Moje opowiadanie (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Moje opowiadanie
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Byłem skazany przez sąd honorowy na infamję...
Czy rozumiecie, co to znaczy? — Nie? Szkoda! Jedźmy dalej.
Byłem więc skazany na infamję.
Sam wyrok właściwie nie przeraził mnie. Sformułowanie potępienia było niezwykle ostre. Wyszukano najjaskrawszych słów przy redagowaniu motywów. Występek mój zaliczono do kategorji najgnuśniejszych zbrodni.
To mnie już w pewnym stopniu zabawiło, schlebiło nawet mej ówczesnej filozofji.
Słuchałem wyroku jak szarży aktorskiej. Bez podniecenia — z niesmakiem tylko.
Miałem przytym jeszcze licznych stronników. Wyrok ich oburzył. Rozdawali mi hojnie współczucia, szafowali protestem. Właściwie jednak oburzało ich zlekceważenie przez sąd ich zeznań. Byli wszyscy rzecznikami mej sprawy. Gorąco pragnęli potępienia moich przeciwników. Sąd — mnie potępił. Ambicja zabolała. Wrzały niezadowolenia.
Nieznacznie jednak protest zaczął opuszczać pięście. Budziły się ku mnie niechęci i żal. Tak zwana rozwaga, zastanowienie, zaczęły brać górę... „Bo już to należy przyznać... po głębszej refleksji. Bliższe stwierdzenie“ i t. d. Ręce wyciągały się ku mnie z mniejszą życzliwością, ukłony sztywniały, uprzejmość stygła.
Przeciwnicy tryumfowali... „Poznano się na nim...“
Zostałem skazany na towarzyską banicję, na przymusową samotność. Nie pukałem do niczyich drzwi — wiedziałem, że nie otworzą się.
Był właśnie karnawał. Szlachetne oburzenia nawet się już nie burzyły — poszły w służbę tańca. Kto żyw, wprzągał się do rydwanu uciech.
Zaczęło mnie to jątrzyć. Gniewał mnie sam widok ludzkiego szczęścia. Nie mogłem ze spokojem patrzeć na czyjąbądź twarz. Znienawidziłem nawet służbę. Wyręczałem się nią jak najrzadziej — z przykrością, ze wstrętem niemal.
Drzwi zatarasowałem od mieszkania, aby nikogo nie wpuścić. Niktby przecie nie przyszedł — wiedziałem. Ale jednak... od przypadku.
Zasłaniałem nawet okna. Leżałem cały dzień w półmroku i wyszukiwałem w sobie wad. Pod pręgierz własnego wzroku stawiałem całą przeszłość. Przypominałem najmarniejsze momenty mego życia. Chciałem odnaleźć w sobie urodzonego zbrodniarza. Wyłapywałem w sobie wszystkie krzywizny i rozdarcia. Brała mnie chętka zadokumentować czymś moją zbrodniczość.
Zabić kogoś!? — za mało!
Wszelkie zbrodnie wydawały mi się czymś pospolitym.
Pragnąłem czegoś niezwyczajnego. Jednocześnie zacząłem się godzić z wyrokiem. Zarzucałem mu tylko banalność.
Z mieszkania wychodziłem dopiero wieczorem — chyłkiem — jak złodziej.
W tym czasie natykałem się też na dawnych znajomych. Fanatyczniejsza większość spoglądała na mnie z pogardą, i to było prostsze i smaczniejsze. Szlachetniejsza, wyrosła nad wyrok mniejszość odkryła odrębną formę powitania. Kłaniano mi się, nie kłaniając.
Po jednym takim plującym w oczy ukłonie, postanowiłem odebrać sobie życie.
Całemi tygodniami myślałem nad sposobami samobójstwa. Nie miałem możności otrzymać jakiegobądź trującego środka. To dziwne, że nie podsunęła mi się wtedy pod rękę myśl powieszenia się, lub poderżnięcia sobie gardła.
Marzyłem o kulce. Tyle, a tyle ołowiu, kapiszonik! trach!... i po człowieku.
Otrzymanie jednak samobójczego narzędzia było prawie niemożliwe. Dziwaczny sposób mego życia zaczął już zwracać poczciwą ludzką uwagę.
Ta sama cnota kapeluszowa, co się sztywniła plującą uprzejmością, użyłaby całej przemocy, aby mi pozostawić możność korzystania nadal ze swej wspaniałomyślnej pogardy.
Poczucie tej zależności od tłumów podsycało moją nienawiść.
Poznałem, że jestem igraszką w ich ręku. Od dzieciństwa używano mnie za środek. Nie byłem nigdy dla nich sobą — czyniono ze mnie tylko objekt do wykonania jakichś tam zasad. Dawano mi kaszę, lub głodzono mnie — nie dla mnie, nie! dla zasad. Na mnie musiały się wypełniać wszystkie najgłupsze cele, wszystkie objęte foljałami etyki paragrafy.
Zapragnąłem odbronić się tej przemocy. Plunąć protestem przeciw wszystkim i wszystkiemu! Zabić samą zasadę zasad... A czując, jak pięść bezsilna mi drętwieje, wołałem znowu pieszczącej mary samobójstwa.

∗             ∗

Nagle w życiu moim zaszedł wielki wypadek, a raczej nic nie znacząca drobnostka.
Do pokoju mego skoczył przez otwarte okno z krzykiem przerażenia jakiś bury kot... Skoczył i znieruchomiał, jakby nasłuchując, czyli nie pędzi za nim niebezpieczeństwo.
Na oknie i po podłodze wlekły się za nim duże, czerwone ślady krwi.
Gdym podszedł do niego, podnieść się usiłował, ale nogi wygięły się pod nim, i upadł z jękiem na ziemię.
Oczy miał wyłupione, wygryzione boki i nos, a patrząc krwawemi oczodołami, zdał się płakać.
Rannym, zeszpeconym ciałem przygniatał połamane nogi, i widać było przez ciężki oddech, jak mu to ból sprawia...
Podałem mu trochę mleka, ale on odwrócił głowę i tylko ciepłym, chropawym językiem polizał moją rękę.
W kilka godzin już nie żył.
Ze smutną rzewnością przyglądałem się trupowi i czytałem na nim ślady jakiejś potwornej walki.
— Y — to psy go potarmosiły — rzekła służąca i z wesołą obojętnością wyrzuciła go z pokoju.
A we mnie gniew zakipiał na ten bezczelny chłód zobojętnienia.
Wiedziałem, że z taką samą zimną jednakowością wyrzucają pamięć po mnie z „porządnych domów“.
— Y! to psy go potarmosiły.
Czapkę zsunąłem na oczy i wyszedłem z mieszkania. Przed teatrem spotkałem garstkę dawnych znajomych.
Rozmawiali o czymś wesoło, ale spostrzegszy mnie, zmieszali się i umilkli. Byłbym ich kiedyindziej wyminął — dziś czułem niemal potrzebę zajrzenia im w oczy.
Patrzyli na mnie ze zwykłą niedbałością... „Y, to psy go potarmosiły“.
Jednak ręce dotknęły zlekka kapeluszów. Był to ukłon. Przeszedłem posągowo obojętnie i nie odpowiedziałem nań.
Wszedłem do teatru... Znajomi... wszędzie znajomi. Stoją małemi gromadkami i rozmawiają...
Obecność moja sprawia im pewną niewygodę. Są cokolwiek zakłopotani.
Ale rzecz dziwna! z jednej gromadki wysuwa się pewien znajomy i idzie ku mnie z uśmiechem.
Jest to człowiek, który nigdy nie uczynił mi najmniejszej przykrości.
— Dobry wieczór! — woła serdecznie.
Patrzę przed siebie, i nic.
On stoi z wyciągniętą ręką. Rumieńce wypalonym cegłom podobne wypełzają mu na twarz.
— Dobry wieczór! — powtarza.
W głosie jego drży niecierpliwość.
A ja... nic... marmur.
Przypomina mi się, jak ja kiedyś wyciągałem rękę i musiałem cofnąć. Tak samo na oczach tłumu. Ha! jak oni się przypatrują! Widzieli tamto, niechże zobaczą i to... Właściwie nie mam do tego żadnej logicznej racji. Jest mi tylko miło... boleśnie miło.
On chwyta mnie za łokieć. Uśmiechem chce pokryć wzruszenie, ale nie umie, nie może... Drży, trzęsie się...
— Cóż? nie poznajecie? — woła.
A ja tonem tamtego i słowami tamtego odpowiadam spokojnie:
— Nie znam pana.
On stoi niezaradnie przede mną. Chce skłamać przed patrzącemi nań wstyd, czy oburzenie.
Machnął ręką, jakby chciał powiedzieć:
— Et, co tam! Kto na ciebie zwraca uwagę?
Ale po chwili wyjmuje ni z tego ni z owego chusteczkę i ociera nią twarz. Zdaje mu się może, że wytrze się od tych natrętnych oczu, co śledzą go.
— Nie wytrzesz się, człowieku! nie! — myślę — oni ci tam przypomną kiedyś. Będziesz się prażył jak ja...
On wyjmuje naraz papierosa. Chce zapalić. I rzecz ciekawa! — nie może się uporać z zapałkami. Skaczą mu w rękach.
Wykręcił się nerwowo na obcasie i wyszedł z teatru.
Postałem jeszcze chwilę i także wychodzę.
Badam teraz na tłumach skutki mojej bezczelności.
Rozstępują się, kłaniają już bez lekceważenia.
Człowiek odmawiający komuś swojej ręki, nabiera większej wartości, imponuje im.

∗             ∗

Szedłem pustą ulicą i łkałem bez łez.
„Czemu odmówiłem mu ręki? Dla czego jemu właśnie?“
I znowu przed oczyma stanął mi ten pokrwawiony trup kota.
„Dla czego psy go rozszarpały? Czemu jego właśnie?“
Zdawało mi się, że ta sama siła fatalna, co pisała wyroki na mnie, szarpała biednego, niezaradnego kota. Siła Zła i Nienawiści... A ja sam pokrzywdzony i zdeptany tą siłą, uczuwam ją teraz w sobie. Oplata mnie swemi ramionami wkoło, i muszę być złym i nienawistnym, bom człowiek, bom życie.
„Czemu odmówiłem mu ręki?“
Szedłem ze zwieszoną głową ku ziemi i łkałem bez łez...
Nagle przy jednym z domów spostrzegłem czające się Zło.
Napół­‑naga nędzarka stała przy zimnym murze i prosiła o jałmużnę.
Znałem ją — była to pijaczka, której wszyscy prawie odmawiali datku.
Na plecach trzymała zawsze, owiązanego w jakieś stare chusty, trzyletniego synka. Ten wychylał zziębniętą głowinę z gałganów i pomagał jej żebrać.
Zdjąłem palto i oddałem je.
Objęła mnie na chwilę rozkosz tryumfu.
Szedłem pospiesznie do domu.
Ale szatan mój przyszedł za mną i dmuchał mi w serce.
Zdało mi się, że bury, z wyłupionemi oczami kot patrzy na mnie i wyrzuca mi moją podłość.
Zapaliłem zapałkę — ślady krwi nawet były już zmyte.
Położyłem się w ubraniu na łóżku i zasłoniłem dłońmi oczy.
— Czy ja naprawdę odmówiłem mu ręki? Czy ja naprawdę oddałem jej palto? Czy naprawdę istniał sąd jaki?
— Naprawdę — krzyczało echo.
— I to ja? wszystko ja? Jeden? Ten człowiek, co ma swój jeden paszport? swoją oddzielną legitymację?
— Ty! wszystko ty! — śmiało się echo.
— Ja pogardzany? ja nienawidzony? Krzywdziciel i ofiara? Szatan i Bóg? Ja? Zali to wszystko ja?
— Ty! ty! ty! — darło się echo.
Naraz zdało mi się, że sądzono mi rozpętać wszystko uwięzione.
Zbierają się na mnie sądy i depcą mnie, Akostę własnego szału, a ja idę i głoszę im siebie. Skradam się omackiem pod cudze domy i spuszczam psy z łańcuchów... Wszystkie psy na całym świecie ze wszystkich łańcuchów...
Wychodzą grubi powroźnicy i restauratorzy i grożą mi...
„Hej! bo się wścieknie świat!“ A ja podzwaniam psiemi łańcuchami, rozrywam je, szarpię...
Idźcie psy! Wyjcie, szalejcie jak ja. Tylko nie drzyjcie tego burego kota. Stoi jeszcze przede mną z wygryzionemi oczami i liże mi ręce.
Czyż nie widzicie, że płacze, jak wy na łańcuchach płakaliście? Nie? nie widzicie?... nie?...
O nie podchodźcie do mnie!...
Z uśmiechem miłości idziecie, czy z nienawiści jadem — wstrzymajcie swe kroki.
Któż ty blady przyjacielu, co się nie lękasz mego upodlenia?
Przez okno wchodzisz? Dobrześ uczynił, żeś ominął wrota.
Znam cię tak dawno. Tylko te rysy białe jak u trupa.
Ach wiem już, wiem... tyś księżyc...
Patrzcie! wszedł przez okno i chodzi po pokoju.
Nikt go nie usłyszy, bo on bez kroków stąpa.
Kłania mi się.
Odkąd że to księżyc chodzi w kapeluszu?
Uh! jak to śmieszne! jakie to bolesne!
Chybaś ty nie księżyc?...
A nie! nie! To sąd honorowy.
Stoi przede mną i kłania się.
Czemu takie masz oczy obrzmiałe i zieloną twarz?
A kłaniasz się jeszcze!...
Słuchaj ty! ja nie mam do ciebie żadnej nienawiści.
Odejdź ode mnie! Płaczesz?... Widzisz — i ja płaczę.
Czuję, jak wszystka nagromadzona latami rzewność bije mi do oczów.
I już niema nikogo przy mnie. Tylko ja i moje łzy...
Ach, jak mi dobrze, że tak płakać mogę, jak mi źle!
Lecz czemu się drzwi uchylają?
To ta — moja, którą tak ukochałem.
Usłyszała łzy moje i przyszła mnie utulić.
Siada przy mnie i całuje mnie w czoło.
— Kochasz? — pytam.
— Kocham...
Otwieram oczy.
Świt... Cisza.
Rozglądam się... Nikogo...
Tylko wyrok wisiał jeszcze nade mną jak opar, który ma się rozchwiać przy muzyce słońca.

∗             ∗

Kupiłem bilet i pojechałem w świat.

Słońce mi zagrało.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.