wszystkiem, o moim jeńcu, o hauptwachu, o panu oberszcie Koggeritzu...
Gdy tak stoję i daremnie chcę uspokoić biedne moje serce i w ład wprowadzić myśli, słyszę kroki i widzę idącego ku mnie ojca mego wraz z Rotnickim. Nie poszedłem na ich spotkanie, stojąc na miejscu, jakby przybity do ziemi. Wtem ojciec mój zbliża się do mnie, bierze mnie za rękę i znanym mi tak dobrze głosem mówi:
— Panie oficerze! Przychodzę sam prosić Waćpana, byś raczył wstąpić w progi nasze i był nam gościem łaskawym, choćby i na krótko, bo JMC Pan Rotnicki opowiadał mi, że ma od Waćpana na godzinę tylko permisję. Instancjonowałbym ja u Waćpana bardzo o przedłużenie tak krótkiego terminu, ale nie wiem, czy Waćpan, panie oficerze, usłuchasz prośby mojej. Jeżeli już tak być musi, to odjedziecie za godzinę, ale teraz proszę serdecznie, nie odmawiaj mi Waszmość tej łaski, i bywaj nam gościem w ten święty wieczór.
Ja wysłuchałem tej mowy i odpowiadam tylko:
Versteh’ nix! — choć mi już z serca rwało się wyznanie, żem to ja Wit Narwoj, biedne, zbłąkane, zapomniane już może dziecko rodzone.
Na taką odpowiedź tłumaczy mi Rotnicki słowa mego ojca po niemiecku i mówi:
— Temu panu bardzoby przykro było, gdybyś Waćpan choć na chwilkę nie wstąpił. Nie bój się, panie oficerze, nie odwlecze to naszego odjazdu. Jestem ja mężczyzną, i dotrzymam parolu na każde skinienie twoje. Gdym do nich wpadł niespodzianie, mieli zasiadać właśnie do wieczerzy. Smutny ja gość — i nie na żarty jedenasty. Zastałem bowiem dziesięć osób, a ze mną jest teraz jedenaście. Możeś słyszał kiedy panie oficerze, że to omen u nas niedobry, a tym razem omen ten, kto wie, ażali się nie sprawdzi. Prosi cię tedy JMCPan Narwoj, panie oficerze, abyś wstąpił na polski opłatek, i był dwunastym gościem w domu.
Przyszedłem już nieco do siebie i ochłonąłem z pierwszej impresji. Nie porzuciłem jednak mojej maski, ale odpowiadam Rotnickiemu po niemiecku:
— Niechaj i tak będzie, kiedy tak chcecie, ale pamiętaj Waćpan na parol i bądź mi gotów na każdą komendę do powrotu.
I skłoniwszy się memu ojcu, poszedłem za nimi do dworu. Przyszedłszy do komnaty, w której zastawiono do wieczerzy, tak się czułem przejęty rzewnością niewysłowioną, a tak byłem tą całą irytacją serdeczną zmieszany, żem się ledwo dokoła ukłonił, a już na pierwszy lepszy stołek się zsunąłem, bom osłabł okrutnie. Tak siedziałem chwilę nieruchomy, patrząc tylko dużemi oczyma dokoła, jakbym się dopieroco ze snu ciężkiego obudził.
Tymczasem wszyscy, co byli w komnacie, patrzali na mnie zwyczajnie, jak na Niemczysko. Hania spoglądała na mnie ukradkiem, smutnem i niechętnem okiem, bo widziała we mnie strażnika swego narzeczonego, młodzi jacyś panowie podkręcali wąsików z junacka, mierząc mnie od ostróg aż do harbejtla — jedna tylko matka łagodnie i z grzecznym uśmiechem mnie powitała.
Naraz jeden z tych młodych ludzi, ubrany w mundurek namiestnika kawalerji komputowej, przystępuje do mnie, mierzy mnie z grzecznym, ale junackim uśmiechem i mówi:
— My się już znamy, Mości oficerze!
Patrzę na niego i widzę, że to ten sam junak, co mi tak dokuczył w mojej wyprawie po księdza. Wpatruję ja się w niego uważniej, i poznaję teraz dobrze, że to mój brat, ów Andruś, który dziś urósł już jak dąb i zrobił się chłop duży i mężny. Uśmiechnąłem się do niego tak samo, jak on do mnie i odrzekłem po swojemu:
Versteh’ nix!
— Waćpan dziś naszym gościem, tom mu rad — mówi dalej mój brat Andrzej, pokręcając ciągle wąsika — ale już tego przenieść nie mogę, aby Waćpanu przecie nie wymówić, żeś mi dziś rano nie całkiem czystym fortelem wyrzucił szablę z ręki!
Ja zaś znowu na to:
Versteh’ nix!
Wtedy Andrzej obraca się do Rotnickiego i mówi:
— Panie Justynie, powiedz, proszę, temu Ferszteniksowi, że chociaż mu się ze mną udało, to jeno do razu sztuka, i że przecieżbym się nie bał pójść z nim raz jeszcze na gołe łby i spróbować się na pałasze!
Siedziałem dotąd spokojnie na krześle, a teraz powstałem i ozwałem się do Rotnickiego po niemiecku:
— Panie oficerze, a co z nami będzie?
On na to odszedł od swojej panny, a mojej siostry Hani, i odparł:
— Jeżeli taka wola Waćpana, to możemy jechać...
Widząc nasz ruch jakoby do odjazdu, Hania popatrzyła na mnie przez łezki, oczyma smutnemi, które zdały się błagać i gniewać odrazu. Podchwyciłem to spojrzenie, a Hania okryła się rumieńcem aż po uszka i spuściła oczy.
— Panie Rotnicki — mówię ja teraz — bądźże mi tłumaczem u tej pięknej panny. Markotno mi to jest bardzo, że nie mogę tak uczynić, jakby przystało grzecznemu kawalerowi, i że wołając Waćpana do odjazdu, serduszko zasmucam; ale już Waćpan sam poręczy, że inaczej nie można.
— Ha, kiedy inaczej być nie może — ozwał się teraz mój rodzic, widząc, że Rotnicki z Hanią się już żegna — to choć z ciężką aflikcją, zgodzić się na to trzeba. Zasmuciliście nam wieczerzę, Mościpanowie, i żałość zostawicie w sercu przy tak wesołej w chrześcijaństwie chwili. Jedźcież z Bogiem, ale choć opłatkiem się z nami przełamcie...
Jakoż wzięto się do opłatków i starym świętym zwyczajem obdzielano się nim nawzajem. Ja się cofnąłem w kąt i patrzyłem na to niby z miną Niemca, co tej ceremonji ani widział jeszcze, ani rozumie, ale w duszy robiło mi się coraz rzewniej, i czułem, że się przy tej komedji długo nie utrzymam. Kiedy tak patrzę, udając obojętność, a w oczach mokro mi się robi, widzę, jak matka moja droga idzie wprost ku mnie z opłatkiem.
— Panie oficerze — mówi do mnie — choć Waćpan cudzoziemiec i naszych zwyczajów nie znasz, przyjm opłatek odemnie z dobrem sercem i po polskiej gościnności...
Teraz już dłużej wytrzymać nie mogłem. Rzuciły mi się nagle z oczu łzy jak dziecku, zaciągnąłem się głośnym płaczem i rzuciwszy się na ziemię do nóg matki, począłem całować jej nogi.
— Matko moja! — zawołałem przerwanym od płaczu głosem — wszak to ja syn wasz, czyż mnie nie poznajesz!
Matka moja, która się zrazu była srodze przelękła tego dziwnego impetu, spojrzała na mnie takim wzrokiem, że go opisać nie potrafię, a nigdy nie zapomnę, i zawołała wielkim głosem:
— Wituś! Wituś! dziecko moje kochane, stracone!
Przybiegli zaraz wszyscy, aby matkę moją podtrzymać, bo zachwiała się na nogach, napół zemdlona od nagłego, a wielkiego rozczulenia. Ale choć sama mało nie upadła, mnie nie puściła, tylko trzymając głowę moją w swych dłoniach, całowała mnie ze łzami.
Co potem nastąpiło, tego wam już nie opiszę. Dopieroż zaczęli się wszyscy odrazu cisnąć do mnie: i ojciec i Hania i brat Andrzej i Rotnicki, a witać, a ściskać, a całować, a dziwić się, a rozpytywać, żem nie wiedział, kogo mam ująć w ramiona i komu odpowiadać. Byłoż tu wesela i serdecznego płaczu, i wykrzyków radośnych i wymówek i wzajemnego wynurzania czułych afektów!...
Kiedy się już trochę uciszyło, Rotnicki, figlarz, przystępuje do mnie i mówi służbisto i po niemiecku:
— Panie oficerze, a co z nami będzie? Czas jechać, godzina dawno już minęła!
— Ejże nie żartuj, szwagraszku — ozwałem się na to — bo parol twój mam, a jak cię za słowo wezmę, to co Hania powie?
Siostrzyczka Hania na to, jak stała za mną, tak mnie rączkami nadobnemi ująwszy, usta pocałunkiem zamknęła...
— Mości panowie! — zawołał tedy brat Andrzej, przystępując ku nam z kilku młodymi junakami w mundurach kawalerji kompotowej — ja jako namiestnik chorągwi, biorę was w areszt obudwu, a zwłaszcza ciebie panie oficerze pruski, a to za przekroczenie granic Rzeczypospolitej. Wiedz Wasze, że jestem tu na ordynansie, i mam komendę ludzi, i nakaz surowy, abym pod animadwersją artykułów wojskowych strzegł granicy przed gwałtami waszych pruskich żołnierzy. Proszę Waćpana o szpadę!
Pomogła mu Hania, a nim się na odpowiedź zdobyłem, już mi moja droga siostrzyczka odpięła szpadę i Andrzejowi oddała. Zaraz też proszono, byśmy zasiedli do stołu, przy którym ja już byłem niespodziewanym dwunastym gościem. Po wieczerzy dopieroż to było opowiadania i radości! Aż do mszy pasterskiej siedzieliśmy na tej wesołej gawędzie, a com wycierpiał przez tych lat ośm mej pruskiej służby, to mi zda się Bóg dobrotliwy wynagrodził tego dnia szczęściem serdecznem, słodką, a tak długo niezaznaną pieszczotą mej matki i całego rodzeństwa.
Już dzień dobry był, kiedy rzuciłem się ubrany na łoże, aby się przespać trochę; i owo miałem sen ciężki i groźny, jakby ostatnie przypomnienie mej żołnierskiej niedoli. Śnił mi się pan oberster mój, graf Koggeritz, jak mnie przed nim schwytanego stawił patrol dragonów; śniły mi się kajdany i krygsrecht i cały straszliwy ów rygor artykułów wojennych... Obudziłem się oblany potem zimnym i przetarłem oczy w sennym lęku — a tu widzę słodki uśmiech mej matki, która siedziała u mego wezgłowia, i już mnie sama budzić chciała, tak się w tym śnie moim szamotałem i tak krzyczałem ustawicznie po niemiecku...
Byłem niespokojny, czy nie wyszlą Prusacy za mną pogoni za granicę, a łatwoby mnie tu byli znaleźli; — ale Andrzej, który podczas gdy spałem, podjechał był z swą komendą umyślnie na zwiady pod granicę, doniósł mi, jako cała chorągiew moja wskutek nagłego rozkazu wczoraj o północy jeszcze na łeb na szyję odmaszerowała w niewiadomym kierunku z owego miasteczka.
Tak się skończyła moja ośmioletnia wojaczka pruska, ale pan graf Koggeritz wyśnił mi się przecież, bo ano, co powiecie? żem się z nim spotkał jeszcze w dziesięć lat później w osobliwszej przygodzie, którą da Bóg, kiedyś wam także opowiem...
Taką to z dziwnego a miłościwego zrządzenia Opatrzności miałem wigilją Anno Domini 1760.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.