Tło i obraz (Liciński, 1917)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tło i obraz |
Pochodzenie | Halucynacje |
Wydawca | Księgarnia K. Wojnara |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Popełniałem najwyszukańsze nonsensy. Nazywa się to „komizmem“, albo inaczej: „świństwem“ — co kto woli. Przeważnie nazywano mnie „wesołym chłopcem“ (warszawska wyrozumiałość).
„Wesoły chłopiec“ śmiał się i hultaił... Ludzie pasjami śmiech lubią... Przez długi czas było mi z tym bardzo do twarzy....
Szanowano we mnie zuchwalstwo i wesoły cynizm.
Gospodarz mój, bardzo energiczny kutwa, nie lubił wszelkich niewypłacalności... Zdarzyło się, że nastąpił raz bez należytej wyrozumiałości na moją skromność w regulowaniu rachunku. Wysypałem mu w odpowiedzi bardzo niedwuznaczne kazanko o chciwości burżuazyjnej...
Złagodniał niebawem...
— Dobrze, ale chyba przecie pan rozumie, że trzeba płacić za mieszkanie...
— Nie, panie — odparłem spokojnie — zupełnie tego nie rozumiem... Za co?...
— Jednak musiał pan zwykle płacić...
— Nigdy... jak mnie pan żywego widzisz...
Kutwa znieruchomiał...
Stróż, który cenił mnie za hojność, rozniósł sławę mego imienia po wszystkich oficynach. „Wesoły chłopiec“ stał się w kamienicy pieszczochem wszystkich duszonych gorsetami aspiracji.
Korzystałem z wyjątkowych praw i szalałem...
Szczególną sympatją moich sąsiadów cieszyły się wyprawiane przezemnie orgie... Przy jaskrawym oświetleniu i otwartych oknach nieopłaconego mieszkania, snuły się nagie, lub napół ubrane niewieście postacie... Towarzysze moich zabaw, nienawidzący wszelkiego purytanizmu, za szaty mieli jedynie przepaski na biodrach.
Gromkie, dźwięczne śmiechy towarzyszyły bezecnym kupletom.
Miałem nieraz wrażenie, że rój histerycznych faunów splótł się w tan z obłąkanemi nimfami, aby do szczętu zwarjować w Warszawie...
Z za firanek sąsiednich oficyn wychylały się wtedy łakome oczy pożądliwych dziewic... Śledziły nasze szaleństwa i skrycie marzyły o zmysłowych ekstazach...
Naraz światła się tłumiło... ciemność... i kto kogo dopadnie... Pisk... śmiechy gardlane... i cisza po chwili...
Pewnego dnia, zmęczony nocnemi nadużyciami, postanowiłem na własnej osobie stwierdzić skutki samego upicia się... Uczyniłem to niezwłocznie...
Niebawem do towarzystwa dopuściłem jednego dorożkarza i nie tyle starą, co brzydką praczkę...
Chodziliśmy od szynku do szynku...
Znęcona uwaga galerji szczerzyła już ząbki i trzeszczyła ślepia... Niezadługo wlokły się za nami całe gromady gapiów... postanowiłem zaspokoić uliczne apetyty i dać z siebie widowisko. Dzień był ciepły — zdjąłem wierzchnie ubranie, niosąc je w rękach.
Tłumy rosły...
— Warjat — krzyczano tu i owdzie...
Lecz dorożkarz i praczka, ku wielkiemu memu zduniu, opuścili moje towarzystwo.
Przyprowadziłem do porządku moją toaletę i siadłem na ławce, w Saskim ogrodzie.
Głowa mi obwisła — zasnąłem.
Rozbudził mnie dopiero stójkowy.
— Panie! proszę pana! ogród zamykają.
— Ach tak?... dobrze.
Zmierzałem w kierunku najludniejszej restauracji...
Przed wejściem zdarłem z jakiejś znajomej prostytutki kapelusz, kładąc jej na głowę mój cylinder...
Chciała biec za mną, ale ją odźwierny brutalnie odepchnął.
(Prostytutkę wolno każdemu popychać).
Wszedłem w damskim kapeluszu.
Furora była nie do opisania... Tłumy ryczały z radości...
Duża restauracyjna sala zatrzęsła się od oklasków.
— Brawo! brawo!...
A ja, jak aktor na scenie, świadomy swej wyższości, ukłoniłem się z lekka kapelusikiem prostytutki i, minąwszy długie szeregi inteligientnych pijaków, zająłem miejsce...
— Jak Boga kocham, damski...
— Słowo honoru!...
— Ha ha ha...
— Hi hi hi...
Do stolika mego przysiadł się ten i ów...
Jakaś zakąska... piwo... kilka anegdotek... i pożegnaliśmy się...
Wyszedłem na ulicę i myślałem, co począć z sobą?
Była godzina pierwsza w nocy...
Spać? — zawcześnie... Bibka? — niema z kim.... Orgja? — za późno... Dom publiczny? — niewarto...
Zapaliłem papierosa i przyglądałem się bezmyślnie latarniom...
Oto macie tło...
A teraz obraz...
Szła obok stróża nocnego... Wyglądała na pensjonarkę raczej, niż na prostytutkę. Widziałem kiedyś podobną twarz na wystawie obrazów z podpisem „skupienie“. Szli oboje w milczeniu...
Zbliżyłem się...
— A dokądże to prowadzicie? — spytałem.
— Do cyrkułu — odparł.
— Puśćcie ją. Dam wam na piwo...
— To nie moja rzecz. Rewirowy kazał — prowadzę.
Dziewczyna spojrzała na mnie zalotnie i uśmiechnęła się z wdzięcznością...
— I cóż wam z tego przyjdzie? — namawiałem.
— Wiadomo: nic... A jak muszę — to muszę... Wreszcie niech nie chodzi bez książeczki.
— A! to za to? — spytałem.
— A za to...
Naraz — oryginalny pomysł...
— A cóż to myślicie? — spytałem gniewnie — to każda dama ma mieć książeczkę? Ja się z tą panią umówiłem, że się spotkamy... to już teraz porządne kobiety aresztujecie?
Wyląkł się...
— Przepraszam pana, ale ja mam prykaz...
— Więc dobrze... zobaczymy... Idźmy!...
Weszliśmy do cyrkułu...
Naleciałem ogniście na dyżurnego urzędnika.
— A wie pan, to ciekawe... Nie można wyjść na ulicę... Kto śmiał tę panią aresztować?...
Stropiony urzędnik plątał się w słowach... Jął przepraszać... to nie jego wina... Po prostu omyłka... Zresztą któż mógł przewidzieć?
Podałem prostytutce ramię — wyszliśmy...
Zawiozłem ją do domu...
∗ ∗
∗ |
Rozgościła się prędko i swobodnie.
W blaskach księżyca kąpaliśmy nasze nagie ciała, a białe jej ramiona wydawały się jeszcze bielszemi.
Zapominałem, że leżę obok prostytutki, — tak nie nasiąkła jeszcze cynizmem i trywjalną brutalnością swego zawodu.
Była szczerą i paplała o wszystkim, co stanowiło podstawę jej życia...
Nazywa się Andzia... Mieszka przy Nowolipiu... Książeczkę ma zupełnie w porządku, ale wolno jej chodzić najdalej do placu Teatralnego. Dla tego też została zatrzymaną przez rewirowego na Nowym Świecie... Ma kochanka, fotografa. Zna nawet swój fach, ale mu się robić nie chce. Zresztą niezły człowiek, tylko pije za dużo. A jak się upije, to zaraz do bicia się bierze... Zresztą — trudna rada: każdy kochanek musi bić... A przecie taka kobieta bez kochanka obejść się nie może... bo któżby ją bronił? Ona musi mu dawać pieniądze, i niechby nie dała, toby jej zęby chyba wytrzaskał... Ale za to niech Bóg broni nieszczęścia — szpitala naprzykład, to już jego psie prawo przynieść jej pieniądze.
Za dzisiejsze to już ona jemu powinna nakłaść. Zamiast być gdzieś w pobliżu, poszedł pewnie pić... to dobrze, że ja się nadarzyłem... Byliby ją wzięli do komitetu... Nicby jej tam nie zrobili, bo jest zdrowa, ale po co? Zresztą nieprzyjemnie: ten nocleg z najostateczniejszemi łachudrami, później oględziny lekarskie, protokół... We wszystkim wina fotografa...
— A wie pan? — mówiła. — Jak pan stróżowi chciał dać na piwo, to myślałam, że pan frajer... Później w cyrkule myślę sobie: O, to oblatany chłop, a jak pan wziął dorożkę, znowu pomyślałam, że frajer... Gdzieby tam oblataniec wiózł kobietę dorożką?
Siadła na łóżku i zabierając na okrągłe białe ramiona ostatnie promienie księżyca, uderzała się dłonią w czoło, jakby w ten sposób usiłowała rozplątać tajemniczy węzeł trapiącej ją zagadki.
Frajer? czy oblatany?... frajer? czy oblatany?...
Będąc zawsze przedmiotem wygody i interesu, nie przypuszczała nawet, aby do intencji mego postępku wplątał się jakiś motyw, wychodzący z kategorji codziennych jej wrażeń...
— A wie pan, czego się najwięcej bałam? — mówiła. — Myślałam, że zastanę tu z dziesięciu, i że mi zrobią manifest.
— Cóż to znaczy? — spytałem.
— E, niech pan nie zawraca głowy. Pan by nie wiedział, jak kobietę wezmą, a rozbiorą do naga, a zaczną dotykać, a klepać każdy sobie, a śmiać się, a oglądać. Już mi chyba ze trzy razy manifest zrobili. Wolałabym się pod ziemię zapaść... A pan to niby raz widział? Oj trajlarz, trajlarz!...
— Więc powiedz mi ostatecznie, co teraz myślisz o mnie?
Dłońmi zasłoniła oczy, niby wstydząc się swej pomyłki, i mówiła sama do siebie...
— Oj głupia ja, głupia ździera, głupia ździera...
Biadania jej były tak naiwnie proste, że mimowoli roześmiałem się...
— Cóż ci się stało, Andziu!
— Oj głupia ja, głupia. — Oj głupia ździera.
— No co?
— A przecie, że pan oblataniec... Skądby tam frajer taki?
— Że też ja się odrazu nie domyśliłam... Oj głupia, głupia...
— Pan pewnie ma tu swoje kobiety na Złotej, albo na Chmielnej... O, pan musi być nie byle jaki alfons...
Przeczenia moje nie odnosiły żadnego skutku. Nie wierzyła mi już... Byłem w jej oczach alfonsem...
Przez to jednak Andzia czuła się ze mną ściśle zsolidaryzowaną. Należałem do jej sfery, mogła więc rozmawiać zupełnie swobodnie o rzeczach, znanych nam tylko po wierzchu, jakby przez matowane szkło...
Była nawet niezmiernie zadowolona, że spotkała „kogoś ze swoich“... Z taką samą radością spotykają się wśród handlujących tłumów dwaj artyści...
Była niezrównaną gawędziarką i umiała uplastyczniać wszystkie subtelności swego odrębnego świata.
Leżałem przy niej w milczeniu i, oparszy się na łokciu, słuchałem jej słów, jak się słucha zbójnickich opowiadań. Czasami rzucała mi pytania, dotyczące jakichś nowinek w tym skomplikowanym świecie alfonsów i prostytutek. Śmiałem się wtedy z niej, jak się zwykły śmiać bezmyślne matki, gdy enfant terrible pyta buńczucznie: „a kto, mamusiu, pana Boga stworzył?“
— Nie wiem, Andziu! — mówiłem.
— Tak... nie wiem... — przedrzeźniała — już ja teraz poznałam pańską naturę... Od pana się nic nie dowie... Już jak pan udaje, że Grubego Misiołka pan nie zna i Stefy Powroźniczki, to już dosyć.
Niezrażona tym jednak, snuła dalej przędzę swych opowiadań, zwierzając w nich wszystkie swoje oburzenia i obawy, zmartwienia i nadzieje...
Rodzice to ją znać nie chcą. Matka jeszczeby tam... Ale ojciec niech Bóg broni... Raz jak ją złapał na ulicy, to ją tak wyprał laską, że chodzić później nie mogła. To też teraz jak ojca zobaczy zdaleka, to zaraz w dyrdy, żeby tam nie wiem z jakim gościem szła... A już co na Solcu, to od tego czasu jeszcze nie była... Czasami aż ją ciągnie tam... Bo Solec, to ho — ho jaka ładna ulica. Nieraz żal jej nawet ludzi, którzy Solca nie widzieli. Wychowała się tam przecie... Ojciec, jak zapamiętać, miał tam kilka dorożek... teraz trochę podupadł, no ale zawsze... nie to, co się komu zdaje...
— A wie pan, że ta Lolka, co utopiła się w zeszłym tygodniu, to także z Solca była...
— Tak? z Solca? — mówiłem bezwiednie.
— Oj, u niej to natura była, natura... Chyba się i samego djabła nie bała... Ale z Solca to wszystkie takie... I wszystkie później, jak ona... to się powiesi, to utopi, to otruje... Ja też nie inaczej skończę...
— Et, dzieciństwo! takaś młoda jeszcze...
— Młodość młodością, a przecież się już dwa razy trułam. Raz to się z fotografem pokłóciłam... A drugi raz tak sobie...
— Jakto? — tak sobie?
— A tak... Nie miałam ze trzy dni gościa. Deszcz taki padał ciągle... Pan wie, jak to w jesieni?... Złapałam tę truciznę i zaczęłam połykać... Ale mieszkałam wtedy z koleżanką... Narobiła zaraz harmidru... odratowali mnie... Ale może pan spać chce, a ja panu przeszkadzam...
— Nie, nie przeszkadzasz...
Andzia opowiadała dalej... Czasami ciekawość mnie paliła i miałem na ustach niecierpliwe pytanie. Chciałem się przejrzeć w najciemniejszych mrokach tego nieszczęsnego dziecka... Ale obawiałem się, czy zdołam się utrzymać w roli alfonsa?... Może otwartość jej spłoszę...
∗ ∗
∗ |
Rano przyrządziła mi na maszynce i podała do łóżka kakao.
Chciałem jej zapłacić za noc — odmówiła z oburzeniem.
— Andziu! przecie z tego żyjesz — mówiłem...
— Z tego i nie z tego, bo żyję z frajerów, nie z oblatańców.
— Tak, widzisz, ale ja właśnie jestem frajerem.
— No, no... dość mi pan już natrajlował całą noc...
Pieniądze odsunęła... Zabierała się do wyjścia...
Prosiłem, żeby mnie odwiedziła kiedy.
— A cóż to? Kobiet panu brak? — zapytała.
Tłumaczyłem jej, że mi się bardzo podobała, że będę tęsknił niemal za nią, że dała mi chwilę wielkiego upojenia i t. d. — Przyrzekła, że przyjdzie.
∗ ∗
∗ |
Nie czekałem długo... przyszła w dwa dni...
Oczy miała opuchłe od płaczu... Na twarzy czarny siniak...
— Jak się masz? Co ci się stało?...
— Nic... — odparła — wybił mnie.
Siadła na krześle i patrzała na mnie badawczo, jakby chciała wyuczyć się mojej twarzy...
— Czemu tak, Andziu, przypatrujesz się mi?...
— Nic... myślę, że pan musi być dobry człowiek.
— A güte Mensch — dodała i zaczęła się śmiać...
— Cóż to znaczy?
— E, nic... mieszkałam ze dwa miesiące z jedną żydówką. To ona tak znała ludzi, że odrazu każdego przejrzała... Jak przyszedł gość, to odrazu mówiła güt, albo schlecht. A raz tylko powiedziała: a güte Mensch... to ja teraz widzę, że on był zupełnie podobny do pana.
Wziąłem ją lekko za rękę i pytałem:
— Powiedz, Andziu, za co on cię wybił?
— Za co? — mówiła niedbale — jakto kochanek... Po co ma mieć zaraz za co?... wybije i już... A pan to niby swoich nie bije?
— Nie, Andziu, nikogo nie biję.
Utkwiła we mnie zdziwione spojrzenie...
— I naprawdę nie?...
— Naprawdę: nigdy nie biję...
— A wie pan co? — mówiła. — Chciałby mnie pan wziąć do siebie?...
Uczułem jakąś głuchą litość.
— Wziąć?... jak to rozumiesz?
— A no tak... Będę już nie jego, tylko pańska... Przecie jak pan jest alfonsem....
Położyłem rękę na jej ramieniu i mówiłem:
— Omyliłaś się... Nie jestem alfonsem...
Blade przerażenie pobieliło jej dziecinną twarz.
Robiła wrażenie człowieka, pod którym pękają skały i groźne wnętrze przepaści wychyla swą czarną paszczę.
Niewierzyć pragnie jeszcze potwornej prawdzie, a jednak czuje już ją całą w sobie.
Oczy Andzi chodziły po mojej twarzy, jak przerażone kroki zawiedzionego kochanka. Szuka jeszcze snu swego, wizji przecudnej, a wie, że już przeszło wszystko bezpowrotnie.
— I naprawdę pan frajer? — krzyknęła rozpaczliwie...
— Andziu! tym lepiej przecie...
— Tak?... no... ja nigdy panu tego nie daruję...
Zerwała się i wybiegła z pokoju.
Pobiegłem za nią na korytarz, ale już tylko słychać było jej pośpieszne kroki po schodach...
∗ ∗
∗ |
Tego dnia, w mieszkaniu nieopłaconym, odbyła się jedna z najhuczniejszych orgji...
„Bydło“, tak bowiem nazywali się poufnie moi towarzysze, śmiało się do rozpuku.
Andzia była przedmiotem najcyniczniejszych dowcipów.
Ułożono nawet na jej cześć kilka bezwstydnych kupletów.
Figurowałem w nich bądź jako alfons, bądź jako mekler.
Bawiłem się „bez zarzutu“...
I wiele czasu minęło, nim Andzia przyszła do mnie znowu, ale już w postaci szarpiącego nerwy koszmaru.
Twarz jej żółta była i pomarszczona, oczy wyschnięte, jak kałuża podczas spieki...
Kulała na jedną nogę, a podpierając się kijkiem, wyglądała, jak na obrazku czarownica, któremi straszą małe dzieci...
— Hihihi... hihihi... — trzęsła się od śmiechu. — Zaledwie kilka lat przeszło, a już ciało mi przegniło... Pamiętasz, jakeśmy spali razem?... Jakiś ty głupi był wtedy... Ojej alfons! Może mnie weźmiesz na łóżko? Zamknę cię spróchniałemi ramionami w uścisk, jak perełkę... Ale bo też i twoja perlistość się już starła...
A takiś był świeży... hihihi... Nie lękaj się mnie robaczku! z jednego śmiecia jesteśmy... Tylko ty — tchórz, serdeńko... Patrz! ja otruć się zawsze mogę, bom z Solca i w djabła wierzę... A ty — co? Nie otrujesz się — nie, bo w nic nie wierzysz... Powiedz mi, dla czego wy tam w nic nie wierzycie?
Poty miałem na czole, jęk w uszach...
— Coś ty za jedna? — Hihihihi... już nie poznał... Kilka lat, a nie poznał... Oni tak wszyscy nie poznają... A przecie spali ze mną... Ilu ich się tam przewinęło...
Siadła przy mnie i rękę kładąc na moim czole, mówiła:
— Tyś dobry człowiek... prawda? a güte Mensch... co? hahaha... weź mnie do łóżka, bo mnie namiętność pali... Ojciec mi wczoraj nogę przetrącił i stłukł mnie fotograf, alem jeszcze krwi pełna... Wysącz, wysącz do reszty...
W suchych oczach zamigotały iskry, a po twarzy przesuwały się wstrętne płomienie nietajonej chuci...
— Hej, mój alfonsku, jakiś ty miły... trochę tylko ta wiosna z ciebie obleciała... Ot, wsznurowały ci się w czoło zmarszczunie... Hihihi... pewnie ci życie kapeńkę skóry nagarbowało...
Przytuliła się do moich policzków twarzą swoją, a z ust jej padał na mnie ciężki, niemiły zapach szynkowni...
— Mnie bo jak bardzo ssie w sercu, to wódkę tylko piję.
— Żebyś ty wiedział, jaka to dobra kumoszka. Możesz z nią cały świat obejść, a szturchańca na karku nie poczujesz... Jak się nażłopiesz, zaraz się taka błogość rozchodzi, że choćby ludzi do serca przyciskać... Hihihi... alfons! czemu ty się odemnie odwracasz?
Oderwała ode mnie twarz i szlochać zaczęła... Na ręce, na twarz, na piersi spadały mi jej łzy i stygły, jak umarłe ciała.
A kiedy myśli rozjęczały się we mnie i spłynęły na niej w oczach litością, ona przysunęła do mnie znowu swoją twarz i oplatając mi szyję ramieniem, całowała mnie w same usta...
— Raz jeden, jedyny jeszcze — szeptała. — O jaka ja jeszcze gorąca... Uduś mnie, uduś oblatańcze!
Pocałunki jej grzęzły w moich ustach, zsuwały się z nich, chodziły po całym ciele.
Szarpnąłem się, rozprężyłem, zacisnąłem pięście i zacząłem się odpędzać od niej...
— Idź, idź, idź!
Pięście moje zawadzały o jej mordę, ślepia...
Ale ona pyskami rozbitemi wtulała się we mnie coraz głębiej, namiętniej, natarczywiej...
— Uduś mnie, uduś, oblatańcze!...