Dyzio (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Dyzio
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zmuszony byłem mieszkać w jednym pokoju z idjotą.
Mus ten sam sobie stworzyłem, tak jak ludzie sami stwarzają sobie bogi i kajdany.
Idjota był krewnym moich znajomych. Dyzio — nazywał się.
— Panie Dyziu! ile pan masz lat?
— Ośmnaście — odpowiadał bez namysłu.
To „ośmnaście“ trwało już od trzech lat. A zresztą może nawet i nie miał więcej. Czas, przewalając się nad nim, nie pozostawiał na twarzy jego ani jednego napisu. Natura, stawiając go na litość i pośmiewisko ludzi, wyryła w nim odrazu jakieś nieczytelne hjeroglify, i tak już pozostało nazawsze. Lekarze kiwali nad nim głowami, a bojąc się przyznać do swej niemocy, mówili: „nieuleczalne“...
W domu krewnych swoich, Dyzio był „karą Bożą“, która, stosownie do usposobień chwilowych i kaprysów, przeskakiwała w klowna z dzwoneczkami, lub w ciężkie, mozolne jarzmo.
„I karm, żyw ten pasorzytny żołądek“.
— Dyziu! jak się zapatrujesz na emancypację kobiet?
— Ja?... ehem­‑hem — nijak... A zresztą daj mi cukierka, to ci powiem.
Dyzio zjadał cukierek, ale o emancypacji kobiet nic mówić nie chciał. Nie umiał może...
Śmiali się wszyscy z niego, a on ze wszystkich. Zwyczajnie: idjota.
Nie wiem, dla czego ogrom nie go kobiety lubiły.
— Panie Dyziu! pocałuj mnie pan w uszko.
— A w które?
— W to prawe...
Dyzio śmiał się i całował w „prawe uszko“...
— A teraz w lewe.
Dyzio śmiał się i całował w „lewe uszko“...
Spotkałem go raz w Saskim ogrodzie.
Siedział pod smutnie rozszumionym drzewem i, głowę wsparszy na poręczy ławki, szlochał... Śmiertelnie żółte liście rzucały mu się ze szklanym szelestem na głowę, osypując go złotą girlandą i zwierzając rozpacz konania jemu... idjocie. A on, przywalony umieraniem jęków, zdał się płakać nad wszystkim, co się w strasznej agonji śmierci pręży i niemieje. Po twarzy, po ramionach zsuwały mu się te złote trupy i wyglądał, jak bolesny pomnik jesieni, postawiony w mrącym ogrodzie rękami czarnych aniołów.
— Panie Dyziu! płaczesz pan?
Idjotycznie uśmiechnięte oczy zaskowyczały jakimś psim łaszeniem się, nie otwierając jednak przede mną swoich wnętrznych nurtów. Trwoga się w nich czaiła, czyli radość — któż odgadnie? Dyzio śmiał się do mnie klątwą zimnie bezwzględnej natury i ocierał łzy.
— Tak, płaczę — Dyzio płacze, bo go Bolek wybił.
Wetknąłem mu papierosa w usta.
— I za cóż, panie Dyziu?
Parsknął śmiechem fryzjera.
— To się panu dziwnym wyda... Ja sam się dziwię... A przecie wybił... Nic mu nie zawiniłem... Klęczałem właśnie przed Manią i całowałem jej kolana... On wbiegł i zaczął bić...
— Kogo? ją?
Pytanie ubawiło go.
— Gdzietam! mnie... mnie...
I zawijając rękawy, zaczął mi pokazywać siniaki na rękach.
— Niedobry... prawda? — skarżył się jak małe dziecko.
Ogarnąłem go litością. Jednak, jakby naprzekór samemu sobie, udrapowałem się w wyszarzany płaszcz etyki z Krakowskiego Przedmieścia i mówiłem:
— No, nie, panie Dyziu! Bój się pan Boga... Przecie to pański brat cioteczny, tak? Widzisz pan... A ona żona jego... Więc jakże? co? Pocóż całować?
Spojrzał na mnie niezwykle mądrze.
— Tak pan sądzi?
— No co? tak? tak? — powtarzał przebiegle.
Zmieszałem się... Jednocześnie zły byłem, że ten wzrok idjoty zdobył się na szpiegowanie mnie.
— No, niech pan powie — mówił — co pan myśli teraz? Ale nie kłamać...
— Dobrze... powiem... Myślę, że w panu jest coś... coś, co zastanawia...
Zasmucił się...
— Tak... teraz pan nie skłamał...
Za chwilę jednak, jakby zmęczony wysiłkiem myśli, zaczął się śmiać.
— Czego się pan śmiejesz? — spytałem.
— Et, nic.
I znowu oczy jego osnuły się bezmyślnym śmiechem... Śmiech ten nie zsuwał się z twarzy, lecz jakby w nią wryty — stał na wieczne świadectwo kretynizmu.
— Do widzenia panu — rzekłem.
Podniósł się raptownie i poprzez swój ciągły głupi śmiech mówił lękliwie:
— Pan idzie? A Dyzio? Dyzio do nich już nie pójdzie. — Biją... Znowu wybije... Znowu...
Wziąłem go pod ramię i w milczeniu zaprowadziłem do swego mieszkania... „Siedź, idjoto! w piłeczkę się baw... strugaj patyczki...“
Dyzio pozostał w moim pokoju.

∗             ∗

Trzy tygodnie tej męczarni było...
A zdradzała mnie wtedy kochanka...
Zbierałem jeszcze od niej uściski i nosiłem jej pieszczoty, ale stał już między nami cień i odtrącał ją ode mnie... Zimne wszystko było, wymuszone.
Zdrada chodziła już koło nas i przepaść kopała. Widmo rywala szczęśliwego zbliżało się coraz wyraźniej. Szedł ku niej z całym zapałem młodzieńczości. Jak ja kiedyś...
Cały świat nowych pieszczot dla niej... Nowy świat, nowe życie, ekstazy...
A dla mnie — śmierć.
— Ulituj się!
— Nie mogę...
Tak rozmawialiśmy oczami.
Nie mieliśmy jeszcze odwagi powiedzieć sobie ostatniego „bądź zdrów“! i „bądź zdrowa“! A przepaść coraz głębsza się stawała...
Czasami spłoszony upiorem rozłąki, głowę ściskałem oburącz i biegając po pokoju, wołałem:
— Ratuj, ratuj, Lena! Spłonę, wyschnę bez ciebie. Człowieka pożałuj... I nie patrz tak poza mnie, bo tam poza mną, on spojrzenia twoje mi kradnie.
Lecz ona rozcinała, jak nożem, wybuchy zazdrosnego szału:
— Męczysz mnie... Znużona jestem...
Świat się zataczał przede mną w kółko, i uciekałem od niej... Ciszy pragnąłem, spokoju... Rozpalona głowa snuła gorączkowe pomysły... Rwać, szarpać samego siebie... To było moim pragnieniem.
Cienie moje!... rany moje!... krew moja!...
Struć pogardą — niewierną.
— Ot widzisz: tematem mi tylko byłaś... Nic więcej... — Zapragnąłem zakuć w słowa tę posokę, co z serca sączyła... Niech tylko żaden człowiek nie zagląda mi w to piekło „stawań się“, w tę tranzakcję uczuć na sztukę. Biegłem...
I w pokoju mym zastawałem Dyzia...
W piłeczkę się bawił, patyczki strugał.
Brał mnie widocznie za jakiegoś krewniaka, gdyż „ty“ mówił mi stale.
— Hahaha, jakiś ty dzisiaj śmieszny — mówił.
— Śmieszny jestem? naprawdę? No połóż się, Dyziu, na kanapkę i zaśnij.
Dyzio kładł się i śmiał się bardziej jeszcze...

— i wiecznież, wiecznież czuć ten potępieńczy
Wstyd, że się skrzydła w błocie wytarzało.

— Jakiś ty dzisiaj śmieszny — śmiał się z kanapy Dyzio.
Ubierałem się szybko w palto i uciekałem na ulicę....

∗             ∗

— Dyziu! nie śmiej się dzisiaj, bo mi smutno, bardzo smutno.
Stanął przede mną i mówił szeptem:
— A cukierka mi dasz?
— Dobrze... masz... jedz!
— Ojej!... tyle cukierków... I takie dobre... Ogromnie lubię takie cukierki... Dużo to kosztuje?
— Niewiele, Dyziu... Gniewu trochę i litości... Sam nie wiem, czego więcej?
— Hahaha... Ja ogromnie lubię ciebie słuchać. Tyś taki komiczny... Wiesz? ten aktor z Rozmaitości zupełnie do ciebie podobny.
— Wiem, wiem... Aktor, Dyziu, do wszystkich podobny.
— Do wszystkich? Hahaha. — No i powiedz, jakże się nie śmiać? Tyś taki komiczny... no, taki komiczny...
— Połóż się, Dyziu, i zaśnij... W nocy rozbudzę cię i opowiem ci coś tak komicznego, że na całe życie śmiać się przestaniesz...
— Hahaha... hahaha... naprawdę? No wiesz, tyś do cyrku powinien.
— Mam ja swój cyrk w duszy.
— Masz? pokaż mi...
— Nie mogę, Dyziu, bo tam jest tygrys w klatce. Zaraz by ci wszystkie cukierki zjadł.
— O! jabym mu nie oddał... A baletnice także masz?
— Mam, idjoto! Co jedna nogę zadrze, to druga jeszcze wyżej zadziera.
— Dla czego ty mnie nazywasz idjotą? Zaraz mi się przypominają te czasy ze szkoły... Czytać nas uczyli... Nie mogłem nigdy zrozumieć, poco to? A koledzy krzyczeli: „idjota! lufa! — idjota! lufa!“ Może ty mnie i lufą jeszcze nazwiesz?
— Nie, Dyziu, nie nazwę cię lufą, bo czytać nie umiesz.
— A gdybym umiał, to co?
— Nic... Nauczyłbyś się świat czytać... Siebie możebyś odczytał... I nie śmiałbyś się...
— Tak? no to ci się przyznam, że umiem czytać. Nawet lubię czytać. Byle coś wesołego. Ot! jak naprzykład ty piszesz... Napiszesz i rzucisz na ziemię... A ja później zbieram i śmieję się... Ty tak pewnie umyślnie dla mnie?
— Bredzisz, Dyziu!
— Nie wierzysz? pokażę ci.
Otworzył stolik. Szuflada cała zapełniona była pomiętemi rękopisami... Początki same... Wykrzykniki... Słowa urywane... Ledwie się błyskawica myśli zrodziła, już padała zmiażdżona, jak obuchem, śmiechem idjoty. Była w tych rękopisach cała historja moich trzech tygodni. Pół libry zmiętego papieru — „coś wesołego“ — tyle tylko.
Dyzio, trzymając w ręku świstek, czytał:

— I wiecznież, wiecznież czuć ten potępieńczy
Wstyd, że się skrzydła w błocie wytarzało.

Wydarłem mu z rąk papier i zacząłem drzeć w drobne kawałki. Później do szuflady — i dalej! inne... w maleńkie listeczki, w motylki... Poruszyło się z ziemi to martwe ptactwo papierowego owadu i otoczyło mnie, okręciło...
Dyzio siedział na kanapie i śmiał się, wywijał nogami, tarzał niemal w śmiechu...
Skoczyłem, odebrałem mu cukierki i wyrzuciłem za okno. Płakać zaczął głośno.
Wyszedłem...
Takie były nasze rozmowy.
A widmo rozstania z Leną skuwało mnie mocniej, coraz mocniej.


∗             ∗

Zrodził się we mnie zabobonny strach przed Dyziem — „to on przywlókł nieszczęście w mój dom“... Lękami atawistycznych przesądów zaglądałem w uśmiechnięte oczy idjoty i dygotałem wewnątrz.
„To ty!... siło fatalna“...
Wstawały mi wszystkie wiedźmy wszystkich w dzieciństwie zasłyszanych bajek, djablice i upiory, psy śpiewające i o północy chichocące drzewa... Szczekały, wyły, na kęsy mnie szarpały.
Pękały o zmrokach brudne wrota piekieł, a sam czart wypuszczał przez nie udręki i chichoty. Na mnie szło, wszystko na mnie... „Szarpcie go“...
Dyzio szedł za pan brat z niemi i, uśmiechając się idjotycznemi oczami, wskazywał im drogę... „Tam, tam... do niego... Drugie piętro“... Rozsypywał je po podłodze, pod poduszkę układał... „Otoczcie go, okręćcie go, od Leny odgródźcie“.
To wszystko czynił on, Dyzio... nieszczęście litosną ręką pod dach sprowadzone... Klątwa natury... idjota...
Znienawidziłem go.
A precz odpędzić mocy nie miałem.
Czasami wżerałem się nienawistnemi oczyma w jego bezbrzeżnie tępe uśmiechy i czułem, że coś kurczy się we mnie — płakałem w sobie...
— Polip na ramionach litości wyrosły — formułowałem ironicznie.


∗             ∗

Nastał on dzień, nastał... „Jużeś mi niepotrzebny koteczku... Inny zajął twe miejsce...“
Nastał...
Bez scen, bez melodramatów... pocichutku...
Widziałem jak stali w oknie oboje... Różowe światło jej saloniku owijało ich twarze... Patrzeli w siebie, nie patrząc — samą ciał melodją — tchnieniem samym... Jak my wtedy...
Wbiegłem szybko na schody.... Dzwonię... „Pani nie przyjmuje“.
Krew mi wali do głowy...
— Wiem, wiem... to nic... Powiedz pani, że pilny interes...
Drzwi się zamykają... Czekam na korytarzu...
Chwila i jeszcze chwila... i tak długo...
Głucha, milcząca cisza korytarzy...
Czekam...
Dzwonek... drzwi...
— Pani przeprasza, ale dziś wyjeżdża za granicę.
— Tak? dziękuję... pożegnaj... Ot zaraz... ten bilecik...
— Także jadę... kurjerem na tamten świat... to jest... co to ja?... Aha! Powiedz pani, że kłaniam się i wyjeżdżam... więcej nic...
Tak mówiłem do służącej. — A może inaczej. — Czy ja wiem zresztą?...
Stało się...

∗             ∗

Dyzio rozpuścił już gończe psy swoich uśmiechów.
— I czego ty, idjoto, śmiejesz się? — krzyknąłem...
— Ba! żebyś ty się mógł teraz zobaczyć... No spojrzyj w lustro... Mój kochany!...
— Zamilcz, Dyziu, bo jak nad brzegami tego lustra zobaczę ciebie, to... powiadam ci, Dyziu, jeden z nas dwuch może to śmiercią przypłacić... Nie szperaj głupiemi słowami po mojej twarzy. Nie wyczytasz nic, a śmierć znaleźć możesz...
— Ale bo ty zaraz przeinaczysz wszystko i w żart obrócisz... A tobie naprawdę z tym do twarzy... Ogromnie cię lubię takim... Chodzisz tak..., chodzisz i wargi przygryzasz. A na twarzy bielutki jesteś jak lilja... Czoło ci się schodzi, schodzi. Nieraz myślę: „czy też on gumki ma w czole“? Powiedz mi, co zrobić, żeby być takim jak ty? Jabym ogromnie chciał, ogromnie...
— Powieś się!
Ożywił się...
— Naprawdę mówisz? I jabym wtedy naprawdę był takim, jak ty?
— Tak, Dyziu, miałbyś choć jedną chwilę podobną do mojej...
Posmutniał... Myśl, rzadki gość na jego twarzy, bruździła mu czoło, szła, szła... Drugi raz widziałem, jak pospadały z niego te bezmyślne uśmiechy — tam w ogrodzie, na chwilę, i teraz... Inny człowiek... Ktoś nieznajomy...
Naga, sztywna twarz, uwolniona z objęć kretynizmu, wynurzała się ze swej oprawy, jakby ktoś obcy wszystkie piętna z niej postrzepywał... Coś pozsuwało się, zastygało w niej... Jakieś umęczone bydlę... Człowiek zjawy gorączkowej...
Przeraziłem się...
— To ty?... ty?... mówiłem — taki ty?... Czemuś wcześniej mi tego nie powiedział?...
Dyzio nic nie mówił, tylko tkwił w jakiejś myśli groźnej, potężnej...
— Rzuć ją, bo cię zabije... — mówiłem. — Czyliż nie czujesz, że nie zniesiesz jej ciężaru?...
— A ty skąd wiesz? — rzucił stalowo.
Ale w nim oberwało się coś nagle. Zachichotał swoim zwykłym śmiechem... I nic już — tylko idjota...
— O jakiś ty śmieszny — mówił.
— Powieś się — rąbnąłem. — Zrobisz jedyny altruistyczny czyn w życiu.
— Aktor z Rozmaitości, aktor z Rozmaitości, hahaha...
— Więc dobrze! śmiej się, idjoto!... śmiej!...
Siadłem przy nim i zacząłem go łechtać.
Dyzio fikał nogami, rękami się bronił, wrzucał mi w uszy rozbawione, bezmyślne rżenia śmiechu...
A tam... w oknie stała pewnie jeszcze Lena i śmiała się z naszego pożegnania... „Pani nie przyjmuje“... Lena i tamten... śmiech idjoty...
— Śmiej się, Dyziu!
Poczułem obrzydzenie do siebie i do idjoty...
— Bydlę! — huknąłem.
Nie wiem: sobie, czy Dyziowi?
Drzwi na klucz zamknąłem i, pozostawiając Dyzia w zamkniętym mieszkaniu, wyszedłem...
Długo szedł za mną po ulicy ten chichot... i Lena... i tamten...
Lena i chichot... tamten i Dyzio...
A ulica wrzała ludzkim mrowiskiem.
Tłumy i Lena... tamten i Dyzio... chichot i ulica...

∗             ∗

Nienawidzę w sobie tego mistrzowskiego grania na strunach ludzkiej wrażliwości. Zgarbiony krzywdami własnemi, przywalony nieszczęsną podłością ludzkiej natury, — idę i gram... Szaleję i cierpię, kurczę się i boleję, — a gram. Nie umiem dodławić w sobie bydlęcia, ani boga: muszę ich obu ludziom przekazać, — idę i gram...
Ludzie, co mocy nie mają zajrzeć w oczy mojemu słońcu, z lubością w cienie moje się wpatrują i zadowoleni są z bydlęcia mego, — i tak im gram.
— Szarpię, gryzę...

∗             ∗

Wstąpiłem do jakiejś cukierni i poprosiłem o papier.
„Raczcie się państwo zgłosić po swego idjotę“ — pisałem. — „Przebywa w błogim oczekiwaniu na Was w moim mieszkaniu. Ze szczególną czułością wspomina miłe chwile, spędzone w towarzystwie pana Bolesława“.
List wysłałem... Zdawało mi się, że zabiłem moje fatum. Nawet rozstanie z Leną zbladło i barwę pierwotną zmieniło.
— Tak... to jakieś nieporozumienie... Czyżby ona naprawdę?... Nie! nie! Jutro wyjaśni się wszystko... Jutro życie dla mnie nastaje... Znowu sam... Chodźcie mary moje, sny moje, Leno!... Już nie odepchnie nas od siebie śmiech idjoty... A zresztą mniejsza o wszystko... Aby Dyzia nie było...
— Panu dobrodziejowi kawki? herbaty?
Ocknąłem się...
Przede mną stał kelner z dziwiącą się uprzejmością, że w miejscu, gdzie zwykło się jadać i pić, siedzi człowiek chmurny i sam z sobą rozmawia...
Zewsząd — od wszystkich stolików szły do mnie spojrzenia obojętnych mi ludzi i kąsały mnie...
Wyszedłem...
Pozostawiłem za sobą cichą panikę zdumienia i bladą ironję kelnera, która kona pomiędzy oczami a ukłonami. I zaczęło się to straszne, bezcelowe chodzenie po mieście...
Jedenasta bije, dwunasta bije, pierwsza bije...
Okropność, jak godziny idą powoli... Idą powoli, bolą powoli... Idą i zrzucają z ludzkich twarzy uśmiechy nadziei... Jak kłody je zrzucają, jak rumowiska... Straszny jest łoskot tych spadających uśmiechów... O kamienie miejskie się rozbijają, o suteryny... Twardo im... I mnie twardo... I tak idziemy... ja i te rumowiska uśmiechów...
A po drodze zapraszają mnie prostytutki...
Uda z pod sukni ukazują, ramion się czepiają... Zaczynam łkać...

∗             ∗

Marja chodziła koło kamienicy tam i napowrót...
Blada była, zniecierpliwiona...
Krok w krok za nią służący. „Sztandar bezpieczeństwa osobistego“...
Ujrzała mnie...
— Wreszcie — pan codzień tak późno?
— Nie! później zwykle...
— Pan mnie odprowadzi?
Skinąłem głową...
— Walenty do domu... Niech samowar będzie gorący...
Poszedł...
— Pani zziębła?...
— Trzy godziny już czekam...
— Przepraszam...
— Czy pan zamknął drzwi?
— Ach tak... roztargnienie... Jeszcze przepraszam...
— Dyzio dawno u pana?
— Od samego początku.
Wylękła się...
— Pan wie o wszystkim?
— O wszystkim? — nie! tylko platoniczniejszą część... „Dyziu! pocałuj w prawe uszko...“
Obrażony majestat...
— Pan zawsze taki wstrętny?
— Dziękuję za pamięć... Od jutra zdrowszy będę...
Długie, uporczywe poszukiwanie barwy mych oczów...
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Nic wybitnego.
— Pan dziś przełamuje swoje myśli na połowy i mnie same przełomy rzuca...
— Może być... Miałem dziś pewną przykrostkę... Niewielką: zdradziła mnie kochanka...
— Bezwstydny!
Naraz, Bóg wie dla czego, łzy mi z oczu chlusnęły... Chciałem je kleszczami śmiechu owinąć i przygryźć, ale śmiech zachwiał się we mnie, wywichnął i obleciał długim spazmem łez.
Kląkłem przed Marją i zacząłem całować jej kolana.
— Nie broń!... idjocie pozwalałaś...
Ale ona odskoczyła ode mnie jak zranione zwierzę i czając się przy murze, mówiła szeptem:
— I jeszcze jeden! Wszyscy do moich kolan... Tamten... mąż. Mój gromowładny bóg byłemi czasy... Błękity mi wyginał nad głową, w świt idących naprzód dni mnie wołał... Poszłam... ostał u moich kolan. Ten — idjota... Jakiś się świat w nim budził nieraz samoistny... „Na światło go wyprowadzę“ — myślałam — „na Boży dzień“... Zdrętwiał przy kolanach... I czegóż jeszcze jeden? Kolan?... wszyscy kolan!... I niewolnicą mnie zrobili ciała.... I sami się u kolan wiją... Niewolnicy!...
Siekł mnie ten szept...
Gdzieś... za mną zastukały kroki... Czy szedł kto?
Marja porwała mnie za rękę...
— Toż ulica! idźmy...
W milczeniu szliśmy po schodach...
Drzwi otworzyłem... Ale Dyzia w pokoju nie było. Przez otwarte okno wpływały tylko fale nocnego chłodu, i światło świecy wykręcało się raz po raz od zimnych podmuchów.
Marja strwożonemi oczami błąkała się po wszystkich kątach mego mieszkanka; lękliwe, popielate wejrzenia wrzucała mi w twarz, krzykiem wzroku siepać mnie zaczęła...
— Więc mistyfikacja — szepnęła.
Nie odwróciłem ani jednym słowem jej podejrzeń. Zaczęło się we mnie samym rodzić jakieś przypuszczenie, myśl, trwoga... Tak się coś trzęsło we mnie, tak trzęsło...
Otwierałem pośpiesznie szafę, zaglądałem pod łóżko, pod kanapę...
— Dyziu! panie Dyziu!
Nic... cisza... blada, strwożona cisza głuchej niepewności.
— Przecie zamknięte było — szeptałem rozpaczliwie. — Nie mógł wyjść...
— Nie mógł — odparła Marja.
Poszedłem do etażerki i zacząłem rozkładać książki jedna po drugiej — ostrożnie — z całą bacznością. Czy ja wiem, poco?
Marja patrzyła na mnie, patrzyła i drgnęła naraz.
Odeszła do okna...
Wychyliła się i cofnęła nagle...
Tu, tu, tu... — powtarzała w osłupieniu, ukazując palcem w noc, w ciemność, za okno...
Podbiegłem i zobaczyłem...
Pod oknem, na żelaznym haku, wisiał zimny, szpetnie wykrzywiony trup idjoty...
Duża, bezmyślna wrona oderwała się z lękiem od jego twarzy i ze strasznym krakaniem uciekała na dach.

W tej chwili światło świecy zachwiało się, i umarło... Staliśmy tak oboje z Marją pochyleni nad trupem, a ciemność owijała nam twarze, że tylko mogliśmy je odgadywać...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.