Dziecię nieszczęścia/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Kuzynki po tak długiem niewidzeniu się mają sobie niezawodnie wiele do powiedzenia — rzekł pan de Nathon, wstając od stołu — z naszej strony będzie chyba delikatnie i grzecznie, gdy je pozostawimy same... Chodź Herminio, przejdziemy się po bulwarach i popatrzymy się na sklepy... Armand będzie nam towarzyszył, chyba że ma co lepszego do roboty...
Propozycya hrabiego przyjętą została skwapliwie przez dziewczę i młodzieńca i wyszli za chwilę we troje z pałacu, pozostawiając Bertę z panią de Vergy.
Skoro kuzynki znalazły się same w obszernym salonie, oświetlonym słabo osłoniętemi lampami, Blanka usiadła zaraz przy pani de Nathan i ujęła ją za ręce,
— Kochana Berto — rzekła do niej — posłuchaj... Jestem jeszcze twoją przyjaciółką, twoją siostrą, nieprawdaż... Znasz moje do ciebie przywiązanie... i nic przecie nie ukrywasz przedemną?...
— Czyżbyś wątpiła?... — spytała hrabina tonem wymówki.
— Nie! o, nie! ale potrzebowałam, ażebyś mnie zapewniła... Teraz powiedz mi... Czy Henryk zawsze jest dobry, nieprawdaż?
— Jak najlepszy z ludzi...
— Zawsze cię kocha?
— Tak, jak dawniej...
— A ty go kochasz jeszcze?...
— O! bardziej, niż kiedykolwiek . To już nie miłość, ale uwielbienie!...
— Herminia nie sprawia ci żadnego kłopotu?..
— Ona!... Moja droga!.. Ależ ona i śliczna i duszę ma anielską.
— A Armand?
— Mówiłaś mi, że jest doskonałość!... A on sto razy jest lepszy, niż opowiadałaś?
— Więc jesteś szczęśliwą żoną? szczęśliwą matką?
Pani de Nathon, nic nie odpowiedziawszy, przyłożyła rękę do serca i podniosła oczy w górę z dziwnym wyrazem.
Baronowa uważała, czy też udała, że uważa milczenie to za potwierdzenie, i mówiła dalej:
— Zatem skoro nic z twego otoczenia ani cię nie martwi, ani ci się nie uprzykrza, cóż się w twojej duszy dzieje, jakie cierpienie nieznane pożera cię?
Berta spojrzała na kuzynkę wzrokiem na wpół błędnym i wyszeptała:
— Na co mnie o to pytasz?
— Bo cierpisz! bo twarz twoja pobladła, oczy podkrążone, posępny uśmiech, świadczą przeciw tobie!... bo trawi cię tajemnicze cierpienie i zabija, jeżeli nie otworzysz przedemną swego serca... jeżeli mnie nie przyzwiesz do pomocy!..
Gdy Berta to mówiła, hrabina odwróciła głowę, ukryła twarz w dłoniach, a drgania spazmatyczne poczęły nią wstrząsać,
To trwało sekund kilka, Pani de Vergy patrzyła z głębokiem współczuciem na te objawy, poprzedzające atak. Nagle Berta wybuchła gwałtownem łkaniem, łkaniem konwulsyjnem, rozpaczliwem.
Łzy między palcami spływały na suknię.
Blanka, przerażona niezmiernie, uklękła przed kuzynką, odsunęła zlekka ręce jej od twarzy i głosem łagodnym, jakim się mówi do chorych dzieci, rzekła:
— Berto! moja droga przyjaciółko! moja siostro! błagam cię, odpowiedz mi! Czyż nie widzisz, że mnie przestraszasz! Zkąd ta rozpacz, te łzy! Cóż to jest, mój Boże! co?
Pani de Nathon podniosła głowę i chciała mówić, ale daremnie usiłowała. Usta się poruszyły tylko, nie wydając wyrazów.
Nareszcie po tym ataku nerwowym nastąpił względny spokój i biedna kobieta wymówiła głosem głuchym te na wpół urywane wyrazy:
— Ja sama się sobą brzydzę!... Jestem nikczemna, kłamię, zdradzam, podłą jestem!...
— Podłą!... ty!... — powtórzyła Blanka zdumiona. — Co mówisz?
— Prawdę!
— Majaczysz!...
— Chciałabym nie być przytomną!... Chciałabym zwarjować!... Ale, niestety! nie mogę!...
— Cóżeś uczyniła? Cóż możesz sobie wyrzucać?
— Ja wprowadzam kłamstwo pod dach rodzinny!.. kradnę na rzecz tego, którego powinienby nienawidzieć, część przywiązania najszlachetniejszego z ludzi! A gdy zgryzoty popychają mnie, ażebym przez szczere wyznanie okupiła tę podłość, która jest zbrodnią, brak mi odwagi, brak mi sił... waham się... drżę... cofam się i dalej kłamię!... O, mój Boże, co za wstyd! co za hańba!...
— Nie rozumiem cię... — szepnęła baronowa. — Więc jest coś, o czem niewiem?
— Nie, ty wiesz o wszystkiem, i jak ja przedtem uważasz za naturalne to, co się dzieje!... to takie proste w swej podłości! Ale posłuchaj mnie... zrozumiesz zaraz... Wiesz jak gorąco pragnęłam poznać Armanda. Kiedy otrzymałam list, zapowiadający jego przyjazd, ogarnęła mnie niepomierna radość!.. Błogosławiłam cię z całej duszy, żeś ułatwiła to niespodziewane zbliżenie się matki do syna... Armand przyjechał... Dumną byłam z niego!... Czyż miałam do tego prawo? Nie, stokroć nie!... Matka, która wypiera się swego dziecka, nie jest matką!... O tem zapomniałam... Henryk, ten człowiek z sercem szlachetnem, niezrównanem, żywą sympatję powziął do twego chrzestnego syna, którego poleciłeś jego dobroci, postanowił zająć się jego przyszłością i zatrzymał go w swym własnym domu... Powinnam się była sprzeciwić temu projektowi... Uczciwość to nakazywała... a ja ani nie spróbowałam... czułam się szczęśliwą, na myśl, że syn mój mieszkać będzie przy mnie!... Szczęśliwą!... Byłam nią z początku... Zaślepioną byłam... — Pani de Nathon przerwała sobie, ażeby obetrzeć łzy, zaczynające znów płynąć, poczem mówiła głosem spokojniejszym — Pewnego dnia... było to tutaj, w tym salonie... Henryk, wsparty na ramieniu Armanda, mówił do niego tak dobrotliwie, jak ojciec do swego dziecka... Uśmiechał się do niego... W oczach jego widniała szczera życzliwość. W duszy mej rozjaśniło się nagle, jak od błyskawicy... Zdało mi się, że na tle ciemnem przed sobą widzę te ogniste zgłoski: „Czy on by go tak kochał, gdyby wiedział, że to mój syn?“ — Rozdarła się zasłona... Położenie moje przedstawiło mi się takiem, jakiem jest... Zarumieniłam się ze wstydu!... Zbrzydłam sama sobie!...
Teraz rozumiesz, Blanko, rozumiesz mnie? Armand, to dziecko zbrodni, której choć niewinna, jestem jej ofiarą, to dziecko, które poczucie wstydu kobiety uczciwej, świętemi związki połączonej z człowiekiem uczciwym, nakazywałoby na zawsze oddalić odemnie, Armand jest tutaj codzień, o każdej godzinie, a obecność jego to przecie zniewaga dla tego, którego noszę nazwisko!... Żonami wiarołomnemi pogardzają. Ale one mają choć jedno usprawiedliwienie, namiętność... A czemże ja się mogę usprawiedliwić, ja, co oszukuję tak człowieka, którego uwielbiam?.. Cobyś powiedziała o występnej żonie, która męża całuje ustami, ciepłemi jeszcze od pocałunków kochanka?.. Podłą jest, nieprawdaż?.. Otóż, kiedy Henryk mówi przy mnie, że kocha Armanda jakby był jego ojcem, a ja słucham tego blada i milcząca, wtedy ja także jestem nikczemną, a może jeszcze nikczemniejszą!..
Dlatego cierpię, Blanko!.. dlatego duszę się!.. dlatego obumieram!..
Hrabina zamilkła.
Długie milczenie nastąpiło po jej ostatnich wyrazach. Nareszcie przerwała je pani de Vergy, widocznie przygnębiona.
— Masz słuszność, moja droga — szepnęła. — Tak, otworzyłaś mi teraz oczy i to, co mi się wydawało prostem, przedstawia mi się obecnie tak, jak tobie, w rzeczywistem świetle... Żałuję cię z całego serca!.. Niestety, na fakty spełnione niema lekarstwa... Położenie jest okropne i niema żadnego z niego wyjścia.
— Mylisz się! — odparła Berta, a oczy zabłysły jej dziwnym jakiemś płomieniem jest jedno...
— Jakie?..
— Odwaga... szczerość!. Zadługo zwlekałam... sił mi brakło... Ale śmierć lepsza od wstydu... Dłużej wahać się nie będę... Powiem wszystko... niech się dzieje co chce... powiem...
— Komu?.. — wyjąkała baronowa ze drżeniem,
— Temu, który powinien wszystko wiedzieć... mężowi, niech osądzi, czy godna jestem litości.
— Nieszczęsna!.. cóż ty mu powiesz?
— Prawdę... Siedmnaście lat temu, zaniosłaś hrabiemu wyznanie nieszczęścia, jakie mnie ściga do dziś dnia... On tak mnie kochał, że mnie zaślubił, pomimo plamy na zawsze... Powiem mu: Tę zasłonę, jaką twa ręka szlachetna rozpostarła nad przeszłością dziś muszę rozedrzeć... Dziecko zbrodni żyje... to Armand!...
— Berto!.. — zawołała baronowa, składając ręce — Berto, ty tego nie uczynisz!..
— Uczynię!.. Już tak postanowiłam i nic na świecie nie odwiedzie mnie od spełnienia tego zamiaru.
— Na miłość boską, zastanów się jeszcze!..
— Nad czem?.. Im dłużej to trwa, tem cięższą jest hańba... Jutra czekać nie będę... dziś mu jeszcze powiem...
— To niemożebne... nie możesz... nie powinnaś mówić... nie powiesz...
— A któż mi zabroni?
Baronowa upadła na kolana przed kuzynką i sama teraz, ukrywszy twarz w dłoniach, wyszeptała głosem pełnym przerażenia i rozpaczy:
— Berto, przebacz mi... przebacz...
Zdumiona tem błaganiem, pani de Nathon, oderwana chwilowo od swych myśli, ujęła Blankę za ręce i zawołała:
— Ty przedemną klęczysz... czy śnię!.. Wstań, zaklinam cię...
— Nie, dopóki mi wprzód nie przebaczysz...
— A cóż ci mam do przebaczenia, tobie, najpoczciwszej, najlepszej siostrze? tobie, coś żyła po to tylko, ażeby mnie kochać i krzepić?
— Nachyl się ku mnie, moja droga Berto — mówiła baronowa — bliżej... bliżej jeszcze... To, co ci mam wyjawić, nie śmiem powiedzieć głośno. Wysłuchaj mnie, jeżeli możesz, bez gniewu, a potem nie znienawidź mnie...
— Ja mam ciebie nienawidzieć?.. — odrzekła hrabina — wiesz, że to niemożebne... Słucham cię jak zawsze, droga Blanko, kochając cię nieskończenie, a cokolwiek mi powiesz, nie zmieni się moje uczucie.
— Oby Bóg dał! — szepnęła baronowa z przeciągłem westchnieniem, potem po chwili milczenia, jakby zebrawszy siły dla ciężkiego wyznania, odezwała się:
— Berto, ja cię oszukałam!..
— Ty!.. — wykrzyknęła hrabina z niedowierzaniem — co też ty mówisz?..
— Oszukałam cię!.. skłamałam przed tobą!.. — mówiła dalej baronowa.
— Kochana Blanko, spotwarzasz się! — przerwała pani de Nathon — tobie obcem jest wszelki fałsz, usta twe szczęśliwsze są od moich, nie znają kłamstwa...
Nie odpowiadając na te jej słowa, pani de Vergy podchwyciła:
— Bóg mi świadkiem, że myślałam, iż czynię jaknajlepiej!.. Bóg mi świadkiem, że tylko twego szczęścia pragnęłam... I byłoby mi się udało, gdyby nie ta fatalność, która mnie dziś zmusza do powiedzenia wszystkiego!.. O! Berto, Berto! po co to fatalne postanowienie wyjawienia hrabiemu de Nathon, że jesteś matką Armanda?.. Gmach, który mi się wydawał niewzruszonym wali się i może to ja zgubiłam twoją przyszłość, myśląc przeciwnie, że ją na zawsze uratowałam!..
Berta nie rozumiała nic, ale słysząc te słowa, nacechowane jakąś dziwną tajemniczością, poczęła być niespokojną,
Baronowa mówiła dalej:
— Wspominałaś mi przed chwilą o tym dniu, kiedy w swej wzniosłej prawości, nie chcąc nabywać szczęścia za cenę fałszu, prosiłaś mnie o oddanie Henrykowi listu, który odsłaniał przed nim tajemnicę przeszłości.
— Więc? — spytała Berta.
— Tylko co powiedziałaś, że w ręku swem miałam zupełnie cały los twój!.. Wiedziałam, że jeżeli nie zaślubisz hrabiego de Nathon, którego kochałaś, życie twe złamane będzie na zawsze... I przy mej miłości dla ciebie, nie miałam odwagi grać w otwarte karty, gdy stawką było twoje życie...
— Więc?. — powtórzyła Berta rozgorączkowana.
— Oszukałam... skłamałam... — szepnęła baronowa głosem słabym jak oddech.
Gwałtowny dreszcz wstrząsnął całem ciałem pani de Nathon.
— Blanko! — zawołała — co ty mówisz? Boję się zrozumieć!.. Dokończ, uspokój mnie!..
— Zdradziłam twoje zaufanie... — mówiła dalej pani de Vergy. — Twoją wolę zastąpiłam swoją... zgasiłam światło, które tyś chciała rozniecić...
— Więc mój list?..
— Nie oddałam go wcale.
Berta, ugodzona w samo serce, wydała głuchy okrzyk i mimowolnie cofnęła się o kilka kroków, usuwając się od baronowej, wciąż klęczącej na dywanie.
Potem zbliżyła się i głosem dziwnym, złamanym, zmienionym prawie zupełnie, podchwyciła:
— Więc hrabia?..
— Hrabia nie wie o niczem.
Berta zachwiała się, upadła na krzesło, i załamując ręce, wyszeptała rozpaczliwie:
— O! jaka ja nieszczęśliwa!.. jaka ja nieszczęśliwa!.. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny, oszukiwałam tego, którego nad życie kocham! Teraz on miałby prawo patrzeć na mnie, jak na ohydną nędznicę, pożądającą za jakąbądź cenę jego majątku i nazwiska!.. Miałby prawo przeklinać mnie... miałby prawo mnie wypędzić!.. O! Blanko, cóżeś ty uczyniła!.. cóżeś uczyniła!..
Baronowa tarzała się u nóg kuzynki, bijąc się w piersi i jęcząc:
— Możesz mnie wypędzić!.. możesz mi złorzeczyć!.. ale wprzód przebacz mi!..
I schwytawszy zlodowaciałe ręce Berty, okrywała je pocałunkami i łzami.
Pani de Nathon sama ją z lekka podniosła, objęła ją wpół, głowę wsparła na jej ramieniu i rzekła:
— Oszukałaś mnie, boś mnie aż nadto kochała... Wyrządziłaś mi tyle złego, myśląc, że mnie uczynisz szczęśliwą... Niemam ci co przebaczać, moja siostro, bo gdzie jest przebaczenie tam jest i obraza... A ja nie mam do ciebie żadnej urazy, lecz bardziej cię jeszcze kocham za to, coś chciała uczynić.
Potem, po chwili milczenia, Berta dodała:
— Miałaś słuszność... Powinnam uszanować spokój, za który radabym umrzeć... Potrzeba milczeć... Będę milczała... jeszcze się zdobędę na odwagę do kłamstwa.
I hrabina wyszła z salonu na chwilę, dla obmycia twarzy zimną wodą.
Kiedy p. de Nathon powrócił, zastał ją spokojną, prawie uśmiechniętą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.