Dziecię nieszczęścia/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz pan de Nathon poszedł odwiedzić baronowę de Vergy.
Zapytał ją, co zaszło między nią a hrabiną, czy jej się udało przeniknąć przyczynę tajemniczych zmartwień Berty.
— Mój drogi kuzynie — odpowiedziała Blanka — jestem szczęśliwa, że mogę cię uspokoić... Oddal od siebie wszelki niepokój, odpędź go od swoich myśli... Berta nie tai się przed tobą z niczem, a to zmartwienie tajemnicze o którym mówisz, nie istnieje wcale.
— A przecie hrabina ciągle jest smutna — odparł Henryk — sama pani miałaś sposobność zauważyć raptowną w niej zmianę... Ta bladość i smutek nie mogą być bez przyczyny.
— Mają one też jednę, ale jaknajprostszą na świecie... Ona trochę chora na podrażnienie nerwów.
Hrabia wstrząsnął głową, jakby wcale nie był tem przekonany.
— A zkądżeby mogło nastąpić w niej podrażnienie?.. Ona szanowana jest jak Madonna, wszyscy dla niej są powolni jak dla królowej, każde życzenie jej czemprędzej jest spełniane... Nikt w niczem się jej nie sprzeciwia. Któraż kobieta jest tak kochana i któraż powinna być szczęśliwą jeżeli nie ona?..
— Może jest ona trochę zazdrosną... — lękliwie wtrąciła pani de Vergy.
Henryk aż podskoczył.
— Zazdrosna!.. — powtórzył ze zdumieniem — zazdrosna!.. o co, wielki Boże... ależ byłoby to szaleństwem!.. Odkąd ją po raz pierwszy zobaczyłem w Pirenejach, o niej tylko myślę!..
— To też nie o pana tu chodzi.
— Nie rozumiem pani.
— Zastrzegam przedewszystkiem, że to tylko domysł z mej strony... Zdawało mi się, że zauważyłam w czasie długiej rozmowy naszej, jakby Berta lękała się, iżby przez zajęcie się pańskie tak gorąco, synem moim chrzestnym, Armandem Fangel, nie osłabła miłość twa ojcowska, do której ma prawo nasza kochana Herminia?..
— Czy to Berta pani powiedziała?
— Nie, to tylko z mej strony przypuszczenie... Jeżeli jest ono trafne, wszystko da się ułożyć łatwo... Armand jest godzień pańskiej sympatyi i szczęśliwa jestem, że ją sobie pozyskał, ale czy nie lepiej byłoby zmniejszyć trochę tę zażyłość, do jakiej jest dopuszczony?..
— A to jak? — spytał pan de Nathon.
— Armand mógłby nadal nie mieszkać w waszym pałacu...
— Niepodobna! — odparł hrabia. — Przecie na moją tylko prośbę, został on naszym gościem... Kocham go, szanuję... Nic nie uczynił, ażeby się z nim obchodzić gorzej... Usunięcie go, byłoby nie do usprawiedliwienia tak w jego oczach, jak i w moich... Dla oddalenia od Berty wszelkiego cienia niepokoju, uczyniłbym na świecie wszystko, oprócz złego postępku. Zresztą znam ja ją dobrze, odmówiłaby w tem swego wspólnictwa.
Nie powiodło się więc Blance z miłosiernym projektem, przez który chciała ulżyć katuszom, jakie pani de Nathon sprawiała obecność Armanda w jej domu.
Ale choć przekonana, nie mogła nie przyznać słuszności hrabiemu.
— Rozumiem pana — podchwyciła — tak, pod względem pojęcia o sprawiedliwości, masz pan najzupełniejszą racyę, ale pewną słabostkę żony i matki zawsze uwzględniać należy i co panu przeszkadza być w obecności Berty przynajmniej trochę mniej serdecznym dla mego chrześniaka, mniej się rozwodzić z pochwałami, do których ma prawo...
— Dobrze... To mogę uczynić... — odpowiedział hrabia z uśmiechem trochę wymuszonym. — Ale nie przestaję jeszcze mniemać, że się pani myli i że Berta, której zalety serca i umysłu tak dobrze poznałem, niezdolną jest do niedorzecznej zazdrości, jaką pani jakoby w niej podpatrzyła.
Pan de Nathon pożegnał się z baronową i odszedł stroskany i smutny. Zdrowy rozsądek oburzał się w nim przeciw temu, co powiedziała mu pani de Vergy. Hrabina taiła się przed nim z jakiemś cierpieniem. Dlaczego? Ta wspólność między nimi uczuć i myśli, która mu się wydawała największem szczęściem, czyżby przestało dla nich istnieć?
Po raz pierwszy od lat siedmnastu, to mgliste, niepochwytne widmo, co zwie się nieufnością, prześlizgnęło się między Henrykiem a jego towarzyszką życia.
Co prawda, widmo to znikło zaraz, gdyż odtąd pani de Nathon stała się znów taką, jaką była przed przybyciem Armanda do pałacu na bulwarze Hausmana.
Czy pogodziła się więc ze swem położeniem i odniosła zwycięztwo nad zgryzotami, wynikającemi z tego położenia? Nie, bezwątpienia! Kobieta, która nam się pokazała tak wielką w swej boleści, tak gotową do poświęceń bohaterskich w ostatniej rozmowie z baronową, nie mogła dokonać jakiejbądź ugody ze swojem sumieniem.
Brzemię mimowolnej dwoistości przygniatało ją zawsze, ale wobec zwierzeń pani de Nathon, widząc że wszelki ratunek dla niej niemożebny, postanowiła dla zaoszczędzenia panu de Nathon zmartwień, naśladować męczenników, uśmiechających się jeszcze na stosie. W sobie samej taiła ból, który ją nurtował. Nigdy nie wydawała się szczęśliwszą. Kiedy była zanadto bladą, trochę się różowała.
Hrabina cierpiała dla syna. Miłość jej i tak już głęboka, stała się jakąś wyegzaltowaną skutkiem tego cierpienia. Kochała go tembardziej, że z tego uczucia matczynego nic nie mogło się uwidoczniać na zewnątrz, dla obcego oka.
Wobec hrabiego i Herminii była dla Armanda uprzejmą, grzeczną, ale nic więcej. Musiała się pilnować bez ustanku, czuwać nad spojrzeniami swemi, studyować ton głosu.
Pewnego dnia wzięła ją gorąca chęć wejść do mieszkania syna, podczas jego nieobecności, być w jego pokoju samą, dotknąć się jego książek, jego papierów, usiąść na fotelu, na którym on siadał i zamarzyć o tem, że się jest przy nim i mówi się doń:
— Jestem twoją matką.
Jak wiemy, pawilon zamieszkany przez Armanda łączył się drzwiami i kilku stopniami schodów z oszkloną galeryą pałacu.
Względy przyzwoitości nie pozwalały, ażeby młody człowiek korzystał z tych drzwi i pan de Nathon wziął od nich klucz. Berta wiedziała o tem i pewnego razu, podczas gdy mąż był w parlamencie, poszła do jego pokoju, pootwierała wszystkie szuflady, przeszukała wszędzie i nigdzie nie znalazła tego klucza.
Nie zraziła się przecie tą niespodziewaną i zdawałoby się niepokonalną przeszkodą.
Powieści kryminalne, tak dzisiaj w modzie, obeznały ją ze sposobami do jakich się uciekają złodzieje, gdy chcą mieć odciśnięcie zamku, albo dorobiony klucz, dla uniknięcia włamania.
Autor romansu objaśniał w sposób jasny i techniczny najdrobniejsze szczegóły tych praktycznych środków.
Hrabina, pomimo wielkiej obfitości koni i powozów w domu, które miała w każdej chwili do rozporządzenia, wychodziła często sama pieszo, czy to do kościoła, czy to dla spełnienia w cichości jakiego miłosiernego uczynku.
Na jednej z takich wycieczek kupiła kawałek wosku modelatorskiego i wróciła do pałacu cała drżąca, jakby miała dopuścić się czego złego, ukradkiem Wślizgnęła się na galeryę oszkloną i odcisnęła zamek u drzwi tak dokładnie, że zręczny robotnik powinienby się był zadowolić tym wzorem.
To już coś było, ale bardzo jeszcze mało, względnie do tego, co pozostało jeszcze do uczynienia. Pani de Nathon rozpoczęła sama, ale dalej nic nie mogła przedsięwziąć bez cudzej pomocy.
Nazajutrz ubrała się tak, jak wtedy, gdy chodziła nawiedzać ubogich, t. j. czarno i z jaknajwiększą prostotą. Do kapelusza przypięła tak gęstą woalkę, że po za nią niepodobna było rozpoznać jej twarzy i w tym stroju, jaki przywdziewają zarówno anioły miłosierdzia jak i żony wiarołomne, wyszła z pałacu i udała się bulwarem Hausmana, zdając się na wolę przypadku, sama bowiem nie wiedziała gdzie może znaleźć to, czego szuka.
Zastanowiła się jednak wkrótce, że w żadnym z tych wspaniałych, arystokratycznych domów, wznoszących się na bulwarze, nie może się przecie mieścić skromny warsztat ślusarski. Zobaczywszy więc boczną uliczkę Miromesail, zaraz w nią skręciła.
O sto kroków dalej zatrzymała się. Odgłos pilnika i młota obił się o jej uszy, dolatując z jakiegoś dość ciemnego sklepu. Spojrzała wewnątrz przez zakopcone szyby. Trzech ludzi zajętych było robotą, jeden bił młotem na kowadle kawał rozpalonego żelaza, drugi dopasowywał zamek, trzeci polerował klucz.
Hrabina weszła do sklepu i ludzie ci natychmiast przerwali robotę.
Ten, który pracował nad zamkiem, był bardzo przystojnym chłopcem, ale minę miał wyuzdaną, bezczelną. Zdawał się uosabiać typ tych bardzo zdatnych w swym fachu robotników, którzy na tydzień pracują cztery dni, a resztę poświęcają na hulankę za zarobiony grosz.
Koledzy jego widocznie uszanowali jego nad nimi wyższość.
Uchylił z lekka czapkę.
— Czem służyć pani? — zapytał.
— Chciałabym mieć klucz... — odpowiedziała Berta.
— A jaki to klucz, bo są różne klucze, moja pani?
— Mnie potrzeba klucza od drzwi.. — rzekła pani de Nathon.
— Ba! czemu nie... Nasz zakład tę specyalność posiada, że wyrabia wszelkie klucze znane i nieznane, jakie kto chce, prócz klucza do raju... Niech pani da model...
— Model?.. — powtórzyła Berta.
— No tak... musimy mieć model, ale nie taki jak do obrazu, lecz klucz na wzór...
Pani de Nathon wyjęła z kieszeni pudełeczko i wydobyła z niego odcisk woskowy.
— Myślałam — rzekła — że to wystarczy... Czy z tego nie można?
Robotnik pochwycił wosk, przymrużył oko, zagwizdał, potem odparł:
— Słowa „niemożna“ niema w gramatyce ślusarza francuzkiego! jak powiada ten stary aktor... Ale są pewne trudności...
— Jeżeli robota trudna... zapłacę więcej... Oznaczy pan cenę...
— Chwileczkę! — przerwał robotnik! — wszystko da się zrobić. Zrobi się pani klucz rzetelnie, ale trzeba obejrzeć zamek... pani musisz mieszkać w tych stronach, bo przyszłaś pieszo, tak po sąsiedzku... mogę się zaraz do pani „Kopnąć...“
— Do mnie?! — szepnęła hrabina zadrżawszy.
— Tak, moja pani... lewą nogą na prawo zwrot, chodźmy, tylko prędzej... szkoda czasu...
— Nie... panie... ja pana nie mogę zaprowadzić do siebie!.. — zawołała pani de Nathon.
— Ho! ho! ho!..
— Jeżeli pan nie możesz — rzekła — to pójdę do innego ślusarza... Proszę o odciśnięcie...
— Ho! ho! tego się nie odda...
— To sobie pan zatrzymaj...
I hrabina skierowała się ku drzwiom.
Ale robotnik zastąpił już jej drogę i z miną zuchwałą, śmiejąc się po łotrowsku, zawołał:
— Minutkę, moja mateczko, tak się nie wychodzi... trzeba się rozmówić jeszcze z panem majstrem.
Berta zatrzymała się zdumiona, prawie przerażona, nie mogąc nic a nic zrozumieć tej szczególnej przygody.
Przecie żadne niebezpieczeństwo nie mogło jej zagrażać wśród białego dnia, w sklepie otwartym, na i ulicy pełnej przechodniów, a jednak oprzeć się musiała o stół, tak wzruszenie paraliżowało jej siły.
Robotnik przyłożył do ust pięści niby tubę, i krzyknął:
— Panie majstrze!.. do sklepu!..
Drzwi się otworzyły w głębi i przywołany majster ślusarski wszedł do warsztatu, zapytując:
— A cóż tam, Rossignolu?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.