Dziecię nieszczęścia/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Czytelnicy łaskawi będą towarzyszyć nam do Paryża i przestąpić wraz z nami próg sali jadalnej w ślicznym pałacyku.
Godzina jedenasta zrana tylko co wybiła, zaczynał się październik 1867 roku, zatem siedmnaście lat upłynęło od ślubu panny de Franoy.
W tym pokoju jadalnym, umeblowanym bardzo bogato i ze smakiem artystycznym bez zarzutu, trzy osoby, hrabia i hrabina de Nathon, oraz ich córka jedynaczka Herminia, siedziały około stołu, zastawionego wspaniałą i cenną porcelaną.
Hrabia Henryk miał teraz pięćdziesiąt sześć lat włosy jego i faworyty były prawie białe, ale ponieważ twarz jego bynajmniej się nie zestarzała, a spojrzenie i uśmiech zachowały młodość i postać cała pozostała zręczną i ruchliwą, twierdzić było można bez pochlebstwa, iż zawsze jeszcze nietylko wydawał się eleganckim, ale też mógł się podobać. Srebrzysty połysk włosów harmonizował wybornie z matowo bladą jego cerą.
Lata zbiegłe w długim szeregu, nie tknęły wcale piękności hrabiny Berty, jak z szacunkiem, bez żadnej ujmy mijają po nad boskiemi marmury, przekazanemi nam przez Rzym i Grecyę.
Miała trzydzieści siedm lat. Najlepsze jej przyjaciółki utrzymywały bez żadnej złośliwości, że wygląda co najwyżej na lat trzydzieści, musiała więc w rzeczywistości wyglądać na dwadzieścia pięć.
Na czole ani zmarszczki, na powiekach najmniejszego zmęczenia, najmniejszej czerwoności, jaka jest cechą późniejszych lat. To samo bogactwo jasnych włosów, ten sam blask oczu, ta sama czystość przezroczysta płci.
Dla zwykłych śmiertelników była tak piękną jak dawniej. Artystom wydawała się jeszcze piękniejszą.
Dla opisania Herminii dość powiedzieć, że była żywym portretem swej matki, Przypominała ona sobą to czarowne dziecko, które żyło wśród kwiecia i ptasząt w parku Cusancin’skim onego czasu, kiedy to Sebastyan Gérard nie opuścił jeszcze Afryki, ażeby za powrotem w strony rodzinne znaleźć miłość i śmierć.
Zanim przystąpimy do tego nowego okresu naszego opowiadania, wypada choć w kilku wierszach podać wypadki, zaszłe w ciągu ubiegłych lat siedmnastu.
W kilka miesięcy po zamęzciu Berty, jenerał hrabia de Franoy spokojnie zasnął snem wiecznym, szczęśliwy, że zapewnił na zawsze, tak przynajmniej mnieniał, szczęście swej córki.
Zamek Cusance darzył młodą kobietę tylko bolesnemi wspomnieniami. P, de Nathon posiadał znaczne dobra w Normandyi i wspaniały pałacyk w Paryżu. Zabrał Bertę i już żadne z nich nie pokazało się w departamencie Doubs.
Baronowa de Vergy, nie mogąc żyć bez przerwy zdala od kuzynki i zarazem najlepszej i jedynej przyjaciółki, wynajęła sobie mieszkanie w Paryżu i tylko w lecie jeździła do Saint-Juan.
Henryk de Nathon nie przestawał namawiać Blanki, ażeby wraz z jego żoną i z nim przeniosła się do Normandyi. Na to nie zgadzała się w żaden sposób. Niepokonalny pociąg kierował ją w stronę kolonii, gdzie mieszkał jej chrześniak Armand.
Wreszcie nadszedł czas, kiedy dziecko opuściło kolonię i nastała już pora nauki, kształcenia się. Doktór Fangel wziął go do siebie do Besançon i dał mu nauczycieli, zdolnych do zajęcia się edukacyą chłopca, do przemiany młodzieńca w człowieka wykształconego i dystyngowanego.
Armand, zdrów i silny fizycznie, miał naturę szczerą, skłonną do przywiązania i wdzięczności.
Zrozumiał, co czynił dla niego ten zacny starzec, dla którego był całkiem obcym, bo ojciec chrzestny nie jest bynajmniej krewnym, i postanowił też okazać się godnym tylu dobrodziejstw. Postanowienia tego dotrzymał. Praca jego gorliwa, postępy szybkie, przywiązanie jego wciąż wzrastające i delikatnie okazywane były nagrodą dla doktora, który w ostatnich swych latach czuł się najszczęśliwszym z ojców, nie zaznawszy nigdy trosk ojcostwa.
Niespełna ośmnaście lat życia licząc, Armand ukończył już nauki świetnie i niepodobna było wątpić, iż w każdym zawodzie jaki sobie obierze, zajmie pierwszorzędne miejsce.
Pan Fangel tak mniej więcej przedstawiał sobie rzeczy:
— Kocham Armanda, jakby rzeczywiście był moim synem... On mnie też kocha, jakbym był naprawdę jego ojcem... Dlaczegóż więc istotnie nie miałby zostać moim synem? Co mogłoby mi przeszkodzić dać mu moje nazwisko, które mu niezawodnie tylko zaszczyt przyniesie... Spadkobiercami moimi są tylko dalecy krewni, dosyć mi obojętni, a zresztą już sami z siebie bogaci... Rozporządzić majątkiem swym według upodobania, jestem zupełnie w prawie i nie dopuszczam się tem żadnej niesprawiedliwości... Najlepiej więc będzie przybrać Armanda za syna... tak, dalibóg, tak uczynię!.. zaraz się zabiorę do załatwienia formalności.
Jak powiedział zacny człowiek, tak uczynił, i dziecko Sebastyana i Berty, dziecko zapisane w aktach stanu cywilnego małej wioski pod imieniem „Armanda“ z tą notatką; „Ojciec i matka niewiadomi“, zostało synem przybranym, wyłącznym spadkobiercą doktora i otrzymało nazwisko Armand Fangel,
Po namyśle nad zawodem dla siebie, Armand wybrał prawo. Pan Fangel nie chcąc go mieć od siebie zbyt daleko, posłał go na kursa prawne do Dijon, gdzie młodzieniec odznaczył się chlubnie tak samo, jak już poprzednio na ławie szkolnej w Besançon.
Baronowa, jako matka chrzestna, otrzymywała „z urzędu“ wiadomości o wszystkich tych pomyślnych faktach i jak się łatwo domyśleć, nie omieszkała znów od siebie zawiadamiać o nich Berty. Widywała też często swego chrzestnego syna, który jej okazywał szczery szacunek.
Z początkiem 1867 roku, poczciwy doktór rozpoczął już dziewiąty krzyżyk. Coraz też bardziej słabł z każdym dniem. Zgon dawał się przewidywać blizki. Wiedział o tem, ale nie martwił się wcale, żal mu tylko było rozstać się z Armandem. Tym, którzy żyli uczciwie, zacnie, nie straszno jest umierać.
Teraz powróćmy do pana de Nathon.
Hrabia nie został ambasadorem. Nawet doplomatą nie był.
Stanowisko dyplomatyczne wysokie mógł on był wprawdzie otrzymać, ale z przekonań rojalista, nie chciał się zaciągnąć w szeregi cesarstwa. Nie przestał jednak interesować się polityką i nie wyrzekł się oddania swych zdolności i doświadczenia na usługi kraju.
Hrabia podał się na deputata w okręgu normandzkim, gdzie leżały jego dobra. Wyborcy prawie jednomyślnie obrali go swym przedstawicielem w izbie, pomimo rozpaczliwych usiłowań prefekta, popierającego kandydata rządowego.
W Izbie deputowanych najzaciętsi przeciwnicy podziwiali go i nie taili się z szacunkiem.
Pewnego dnia hrabia rzekł z uśmiechem do żony:
— Aż nadto czuje się szczęśliwym, droga Berto... Czasem aż mnie strach bierze na myśl, że nagle może zjawić się jaka chmurka i zasłonić me słońce...
Hrabinie przypadała w udziale znaczna część świetlanych blasków i ciepłych promieni tego słońca.
Po siedmnastu latach pożycia małżeńskiego, kochała i była kochaną jak pierwszego dnia. Przyjście na świat Herminii, zacieśniło jeszcze bardziej węzły tego błogosławionego związku. Berta zachowała powaby młodości i urody po nad zwykłe granice. Kobiety jej zazdrościły. Mężczyźni otaczali ją tak wielkim szacunkiem, że żaden z nich, nawet najzuchwalszy, nie miał śmiałości do niej się zalecać. Dodać należy do tych warunków szczęścia ogromny majątek, przepych książęcy, wszelkie przyjemności życia... Czegóż więc mogło brakować pani de Nathon?
Niczego zapewne, a przecie na jej niebie lazurowem była chmurka...
Berta całując Herminię, nie mogła powstrzymać myśli o tamtem drugiem dziecku, o tym upośledzonym synu, o którym opowiadano jej, że jest tak dobry i ładny, a który urósł, nie zaznawszy wcale pieszczot matczynych.
Armand był szczęśliwy i kochany, wiedziała o tem, ale ona niczem się nie przyczyniła do jego szczęścia. Obcy ją przy nim zastąpili. On ich kochał a jej wcale nawet nie znał.
Widzieć go, słyszeć, mówić doń, podziwiać go, było to gorącem marzeniem Berty... Ale to marzenie kiedy się ziści?.. Wierzyć w to nawet nie śmiała, ledwie miała nadzieję, a to powątpiewanie było właśnie czarnym obłoczkiem na lazurze jej widnokręgu,
Takie były losy osób naszych, w chwili, gdy je zastajemy w pokoju jadalnym pałacu hrabiego w miesiącu październiku 1867 roku.
Śniadanie miało się ku końcowi. Wszedł lokaj w liberyi ciemnej, niosąc list na srebrnej tacy.
— Do pani hrabiny... — rzekł.
Berta wzięła list.
— Od baronowej! — zawołała uradowana, zobaczywszy charakter pisma na kopercie.
— Czytajże prędzej!.. — podchwycił Henryk — i ja chciałbym się dowiedzieć, co słychać u naszej przyjaciółki...
Hrabina zdarła kopertę i poczęła czytać głośno, bez żadnego wahania, wiedziała bowiem, że kuzynka kiedy nawet pisała o Armandzie, czyniła to z taką oględnością, iż nic nie było do zatajenia przed panem de Nathon.
Oto co przeczytała nie bez głębokiego wzruszenia, (czytelnicy łatwo to pojmą) i nieraz potrzebowała użyć niezmiernego wysiłku, ażeby panować nad sobą, głos utrzymać nie drżącym, a w oczach stłumić płomienie.
„...Piszę do ciebie dziś, droga Berto, tylko krótki list polecający, zresztą nazwij go jak chcesz. Niebawem napiszę do ciebie obszerniej (chociaż wkrótce zamierzam sama się wybrać do ciebie), ale dziś chce się zająć tylko jedną rzeczą, a raczej tylko jedną osobą.
Chodzi mi o pewnego młodego człowieka, którego nigdy nie widziałaś, ale mówiłam ci o nim nieraz i który mnie żywo obchodzi.
Jest to mój syn chrzestny, Armand Fangel.
Doktór Fangel, mój stary i wielki przyjaciel, umarł przed kilku tygodniami, pozostawiwszy całe swe mienie (czterdzieści pięć tysięcy franków rocznego dochodu) swemu synowi przybranemu, który z Dijon, gdzie uzyskał stopień doktora praw, wyjechał po to tylko, ażeby być obecnym przy ostatnich chwilach swego dobroczyńcy.
Zdaje mi się, że ci już wspominałam kiedyś, że mój chrześniak (pomijając miłość własną — matki chrzestnej) jest chłopcem niezwykłych zdolności, dystyngowanym pod każdym względem, i nie ma w sobie nic z wadami śmieszności, tak zwykłych u naszej młodzieży. Serce i dusza jego stoją na wysokości inteligencyi jego i umysłu.
Iluż młodych ludzi na miejscu Armanda, znalazłszy się panami bez żadnej kontroli majątku, prawie milionowego, myślałoby tylko o uciechach i rzuciłoby się na oślep w odmęt życia! On zaś jak dotąd, pracuje i dalej. Powiększyć chce jeszcze i tak już duży zasób wiadomości, chce zostać jednym z tych użytecznych ludzi, którzy zostawiają po sobie na ziemi ślady swego przejścia.
Mogłabym nieskończenie wiele mówić z tego tonu... Ale dosyć już pochwał... Przystępuje do rzeczy...
Armand wkrótce wyjeżdża do Paryża, gdzie zamierza osiąść. Prosił mnie, ażebym mu otworzyła wstęp do kilku domów, Pomyślałam przedewszystkiem o twoim i obiecałam mu, nawet bez pytania ciebie, że spodziewać się może uprzejmego przyjęcia, z miłości twojej dla mnie. Jestem pewną, że ani ty, ani p. de Nathon nie dacie zaprotestować tego weksla ciągnionego na was...
Armand Fangel stawi się u ciebie w bardzo krótkim czasie, po otrzymaniu przez ciebie tego listu.
Proszę cię, ażebyś go tak przyjęła, jakgdyby był nie moim synem chrzestnym, ale moim rodzonym synem.
Jeżeli hrabia zechce mu udzielać rad we wszystkiem, co dotyczy jego przyszłości, jeżeli ty znów nie odmówisz mu swoich, w rzeczach elegancyi i stosunków światowych, zostanie wkrótce człowiekiem, nie pozostawiającym nic do życzenia.
Chociaż Armand jest jeszcze zbyt młody, ażeby myśleć o ożenieniu go, nie zawadzi wcale ci wiedzieć, że pieniężnie mówiąc, nie będzie on wcale partyą do pogardzenia. Zrobiłam testament kiedyś w chwili wolnej i uczyniłam go wyłącznym spadkobiercą moim. Owóż moje długoletnie oszczędności pozwoliły mi dojść do trzydziestu pięciu tysięcy rocznego dochodu. Mój chrześniak odziedziczy je po mnie. Co prawda obiecuję sobie, że dam mu na nie czekać o ile można jaknajdłużej, ale w razie jego małżeństwa blizkiego lub dalekiego, zapisane one będą w intercyzie.

Wszystko już powiedziałam, nieprawdaż? Tak. Więc tylko jeszcze całuję cię serdecznie, zarówno jak jasnowłosą Herminię, śliczną córkę jeszcze śliczniejszej matki, ściskam dłoń naszemu kochanemu hrabiemu i pozostaję kochającą was wszystkich troje z całego serca
Blanka de Vergy.

— Jaka to dobra i miła kobieta! — zawołał p. de Nathon, gdy hrabina skończyła czytać — a bardzo słusznie liczy na nas. O! rzecz prosta, iż jej protegowanego przyjmiemy jaknajlepiej! Dzieckiem rodziny naszej będzie, nieprawdaż Berto?
— Tak... — odpowiedziała, a serce o mało co nie wyskoczyło jej z piersi.
I bojąc się, ażeby hrabia nie dostrzegł jej wzruszenia, pośpieszyła dodać:
— Taka rozsądna kobieta jak Blanka, nie może się mylić w zdaniu o ludziach, niewątpliwie zatem syn jej chrzestny, okaże się godnym uprzejmości jaką go otoczymy.
— To jakiś charakter poważny i rzadkiej inteligencyi... — podchwycił hrabia. — Zrobię z niego dyplomatę,
— A ja szczęśliwego człowieka... — pomyślała Berta.


∗             ∗

Baronowa napisała w swym liście: „Armand Fangel stawi się u ciebie wkrótce po odebraniu przez ciebie tego listu“.
Berta długie godziny spędziła nad zbadaniem tego wyrazu: „wkrótce“.
Czy to miało znaczyć nazajutrz, za dwa dni, czy też w przyszłym tygodniu?
Wreszcie przyszła do wniosku, że to być musi „nazajutrz“ i przygotowała się zarówno fizycznie jak i moralnie na tą wizytę, oczekiwaną z taką niecierpliwością, upragnioną tak gorąco. Ubrała się z większą jeszcze starannością, niż zwykle. Włożyła na siebie suknię, w której było jej najlepiej do twarzy, uczesała się tak, ażeby uwydatnić swą anielską urodę i nietkniętą młodość wyrazu twarzy. Ona, co się jej dotąd nigdy nie zdarzało, stała się na ten raz kokietką, chciała ażeby Armand, który o jej wieku zapewne słyszał od baronowej, zdziwi się, gdy zobaczy ją tak młodą i piękną.
To była jeszcze drobnostka. Najtrudniej było przygotować na twarz maskę zarazem uprzejmą i obojętną, jakaby pozwoliła ukryć jej wzruszenie i pomieszanie przy pierwszem spotkaniu. Jak tu zachować właściwą miarę?.. Czy nie lepiej byłoby z początku być trochę chłodną niż zanadto serdeczną?.. Kiedy bliższa nastąpi znajomość, zażyłość, poufałość, będzie miała wtedy prawo stać się powoli, przy niedostrzegalnem stopniowaniu tem, czem była w istocie: przywiązaną, kochającą, macierzyńską.
Jak aktorka, pracująca nad rolą, pani de Nathon układała wyraz twarzy, ruchy, postawę, uczyła się nawet panować nad tonami głosu. Z góry już obmyślała plan rozmowy, spodziewała się, że Armand to i to jej powie, a ona mu to i to odpowie. Jednem słowem usiłowała wszystko przewidzieć i nic nie zdać na łaskę przypadku.
Hrabina, pragnąc mieć swobodę w życiu domowem przy licznych znajomościach towarzyskich, przyjmowała u siebie gości raz na tydzień, co sobotę. W inne dnie bywało u niej tylko małe kółko dobrych przyjaciół,
Dzień, w którym oczekiwała Armanda Fangela, był wtorkiem, według wszelkiego więc prawdopodobieństwa, nikt z osób mniej blizkich, nie mógł zawadzać przy tem spotkaniu.
Pan de Nathon zaraz po śniadaniu pojechał do Parlamentu, dokąd go powoływały prace komisyi. Berta została w salonie sama z Herminią. Dziewczę uczyło się na fortepianie jakiejś trudnej kompozycyi. Hrabina haftowała a raczej trzymała w ręku jakąś robótkę, wcale się nią jednak nie zajmując. Z głową nieco przechyloną, oczyma utkwionemi w kwiaty dywanu, pogrążyła się w myśli.
Około godziny drugiej, Herminia wstała od fortepianu.
— Czy idziemy dokąd, mamo? — spytała.
— Nie, moja droga — odrzekła Berta.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mi się ruszać z domu.
Herminia skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko,
— E! mameczko, to wcale nie racya! — podchwyciła. — Dzisiaj tak ładnie! Słońce tak wesoło świeci... A przytem mameczka obiecała margrabinie de Montlonis, że dzisiaj będę u jej córek... Czekają mnie niezawodnie.
— A prawda... — odparła Berta z uśmiechem — nie można im robić zawodu, ptaszka mego w klatce nie zatrzymam... Czy jest jaki powóz zaprzężony?
Herminia zbliżyła się do okna.
— Jest, faetonik.
— No, to włóż kapelusz, każ się zawieść do margrabiny i ucałuj odemnie Laurencyę i Martę.
— Najprzód ciebie mateczko ucałuję! — zawołało dziewczę uradowane, zarzucając ręce na szyję matczyną — jakaś ty dobra, mameczko!
Herminia wybiegła z salonu i w dwie minut później powóz wyjechał z dziedzińca.
Berta odetchnęła, jakby doznając ulgi.
Mogła więc sama przyjąć Armanda. Zdawało jej się, że przy takiem sam na sam, spotkanie będzie łatwiejsze, że nie mając świadków, będzie się czuła mniej skrępowaną.
Upłynęła godzina, potem druga, potem trzecia. Herminia wróciła. Pan de Nathon przyjechał z parlamentu. Oczekiwanie gorączkowe było daremne. Armand się nie pokazywał.
Hrabina mówiła do siebie z westchnieniem: Przyjdzie jutro! i nazajutrz, przygotowana myślami z dnia poprzedniego do znalezienia się sama z synem, postara się również oddalić Herminię, której dotychczas nie pozwalała nigdy samej jeździć w powozie nawet z zaufanym służącym.
O godzinie trzeciej odezwał się dzwonek w przedsionku, zwiastując czyjeś przyjście. Berta doznała gwałtownego wstrząśnienia, Wstała drżąca, spojrzała W lustro i przeraziła się swoją bladością.
Wszedł lokaj niosąc bilet wizytowy, który oddał pani de Nathon, pytając jednocześnie:
— Czy pani hrabina przyjmuje?
Berta wyczytała:

Armand Fangel.

A. poniżej ołówkiem nakreślone te słowa:
„Ma zaszczyt przedstawić się pod egidą pani baronowej de Vergy“.
— Przyjmuję.. — odpowiedziała niepewnym głosem.
Lokaj wyszedł, powrócił, wymówił z powagą nazwisko gościa, usunął się przed nim i zamknął drzwi.
Syn i matka znaleźli się w obec siebie.
Na co się przydadzą postanowienia z góry powzięte i zawczasu obmyślane dyalogi?..
Bercie zdawało się, że jakiś płomień zasłonił jej oczy, bicie serca czuła aż w głowie, zapomniała o wszystkiem co sobie ułożyła, straciła przytomność umysłu jak pensyonarka, zaskoczona na schadzce, niewiele brakło ażeby nie oniemiała, tak ją paraliżowało wzruszenie.
Na szczęście, nawyknienia kobiety światowej wypłynęły na wierzch wśród tego rozbicia myśli i pozwoliły jej odpowiedzieć w sposób machinalny na pierwsze słowa Armanda. Mówiła, a mówiąc, sama się dziwiła, że słyszy dźwięk swego głosu, tak mało zdawała sobie sprawy z tych frazesów banalnych, jakie jej usta wymawiały, przy automatycznym uśmiechu.
Młodzieniec, sam bardzo onieśmielony, znajdując się po raz pierwszy w salonie wielkiej damy, kobiety światowej, nie był w stanie zwrócić uwagi na to szczególne zachowywanie się hrabiny.
Zresztą stan jej taki niedługo trwał. Pani de Nathon, powściągnąwszy wzruszenie, zapanowała nad umysłem i słowami, po przemijającem przygnębieniu ogarnęła ją niepomierna radość.
Po latach siedmnastu doznawała takiego uczucia, jakie ją upoiło wówczas, kiedy doktór Fangel przyprowadził jej Armanda do zamku baronowej. Syn jej, jako dziecko, przeszedł wtedy dumne nadzieje jej macierzyńskiej czułości. Przeszedł je on i teraz w swej nowej postaci.
Armand był wysoki i smukły, kształty jego regularne, łączyły jak niegdyś wdzięk z siłą. Twarz jego miała wyraz prawdziwej męzkości, przypominający jego ojca i była zarazem arystokratycznie dystyngowaną, jak u matki, do której zresztą wcale nie był podobny.
Głowa jego znamionowała szlachcica, artystę, myśliciela, a oświetlona była wspaniałemi oczyma, których spojrzenie tchnęło stanowczością, szczerością i łagodnością.
Linie ust potwierdzały w zupełności te chlubne cechy.
Armand był w grubej żałobie, a ubrany z takim smakiem, jakiego mógłby mu pozazdrościć niejeden z młodzieży paryzkiej.
— Spodziewaliśmy się pana — rzekła Berta żywo, ażeby ukryć swe wzruszenie, skoro tylko uczuła, że poczyna już trochę panować nad sobą. — Otrzymałam onegdaj list pani de Vergy, zapowiadający mi blizki przyjazd pański... Mówże mi pan o mej drogiej kuzynce a pańskiej matce chrzestnej, która pana jak syna kocha. Mów mi pan i o sobie — wszystko, co pana dotyczy, bardzo nas interesuje... Opowiedz mi pan wszystkie szczegóły o tej bolesnej stracie, jaka pana dotknęła... W pierwszych latach młodości widywałam tego zacnego człowieka, po którym nosi pan żałobę i wielu, co był wart. Pragnęłabym się dowiedzieć o przeszłych trudach pańskich i zamiarach na przyszłość. Gdy mnie pan poznasz, zaufasz mi pan zupełnie, jestem tego pewna, stanę się pańską powiernicą i jak przed Blanką, nie będziesz się pan przedemną z niczem krył.
— Dobroć pani prawdziwie dodaje mi odwagi — odpowiedział Armand bardzo wzruszony. — Baronowa de Vergy zapewniła mnie o pani uprzejmości, ale przyjęcie jakiego doznaję, przechodzi wszelkie moje nadzieje.
Pierwsze lody zostały przełamane. Młodzieniec zapomniał o nieśmiałości i w długiem opowiadaniu wykazał z czarującą prostotą zalety umysłu i serca. O Blance wyrażał się z uczuciem i szacunkiem bez granic, jakiemi go przejmowała ta protektorka tak dobra i tak łaskawa. Wdzięczność zaś wiekuistą dla doktora Fangela, wypowiedział tak wzruszającemi słowy, że Berta przyłożyła chustkę do zwilgotniałych oczu. Armand płakał.
— Niech mi pani przebaczy — wyjąkał — żem łez nie powstrzymał w obec pani... Gdy pomyślę o tym, który był dla mnie więcej niż ojcem, nie jestem w stanie ich powściągnąć.
Pani de Nathon odjęła chustkę od oczu.
— Po co się pan usprawiedliwia?.. — rzekła — wszak widzi pan, że i ja płaczę...
Pytany przez hrabinę, Armand mówił o swych naukach, pragnieniach, nadziejach. Wszystko w nim było poważne, ale ta powaga nie miała w sobie ani trochę pedanteryi ani napuszoności i bynajmniej nie pozbawiała go młodzieńczości. W duszy tej dobrze zahartowanej łatwo można się było domyśleć świeżych młodzieńczych złudzeń.
Po dwugodzinnej rozmowie, wstał wreszcie z miejsca.
— Hrabiemu de Nathon — rzekła doń Berta — czas cały zajmują teraz prace komisyi parlamentarnych... Chciałabym mu jednak pana niezwłocznie przedstawić, bo wiem, jak wielce pragnie on pana poznać. Ponieważ pan przyjechał do Paryża dopiero wczoraj, chyba jeszcze pan nie możesz być bardzo zajęty... Miałby pan dzisiaj wieczór wolny?
— Tak wolny jak cudzoziemiec, przybyły do miasta, w którym nie zna nikogo... — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
— To niechże pan z nami zje obiad... To obcesowe zaproszenie dowodzi panu najlepiej, że pana traktuję już po przyjacielsku... Pan de Nathon wdzięczny panu będzie za taką dla nas łaskawość... Wszak się pan zgadza?
— A naturalnie, i doprawdy pani, czuję się wzruszony taką życzliwością.
— Zatem zobaczymy się wieczorem... jemy obiad o siódmej.
Armand skłonił się i już miał opuścić salon. Hrabina podała mu rękę, którą on uścisnął z uszanowaniem, nie zauważywszy, jak ta drobna arystokratyczna rączka zadrżała przy dotknięciu się jego dłoni.
O wpół do siódmej powrócił pan de Nathon.
— Henryku — rzekła doń Berta — p. de Fangel, syn chrzestny Blanki, był dzisiaj u mnie... pragnie gorąco być ci przedstawionym...Zaprosiłam go na obiad...
— Dobrze zrobiłaś moja droga... I jakże tam ten młodzieniec... Spodziewam się, że jesteś z niego zadowolona?
— Pozwól mi nie wyjawić żadnego o nim zdania.
— A to dlaczego?
— Sam go osądzisz i jestem ciekawa, czy tak samo ci się wyda, jak mnie...
— To chyba nie może ulegać żadnej wątpliwości. Wiesz o tem dobrze, że mamy jeden umysł jak mamy jedno serce... Dotąd nie było przykładu, ażeby któremu z nas wydało się to brzydkiem, co się drugiemu podobało... I dziś będziesz miała znów tego dowód.
Na kilka minut przed siódmą, służący oznajmił o przyjściu Armanda Fangela i odrazu panu de Nathon spodobała się jego powierzchowność i postawa.
Berta, dla której twarz mężowska nie miała tajemnic, czuła, jak jej z radości tajonej twarz płomienieje, czytała bowiem z oblicza męża budzącą się w nim sympatyę. Spuściła oczy, ażeby w nich nie można było dojrzeć błysków mimowolnej dumy.
Wytrawny znawca rzeczy i ludzi, posiadał zdanie bardzo wyrobione. Przy niezwykłej grzeczności w obejściu umiał człowieka badać wcale niegorzej niż sędziowie śledczy. Rozmowa przez minut kilka wystarczała mu do poznania ludzkiej myśli i wartości moralnej, choćby wśród najświetniejszych pozorów.
Tysiąc razy w życiu przekonał się, że to, co mu się wydało podejrzanem, było rzeczywiście tylko blichtrem, maską obłudy i fałszu. Tysiąc razy miał sposobność powtórzyć sobie wiersz bajkopisarza Lafontaina:

„Z daleka to coś jeszcze, lecz nic nie jest z blizka“.

Prawdziwej więc i przyjemnej niespodzianki doznał, widząc, że Armand Fangel wygląda na lepszego niż się nawet spodziewał, będąc już przecie dlań życzliwie usposobionym na skutek listu baronowej, której trafność zdania wielce cenił.
Podczas obiadu rozmowa między mężczyznami była bardzo ożywiona, a w którą bądź stronę zwrócił hrabia swe ukradkowe badanie, zawsze otrzymał jednako pomyślny rezultat.
Po obiedzie w salonie, kiedy Armand rozmawiał z Herminią, Berta podeszła do męża, który właśnie słodził kawę w filiżance.
— I cóż? — spytała go po cichu.
— Ha, moja droga — odpowiedział Henryk — odpisz Blance, że jej winszuję takiego chrzestnego syna. Czemu on nie jest bratem Herminii? O! dopiero byłbym z niego dumny! Nie spotkałem jeszcze takiego chłopca! Wszystkiem będzie czem zechce. Dość mu będzie obrać cel i iść do niego, a niezawodnie go osiągnie. Wszak i ty go tak oceniłaś?
— Tak.. — wyszeptała Berta, — I ja tak sądzę... Ale sobie nie ufam, a twego zdania jestem zupełnie pewna. Gdyby Blanka tu była, toby się ucieszyła, słysząc coś powiedział.
P. de Nathon poprosił Armanda, ażeby usiadł przy nim, a jasnowłosa Herminia, wyraźnie się skrzywiła, że jej go zabierają w pośród bardzo interesującej pogadanki. Przystąpiła do hrabiny.
— Patrz mamo — rzekła, robiąc minkę rozpieszczonego dziecka — papa już sobie przywłaszczył pana de Fangel. Znów zaczynają rozmawiać o tych poważnych rzeczach, jak przy obiedzie... To wcale niezabawne! Żałuję serdecznie tego pana!
— Jakże ci się on podoba?
— Bardzo, tylko trochę za uczony!.. Co za otchłań wiedzy, mój Boże!.. Szkoda wielka, że nie jest synem cioci baronowej, tylko chrześniakiem... Nazywałabym go kuzynkiem...
— Podoba się im dziś — myślała pani de Nathon — jutro go pokochają!.. A to mój syn!.. A ja nigdy nie przestanę być dla niego obcą!..
Tymczasem hrabia mówił:
— Moje drogie dziecko — rzekł — wszak pozwolisz mi pan tak cię nazywać, pomyślemy trochę o twej przyszłości... Masz zapewne jakieś nadzieje, jakieś marzenie... W twoim wieku i w twojem położeniu, byłoby zbrodnią ich nie mieć.
— Uspokój się, panie hrabio, mam je.. — odpowiedział Armand z uśmiechem.
— Chwała Bogu!.. Jakiż cię zawód najbardziej pociąga?..
— Jestem doktorem praw, Myślałem o adwokaturze,
— Bardzo dobrze. Ale adwokatura powinna być dla ciebie środkiem a nie celem. Przejdziesz pośród adwokatury paryzkiej, zostawiając po sobie świetne ślady i pójdziesz wyżej... Jedyna karyera, gdzie możesz odegrać dużą rolę, do jakiej cię przeznaczają twe niepowszednie zdolności, jest karyera polityczna. Jesteś mówcą, czuję to... Tryumfami przed kratką poprzedź tryumfy swe na trybunie... Gdy będziesz deputowanym, od ciebie zależeć będzie zostać ministrem.
— Ja deputowanym? — zawołał Armand.
— Bezwątpienia... W czem masz swój majątek?
— Czterykroć sto tysięcy franków w rencie skarbowej i pół miliona w dobrach, w departamencie Doubs.
— Cudownie!.. Wyborcy z Doubs tem pewniej powołają cię do Izby, że mamy przed sobą kilka lat do przygotowania wyborów... Ale tymczasem potrzeba pracować... Przy pracy możesz zostać gwiazdą. Cóż chcesz?
— Chciałbym. Ale...
— Tylko bez ale! — przerwał Henryk. — Skromność prowadzi do zwątpienia o sobie... Duma dobrze umieszczona, wywyższa człowieka. Przy twoich zdolnościach dość chcieć, ażeby módz. Trzeba ci jeszcze odbyć edukacyę polityczną... Ja się jej podejmuję...
— Pan, panie hrabio!..
— Tak, ja... i nie dziękuj mi! Najlepszemi lekcyami są lekcye doświadczalne... takie mieć będziesz. Chcę ci coś zaproponować...
— I owszem, każdą propozycyę od pana przyjmę i Bóg wie, z jaką wdzięcznością!..
— Ja także jestem ambitny. Wypadki polityczne zwichnęły moją karyerę... Odtąd jedynem mojem marzeniem być użytecznym krajowi. Wiedzą o tem w Izbie i zewsząd wali się na mnie robota. Czasem boje się upaść pod jej ciężarem. Potrzeba mi współpracownika, drugiego siebie... Szukałem i nie znalazłem. Nikt dotąd nie obudził we mnie takiego ślepego zaufania, jakie trzeba mieć dla człowieka, przy którym myśli się głośno...
— A czy takie zaufanie będzie pan miał do mnie? — spytał Armand Fangel nieśmiało.
— Wiesz o tem dobrze, że go jesteś wart... Nieprawdaż?
— Tak.
— Więc oddaj mi się tak, jak ja ci się oddam, a uczynię z ciebie takiego człowieka, jakim byłbym, gdyby mi rewolucye pozwoliły... Cóż, chcesz?
— Chcę.
— Zgoda?
— Zgoda.
Pan de Nathon wyciągnął do Armanda rękę, którą tenże uścisnął w swoich, poczem mówił dalej:
— Każdemu innemu ofiarowałbym nie jakieś honoraryum, lecz kredyt u mego bankiera, z którego mógłby korzystać dowoli... Ty bogaty jesteś, nie mówię ci więc o pieniądzach... Jeden z pawilonów w tym pałacyku jest nie zamieszkany, ma oddzielne i osobne wyjście, będziesz tam zupełnie swobodny, należą doń jedna stajnia i wozownia... proszę cię, przyjmij to mieszkanie...
— Ależ, panie hrabio, nie śmiem...
— Tylko się nie sprzeciwiaj, bardzo proszę. Jeżeli chcesz, będziesz mi płacił komorne... Czy tego chcesz koniecznie? Życie będziesz miał bardzo mozolne... Co rano od szóstej do jedenastej pracować będziemy razem... Śniadanie będziesz jadł z nami... Gdy będziesz miał sprawy, pójdziesz do sądu, jeżeli nie, to do izby deputowanych... Dostaniesz bilet wejścia do trybuny dziennikarskiej... Obiad jeść będziesz tutaj, gdy ci się spodoba przyjść... Wieczorem rozporządzasz sam... Dobrze ażeby młody człowiek był młodym i ażeby po pracy miał trochę przyjemności. Wszak zgoda na taki program?
— Ależ zgoda, panie hrabio... i nie wiem jak mam wypowiedzieć panu...
— Najlepiej nic nie mówiąc — przerwał pan de Nathon, poczem zwrócił się do hrabiny i dodał:
— Moją droga Berto, nasz młody przyjaciel zostaje u nas pensyonarzem, zamieszka w pawilonie i już się z nami nie rozstanie, bo będzie drugim mną. Napisz do Blanki, że jej syn chrzestny należy odtąd do naszej rodziny.
Hrabina spuściła głowę i nie odpowiedziała nic.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.