Dziecię nieszczęścia/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pałac na bulwarze Hausmana, wznoszący się między dziedzińcem a ogrodem, składał się z głównego dużego korpusu dwupiętrowego, przy którym stały dwa pawilony jednopiętrowe, tworząc skrzydła gmachu.
Fasada pawilonów tych, dotykała kraty sztachetowej, ogradzającej dziedziniec. Podwójne z nich było wyjście na podwórze i na ulicę. W każdym z nich znajdowała się na dole stajnia na trzy konie i wozownia na dwa powozy. Służący mieścili się na facyatkach.
Stajnie i wozownie głównego korpusu, pomieszczone były dalej w odleglejszych zabudowaniach pałacowych, gdzie mieszkało też sporo stangretów, lokajczyków i parobków, a na ich czele pierwszy stajenny, który miał zwierzchni dozór nad szesnastu końmi i dziesięciu powozami.
Kiedy budowniczy sporządzał plany pałacu, pan de Nathon jeszcze spodziewał się naówczas, że Herminia nie będzie jego jedynem dzieckiem. Miał nadzieję mieć syna i pragnął go gorąco. To właśnie tłomaczy nam istnienie owych dwóch pawilonów.
Hrabia projektował sobie, że gdy się dzieci pożenią, zatrzyma je przy sobie, pozostawiając im jaknajzupełniejszą swobodę, i te pawilony same w sobie oddzielne, pomimo blizkości głównego gmachu, czyniły możebnem urzeczywistnienie tego projektu.
Pierwsze piętro pawilonów było nieco niższe od głównego korpusu, ale drzwi, do których się dostawało po czterech stopniach schodów, stanowiły przystępną komunikacyę z galeryą oszkloną, rodzajem obszernego ogrodu zimowego, w którym białe posągi znikały na wpół wśród wiecznie zielonych liści i kwitnących kwiatów.
Dość było zamknąć te boczne drzwiczki, ażeby duży pałac i dwa małe pałacyki całkiem od siebie odosobnić.
Nazajutrz po rozmowie, którą w części przytoczyliśmy naszym czytelnikom, rozpoczęto przygotowania do zagospodarowania Armanda Fangel, zamieszkałego czasowo w hotelu Mirabeau.
Hrabia i hrabina chcieli się tem zająć oboje, Armand pragnął sobie umeblować mieszkanie artystycznie.


∗             ∗

Niespełna w trzy tygodnie po przyjeździe do Paryża, Armand objął w posiadanie prawdziwie wykwintnie urządzony lokal.
Hrabia po wprowadzeniu się młodzieńca do mieszkania tego, wyznaczył na dzień następny pierwsze posiedzenie dla rozpoczęcia zamierzonej poważnej pracy. Dotąd pozostawiał mu czas zupełnie wolny, ażeby przyszły jego współpracownik mógł zaspokoić ciekawość świeżego przybysza do stolicy i zapoznać się z jej osobliwościami.
— Moje drogie dziecko — rzekł doń tego wieczora, kiedy Armand po raz pierwszy zabierał się do spoczynku w swem nowem mieszkaniu — jutro czekam cię punkt o szóstej. Rozpoczniesz pracę w ciężkiej dobie życia politycznego.
Odtąd życie Armanda było prawie takie, jakieby pędził syn pana de Nathon, gdyby hrabia miał syna. Armand jadł śniadanie w pałacu co rano, obiad kilka razy na tydzień, a wieczory spędzał zawsze z hrabią i hrabiną, ilekroć ci nie wyjeżdżali do znajomych, dokąd nie mógł im jeszcze towarzyszyć dla zbyt świeżej żałoby.
Czuł on dla męża Berty prawdziwy szacunek, uwielbienie i wdzięczność. Teraz przeniósł nań tę miłość, to przywiązanie, jakie w nim doktór Fangel obudził.
Względem pani de Nathon doświadczał jakiegoś nieokreślonego uczucia, z którego sam sobie nie był w stanie zdać sprawy, a uczucie to, pełne szacunku, było przecie inne, niż jakie miał dla swej matki chrzestnej Blanki de Vergy. Tamto uczucie trwało od pierwszych lat jego dzieciństwa, to powstało dopiero świeżo, a jednak było żywsze jakoś i głębsze. Zdawało mu się, że gdyby musiał rozłączyć się z Bertą i nigdy już jej nie oglądać, wtedy pękłoby mu serce, gdy tymczasem z łatwością znosił nieobecność baronowej.
Przy całym braku niedoświadczenia życiowego, Armand mógł był zaniepokoić się tym wpływem, jaki nań poczynała wywierać ta kobieta tak piękna i tak młodo jeszcze wyglądająca. Ale ten niepokój pozbawiony byłby wszelkiej podstawy. Podziwiał piękność Berty, jak się podziwia oblicze Madonny Rafaela, ale piękność ta, nie przejmowała go żadnem wzruszeniem. Hrabina była dla niego istotą wyższego polotu, nieskalaną, świetlaną, którą należało uwielbiać na klęczkach nie jako kobietę ale jako anioła.
Żyjąc wśród rodziny Nathon, widując Herminię codziennie, Armand nie mógł jej nie pokochać. Kochał ją rzeczywiście uczuciem bardzo żywem, ale również spokojnem jak żywem. Jej nieustająca wesołość, naiwna świeżość umysłu, aureola niewinności, zdająca się okalać jej jasne włosy, wszystko go w niej zachwycało, ale i przy niej nie czuł się wzruszonym. Gdy słuchał jej, gdy odpowiadał, serce nie biło mu żywiej.
Nieraz mówił do siebie: „Szczęśliwy będzie, kto zostanie mężem tego ślicznego dziecka... Ale i brat jej byłby szczęśliwym!“
Tak szły rzeczy przez pewien czas i zdawało się, że wszystko dzieje się jaknajlepiej na tym z najlepszym ze światów, gdy nagle, bez żadnej przyczyny widocznej, pani de Nathon jakoś pobladła, oczy zmęczone i zaczerwienione świadczyły jakby o nocach bezsennych i pomimo wszelkich z jej strony wysiłków widocznemi się stały smutek jej i zamyślenie.
Henryk wielce zaniepokojony, pytał żonę daremnie o przyczyny tej zmiany tak raptownej i tak wyraźnej. Odpowiedziała, że jej nic nie jest, że nic ją nie boli ani moralnie, ani fizycznie i że to chyba zdaje mu się, że jest zmieniona.
Bynajmniej tą odpowiedzią nie uspokojony, wiedział bowiem, że są choroby, których cierpiący mogą się nawet nie domyślać, a niebezpieczeństwo w takich razach niemniej jest groźne, hrabia wezwał doktora i prosił Bertę, ażeby się go poradziła.
Doktór znalazł u hrabiny lekką gorączkę, ale po za tem nie dojrzał żadnej choroby widocznej. W każdej innej porze roku, byłby radził jechać do wód, tego wybornego środka dla doktorów, gdy sami nie wiedzą co począć z chorym, ale tu już się zima zbliżała. Zalecił więc jaknajzupełniejszy spokój dla umysłu tudzież i rozrywki.
Pan de Nathon wzruszył ramionami.
— Spokój dla umysłu, a któżby go miał jeżeli nie Berta! — szepnął. — A rozrywki?.. przecie zawsze ma je do wyboru, ile jej się tylko podoba...
Hrabina z każdym dniem stawała się coraz smutniejszą, coraz bledszą.
Henryk napisał do baronowej tylko tych kilka słów:
„Przyjeżdżaj pani, — Potrzebujemy pani.“
Pani de Vergy, którą rachunki z dzierżawcami folwarcznymi zatrzymywały tym razem dłużej, niż zwykle, rzuciła wszystko i następnego dnia przyjechała już do Paryża.
Pan de Nathon, uprzedzony przez nią telegramem, czekał na stacyi.
— Co znaczy ten list lakoniczny! — zawołała. — O mało co nie zwarjowałam z niepokoju!.. Cóż się dzieje?
— Mam nadzieję, że damy sobie z tem radę, gdy pani będziesz z nami — odpowiedział Henryk — ale chciałem się z panią najprzód sam widzieć... Berta...
— Tak, zaraz myślałam że to o nią... i tem bardziej się przestraszyłam... Czy chora...
— To jeszcze nicby nie było... Chorobę widoczną możnaby wyleczyć...
— Więc cóż jej jest?
Pan de Nathon w powozie opowiedział baronowej o Bercie.
— W pani całą nadzieję pokładam — rzekł w końcu. — I tym razem błagam panią o pomoc, o użycie swych wpływów, którym tyle dobrego mam do zawdzięczenia... Gdyby nie pani, Berta nie byłaby mą żoną... Pani winien jestem szczęście całego mego życia. Pani będę winien i ciąg dalszy tego szczęścia... Berta pani ufa jaknajzupełniej... Pani dla niej jesteś więcej niż przyjaciółką, więcej niż krewną, więcej niż siostrą... Czego mnie powiedzieć nie może lub nie zechce, pani to wyjawi, a pani nie zdradzając wcale jej tajemnicy, wskaże mi tylko, co mam czynić, ażeby przywrócić jej spokój i wesołość.
— O! możesz pan na mnie liczyć! odparła żywo Blanka.
— Żona nie wie, żem do pani pisał... — mówił dalej pan de Nathon — nie spodziewa się pani wcale... Niech więc nam pani sprawi niespodziankę zjawieniem się o godzinie siódmej... przyrzekam pani być ździwionym... Po obiedzie usunę dzieci...
— Dzieci?.. — przerwała pani de Vergy.
— Mówię o Herminii i o synu chrzestnym pani — odpowiedział hrabia z uśmiechem — Armand należy także do rodziny. Zostawimy panią samą z Bertą, a ona ździwiona i uradowana niespodziewanem pani przybyciem, niewątpliwie z całą szczerością wszystko pani wypowie.
— Poznaję w tem wszystkiem właściwą panu zręczność, panie dyplomato!.. tak będzie dobrze w samej rzeczy... zrobię jak pan mówisz... A nie zapomnij pan być ździwionym, kiedy o godzinie siódmej wieczorem, oznajmią ci dziś przybycie gościa... to ja będę.
Powóz Przybył na ulicę Fronchet, gdzie baronowa miała swoje mieszkanie... Hrabia wstąpił do niej, porozmawiał przez kwadrans o Armandzie, wychwalając go co niemiara i pożegnał się w chwili, gdy nadeszli służący z pakunkami.
Potem kazał się zawieźć do parlamentu i powrócił do siebie jak zwykle na kilka minut przed siódmą,
W salonie siedzieli razem Berta, Herminia i Armand Fangel.
Już miano się udać do pokoju jadalnego, gdy dał się słyszeć w przedsionku odgłos dzwonka.
— Któż to może być o tym czasie? — spytała hrabina. — Czyś zaprosił kogo na obiad, mój drogi?
— Nikogo — odrzekł pan de Nathon.
Drzwi się otworzyły i lokaj oznajmił:
— Pani baronowa de Vergy.
Berta krzyknęła radośnie i przebiegłszy przez salon z żywością młodego dziewczęcia, rzuciła się kuzynce na szyję i ucałowała ją z prawdziwem uniesieniem.
Pan de Nathon uśmiechnął się.
— Byłem tego pewny! — pomyślał. — Już się ożywiła!.. To dobrze... Kochana baronowa jest prawdziwą naszą opatrznością!..
— Tak, tak, to ja!.. — rzekła Blanka, odwzajemniając się Bercie pocałunkami — Tak, to ja!..
— Czemu nas nie uprzedziłaś? — spytała hrabina.
— Chciałam wam sprawić niespodziankę i chyba mi się udało! Hrabia widzę aż oniemiał ze ździwienia! Herminia nie mówi ani słowa, a mój chrześniak Armand jakby nie był pewien, czy to ja jestem naprawdę!.. No, chodźcie mnie wszyscy ucałować, ale prędko i serdecznie, bo gotowam pomyśleć, że nie jesteście mi radzi...
Po scenie, która się następnie odbyła, jak się łatwo domyśleć, pani de Vergy mówiła dalej:
— Zapewne będziecie teraz jedli obiad i spodziewam się, że i mnie zaprosicie. Pominięcie mnie byłoby okrucieństwem... Jeść mi się chce jak podróżnej.
— Służę kuzynce — rzekł pan de Nathon, podając rękę — chodźmy do stołu.
Blanka, usiadłszy przy hrabim, naprzeciw Berty: przyglądała się jej ukradkiem, ale z wielką uwagą przy świetle palących się świec.
Hrabina ożywiona świeżem wzruszeniem, doznaną radością z przybycia kuzynki, odzyskała dawne kolory na twarzy a oczy jej się świeciły tym blaskiem co i dawniej, Uśmiechała się wesoło i szczerze.
Pani de Vergy odetchnęła ucieszona.
— E! — rzekła do siebie — Henryk musiał się omylić, chwała Bogu, od miłości w głowie się mąci kochanemu dyplomacie!.. zwyczajną migrenę kobiecą naraz bierze za groźną chorobę... Berta zawsze ujmująca, jest tak szczęśliwa i wesołą jak dawniej i ma się jaknajlepiej.
Niestety, Blanka aż nazbyt prędko przekonała się, że zanadto pośpieszyła się ze swem zdaniem. Dobroczynne wzruszenie, które tak ożywiło Bertę, raptownie znikło.
Twarz przybrała znów cerę alabastrową. Obwódka ciemno-sina okrążyła powieki i Blance przypomniała się jej kuzynka z przed siedmnastu laty w zamku Cusonce, kiedy, pogrążona w rozpaczy, nie chciała zostać żoną hrabiego de Nathon, którego kochała.
— Niestety! — szepnęła baronowa — to nie on się omylił... ale ja!.. Jest w tem coś i nawet bardzo poważnego... Ale co?... o! muszę się dowiedzieć!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.