Dziecię nieszczęścia/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię nieszczęścia |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1887 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Szebeko |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Majster był małym człowieczkiem, chudym, mizernym, około lat pięćdziesięciu pięciu. Opiłki żelaza przypruszały mu włosy i ubranie. Usta miał jeszcze pełne jedzenia, a minę kwaśną, snać go oderwano właśnie od obiadu.
Ale na widok klientki niezadowolenie to znikło.
Ukłonił się pani de Nathon i przybrał minę, węszącego zarobek.
— Panie majstrze — rzekł Rossignol. — Mamy tu zabawny „stalunek“. Mateczka Bóg wie co chce nam dać za zrobienie podrabianych kluczy...
— Co?.. — zawołał ślusarz, nadstawiając uszy — jakto?.. klucze podrabiane? I to w mojej pracowni mówić! w mojej pracowni znanej od dziada, pradziada! Patrzcie Państwo! A to sobie dobre!..
— Oto odcisk — podchwycił Rossignol — a pani się wykręca ażeby nie pójść za nią do domu.
— Mój panie — rzekła hrabina, odzyskując nareszcie zimną krew — co to wszystko znaczy?... Chcę obstalować klucz, zdaje się, że to rzecz bardzo zwykła i prosta... Pański robotnik nie chce się podjąć zamówienia, nie mam prawa go zmuszać, ale jakiem prawem on nie pozwala mi wyjść ze sklepu i po co jeszcze przywołuje pana?
— Moja pani — odparł ślusarz, na którym bardzo małe wrażenie sprawił ton stanowczy i arystokratyczny pani de Nathon — wyobraź sobie, że wejdziesz do apteki i chcesz tam kupić arszenniku... to cóż? myślisz pani, że jak ci nie sprzedadzą, to na tem już koniec, że nie postarają się dowiedzieć, do czego pani arszenniku potrzeba?
— Arszenniku! — powtórzyła Berta — ale cóż to za związek z tem?
— Arszennikiem truje się ludzi, podrobionemi kluczami ograbia się ich... Widzi pani, że jest związek.. A przytem takich rzeczy sprzedawać niewolno!
— Cóż znowu! — zawołała hrabina z oburzeniem mógłżeby pan mnie podejrzewać.
— E! słuchaj, moja pani, w tem wszystkiem musi być jakiś brzydki interes, nieraz bardzo ładnie okryte damy należały do band złodziejskich...
— Za kogóż mnie to pan bierze?
— Biorę panią za osobę, której nie znam, a która chce mieć zrobiony klucz podług odcisku... A gdzie jest zamek?..
— W mojem mieszkaniu.
— No, to Rossignol pójdzie z panią, a jak zamek zobaczy, najpokorniej panią przeprosi. Namyśliłaś się pani, cóż, dobrze?
— Nie, mój panie... Nie chcę już klucza i nikt ze mną nie pójdzie...
— A dlaczego to, z przeproszeniem pani?
— To już moja w tem rzecz.
— Bardzo dobrze... No, to chodźmy do komisarza policyi.
— Do komisarza!.. — powtórzyła Berta, a zdawało jej się, że to wszystko śni się jej tylko.
— To bardzo porządny człowiek... musiałaś pani nieraz o nim słyszeć... Wytłomaczysz się pani przed nim... Rossignol pokaże pani drogę... to tylko dwa kroki ztąd.
— Panie — wyrzekła Berta, składając ręce — jestem kobietą uczciwą...
— Tem lepiej dla pani!.. a i komisarzowi sprawi to przyjemność.
— Jestem kobietą z towarzystwa...
— Z jakiego?.. — spytał ślusarz, śmiejąc się rubasznie.
Berta wyprostowała się dumnie.
— Tylko bez obelg, mój panie! — wyrzekła. — Jestem hrabiną de Nathon!
— „Małżonką“ tego bogatego deputowanego, który ma pałac na bulwarze Hausmana.
— A teraz, skoro pan wiesz kto jestem, pozwól mi wyjść...
— Chwileczkę!.. ja nic jeszcze nie wiem. Łatwo to powiedzieć, że się jest hrabiną... Być może nawet, że pani nią jesteś, ale jak na hrabinę (a hrabiny do tego nie przywykły) bardzo wprawnie zdejmujesz pani odciski zamków...
— Zatem jakich pan żądasz dowodów? — spytała pani de Nathon, a gniew wzmagał się w niej — powiedz pan prędko!
— Rzecz da się załatwić tylko w jeden sposób, jeżeli pani jesteś rzeczywiście tem co mówisz i jeśli w tem wszystkiem tylko jakaś tajemnica niezagrażająca dobru bliźniego, bądź pani spokojna... uszanuje się pańską tajemnicę... Pani sobie pójdziesz, a o dziesięć kroków za panią, Rossignol z narzędziami... Jeżeli w drodze będziesz pani chciała wywinąć mu kominka, każe cię aresztować pierwszemu lepszemu policyantowi... Jeżeli przeciwnie, zobaczy, że pani weszłaś do pałacu deputowanego, zgłosi się tam w pięć minut i powie odźwiernemu, że jest robotnikiem na którego pani czeka. Pani musisz mieć przecie u siebie jaki popsuty zamek... On go pani naprawi, a jutro będziesz pani miała klucz.
Trzeba się było poddać losowi i wypić kielich upokorzenia do dna. Hrabina pochyliła głowę.
— Dobrze — odezwała się — niech ten człowiek idzie za mną.
I wyszła z warsztatu, zaczerwieniona ze wstydu pod czarną koronką woalki.
W drodze nie odwróciła się ani razu. Słyszała za sobą na asfalcie chodnika, odgłos prędkich i podskakujących kroków Rosssignola, którego bawiła wybornie ta przygoda.
Skoro tylko znalazła się w swym pokoju, wzięła ze stoliczka małą, bardzo delikatnej roboty szkatułkę, okręciła chustkę około kluczyka i ruchem gwałtownym złamała go w zamku.
Ledwie zdążyła to uczynić, gdy zjawił się służący.
— Przyszedł — rzekł — jakiś robotnik ślusarski, którego pani hrabina zamówiła.
— Niech wejdzie.
Ukazał się Rossignol, z pełną narzędzi torbą, przewieszoną przez plecy, z czapką w ręku; twarz jego zuchwała wyrażała jaknajzupełniejsze zgłupienie. Od przepychu książęcego, jaki się dokoła roztaczał przed nim, w głowie mu się kręciło.
— Fiu! fiu! — myślał sobie. — To tutaj jeszcze ładniej niż w teatrze, kiedy grają melodramat... Jakie mi meble!.. To ci szyk!.. Patrzcie państwo, a ja tej hrabinie mówiłem „moja mateczko“ i miałem ją za zwyczajną złodziejkę. A to we łbie kołowrot!
Lokaj wyszedł z pokoju.
— Proszę pana — odezwała się Berta do Rossignola tonem jaknajspokojniejszym — ukręciłam ten kluczyk w zamku, chcąc otworzyć szkatułkę... Czy można to naprawić?
— To niełatwa sztuka, pani hrabino, bo robota delikatna — odpowiedział robotnik — ale człowiek zna na to różne kawały, to się i zrobi... za dwa dni będzie pani miała wszystko zreparowane...
Tu Rossignol zniżył głos, przybrał minę arcytajemniczą i rzuciwszy dokoła badawcze spojrzenie, jak to widział w teatrze, gdy się aktor przygotowuje do wyjawienia czegoś nadzwyczajnego, dodał:
— I przyniosę pani razem to, czego pani chciała... Stary schował odcisk... Sam się do tego wezmę, to będzie pieścidełko... pani hrabina będzie zadowolona i wychwalać mnie będzie co niemiara.
— Czekać będę na pana pojutrze o drugiej... — podchwyciła Berta — oddasz pan tę robotę tylko mnie i to jeżeli będę sama...
Rossignol wdzięcznie (jak mu się zdawało) przymrużył oko.
— Rozumiem!.. — rzekł — ani widziałem, ani słyszałem... Zawsze byłem niewolnikiem dam!..
— Pragnę — mówiła dalej pani de Nathon — ażeby się nikt nie dowiedział, co zaszło dzisiaj i niechaj nikt nie wie o istnieniu tego klucza, który mieć będę... Masz pan tu za nierozgłoszenie...
Mówiąc to, Berta otworzyła szufladę, wyjęła z niej tuzin luidorów i włożyła je Rossignolowi do ręki.
Ten z niezmiernem uniesieniem wsunął do kieszeni sztuki złota, przedstawiające dla niego tyleż posiedzeń w knajpie, a jakie powodzenie na balach zarogatkowych!
— „Będzie!“ — szepnął, upojony raptownie dotknięciem się szacownego kruszcu. — Człowiek będzie milczał jak szczupak na półmisku! Cicho! tajemnica! To będzie dla mnie hasłem... Znam ja przecie intryżki kobiece! Niech pani tylko spyta o Rossignola na balu pod „Białą Królową.“ Zobaczy pani... ja jestem za płcią piękną i przeciw mężom... Obiecuje pani anielski klucz,,,
I zanucił piosnkę z „Pięknej Heleny“:
Głębokie obrzydzenie opanowało Bertę i przez chwilę dało jej zapomnieć o wszystkiem innem. Gotowa była wypędzić tego zuchwalca, którego wstrętna poufałość znieważała ją, ale temu człowiekowi dość było powiedzieć słowo, ażeby ją skompromitować. Wstrzymała się.
— Idź pan... — szepnęła — a niech pan będzie punktualnym.
Jednocześnie nacisnęła guzik u dzwonka elektrycznego. Zjawił się służący.
— Odprowadź tego pana... — rzekła doń hrabina.
Rossignol ukłonił się jej niezmiernie nisko, z miną uradowaną, wskutek posiadanego w kieszeni złota. Szkatułkę wziął pod pachę i poszedł za lokajem.
Pani de Nathon pozostawszy sama, zdjęła wreszcie woalkę, której nie podniosła podczas rozmowy z robotnikiem i upadła na krzesło.
— O! żony wiarołomne, biedne zbłąkane istoty — jęknęła — jakże was żałuję!.. Za jakąż cenę wstydu, upokorzeń, musicie kupować upojenie występnej namiętności, kiedy tak drogo przychodzi nabywać tajemniczą radość z najświętszej miłości... miłości matki dla syna!..
Lokaj przeprowadził robotnika aż do przedsionka i tu, przez oszklone drzwi pokazując mu bramę; rzekł doń, klepiąc go protekcyonalnie po ramieniu:
— Ot tędy, mój młodzieńcze... Staraj się zadowolić panią hrabinę a nie pożałujesz.
— E! ja już jestem kontent, mój stary! — odparł Rossignol i w wywzajemnieniu poklepał lokaja po brzuchu, ku niepomiernemu tegoż oburzeniu, potem z fantazyą otworzył drzwi i wyszedł, gwiżdżąc po cichu galop z „Orfeusza w Piekle“:
— Tfu! — mruknął lokaj — co to za gbury ci prostacy z ludu!..
I wrócił majestatycznie do przedpokoju, gdzie właśnie oderwał się od czytania dziennika.
W chwili gdy ślusarz wyjść już miał przez furtkę przy bramie potrącił o jakiegoś młodego służącego w liberyi. Uderzenie w ramię było tak silne, iż mogło wywołać kłótnię, ale zaledwie spojrzeli na siebie ze złością, jak dwa zacietrzewione koguty, twarze im się wyjaśniły i jednocześnie z ust im się wydarły okrzyki:
— August!
— Rossignol!
— To z ciebie ślusarz!
— A tyś w obowiązku?
— Jak mówisz.
— Jak widzisz.
Wyściskali się za ręce, poczem służący zapytał:
— Masz czasu dziesięć minut?
— Kwadrans, — odparł Rossignol — godzinę, nawet dwie, jak mi się podoba... ja robię od sztuki... a dziś już się narobiłem... człowiek jak ptak swobodny... No, a ty
— O! ja nie mogę robić co mi się podoba... Biorę tylko zasługi.
— Ba!.. miejsce musisz mieć dobre...
— Inaczejby mnie nie było... Chodźmy napić się wina grzanego... znam tu niezłą knajpkę...
— Dobrze, ale kiedy funda, to ja zafunduje cygar...
I razem wyszli.
August, przystojny chłopiec dwudziestopięcioletni, ubrany w liberyę niezmiernie starannie, był dany na służącego Armandowi Fangel przez pana de Nathon.
Jako służący miał takie zalety, że był żywy, zręczny, ale po za tem, sporo miał w sobie ciekawości, chytrości, żyłki próżniaczej i obłudy, lubił dużo jeść, dużo pić i hulać.
U Armanda był hojnie płatny, a bardzo mało miał do roboty. Armand nie chciał, ażeby służący czekał nań wieczorem. Zaraz po obiedzie August słał łóżko panu, nakładał drzewa przed kominkiem, pantofle stawiał opodal, na stole lampę, w przedpokoju zapalał małą lampę, a potem już był wolny i ubrawszy się elegancko w swoje ubranie, bywał na wszystkich balach, gdzie się zbierało podobne doń towarzystwo.
Grał tam rolę zarządzającego wielkim magazynem nowości, albo studenta prawa lub medycyny i gęstą miną niejednego wyprowadził w pole.
Na balu w „Ogrodzie Idalii“ poznał się z Rossignolem. Młodzi ludzie zabrali z sobą znajomość w przerwie między kontredansami, przy czterech kieliszkach. Ale August nie podejrzewał wcale, że Rossignol jest rzemieślnikiem, a Rossignol ani się domyślał, że August może być tylko prostym służącym.
Obadwaj byli dla siebie z niezmiernym szacunkiem.