Dziecię nieszczęścia/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię nieszczęścia |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1887 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Szebeko |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani de Nathon czuła jakiś dziwny, tajemniczy pociąg do tego mieszkania i nie mogła mu się żadnym sposobem oprzeć.
Zdawało jej się, że teraz bliżej jest syna swego nieobecnego, bliżej, niż kiedy codzień Armand Fongel siedział ledwie o kilka kroków od niej przy obiedzie lub w salonie.
W obec innych musiała nakazywać milczenie uczuciu, które ją trawiło, i mówić do młodzieńca tak, jak do obcego.
Przeciwnie — mówiła sobie — gdy będzie sama w mieszkaniu tem, które mocą wyobraźni wypełniała obrazem ukochanego dziecka, wolna będzie wtedy od wszelkiego przymusu i będzie mogła swobodnie wywnętrzyć swe serce.
Chciałaby życie spędzić w tem mieszkaniu, ale powstrzymywała ją jeszcze resztka przezorności...
Nie śmiała...
Pewnego dnia jednak gorączka nerwowa wzięła nad nią górę i Berta już nie próbowała się oprzeć.
Była to właśnie jedna z sobót miesiąca lutego. Mniemając, że hrabia znajduje się, jak zwykle, w izbie wraz z Armandem, który pisywał artykuły polityczne do jednego z głośnych czasopism i bardzo żarliwie wysiadywał w trybunie dziennikarskiej, pani de Nathon zostawiwszy Herminię z nauczycielką języka angielskiego, minęła galerję, ręką drżącą zapuściła klucz w zamek, otworzyła skasowane drzwi, zamknęła je za za sobą i wślizgnęła się do mieszkania.
Pewna, iż jest samą, szła bez ostrożności i w pokoju sypialnym, gdy się zbliżała już do salonu, potrąciła zlekka sprzęt jakiś.
Ponieważ pawilon ogrzewany był kaloryferem z pałacu, Armand kazał powyjmować wewnętrzne drzwi. Podwójne portjery z ciężkiej makaty zastępowały je wszędzie a fałdy ich szerokie spadały aż na podłogę.
Łoskot od potrącenia sprzętu był bardzo słaby; jednakże czyjś głos z salonu zapytał:
— Czy to ty, Auguście?
Pani de Nathon, która już podnosiła portjerę, zadrżała do szpiku kości. Armand był tu, o kilka kroków od niej... Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, niezawodnie nadejdzie i zaskoczy ją!
Cóż mu powiedzieć, ażeby mu swą obecność wytłomaczyć?
Hrabina żywo cofnęła się w tył i raczej umarła niż żywa schowała się, jak mogła za firanki przy wielkim łożu z baldachimem w stylu Ludwika XIII.
Serce jej bić przestało. Uczepiła się obiema rękoma łóżka, innaczej nie utrzymałaby się na nogach.
Portjera poruszyła się. Armand przestąpił próg sypialni, spojrzał, nie zobaczył nic, sądząc że się omylił, powrócił do salonu.
Zaledwie znikł, gdy Berta, opuściwszy swe schronienie i stąpając po cichu (co zresztą było łatwo na rozpostartym grubym dywanie), podążyła tą drogą, którą przybyła, zeszła po trzech stopniach schodów i otworzyła z niezmierną ostrożnością drzwi komunikacyjne.
Cóż się z nią stało, kiedy pośród galerji ujrzała pana de Nathon rozmawiającego w sposób bardzo ożywiony z jednym z przyjaciół...
Na szczęście, obaj mężczyźni stali do niej zwróceni tyłem a ożywiona rozmowa nie pozwoliła im dosłyszeć odgłosu klucza, obracanego w zamku,
Z jednej strony Armand! — z drugiej Henryk!
Nieszczęśliwa kobieta była uwięzioną a cudu chyba było potrzeba, ażeby nie została odkrytą.
Usiadła na stopniu schodów i postanowiła czekać aż w galerji nie będzie nikogo.
Tak upłynęło pięć czy sześć minut, które jej się wydały nieskończenie długiemi.
Potem nagle szalony przestrach owładnął jej rozgorączkowanym umysłem. Powiedziała sobie, iż może Henryk, potrzebując o czemś zawiadomić Armanda, zechce skorzystać z posiadanego klucza, otworzy nagle drzwi i tu ją zastanie.
— Padłabym martwa.. — pomyślała.
Pod ciosem tego nowego uderzenia, pani de Nathon namyśliła się, iż na mniejsze niebezpieczeństwo naraża się wewnątrz mieszkania, gdzie może się przynajmniej schronić, jak przed chwilą.
Wróciła do sypialni i po raz drugi ukryła się za firankami łóżka.
Prawie w tej chwili dzwonek przerwał milczenie i Berta usłyszała, jak oznajmiono:
— Pan wicehrabia de Mornay.
Maksym de Mornay był człowiekiem z jak najlepszych towarzystw. Hrabia de Nathon bardzo go poważał i zachęcił Armanda Fongel do bliższej z nim zażyłości.
Berta odetchnęła.
Skoro Armand nie był już sam, więc prawdopodobnie nie przestanie być ciągle w salonie dopóki potrwa wizyta przyjaciela.
Dzięki temu uspokoiwszy się, zapragnęła znów bardzo gorąco być niewidzialnie obecną przy rozmowie syna z wicehrabią.
Dla zaspokojenia ciekawości, dość było zbliżyć się do podwójnej portjery, przedzielającej dwa pokoje.
Któraż córka Ewy zdołałaby się oprzeć?
Pani de Nathon nie oparła się. Przeszła przez pokój, uchyliła nieco makaty i oto, co usłyszała:
— Mój drogi, przyjacielu — mówił wicehrabia — tylko co wróciłem do domu i zastałem list twój. Coś do mnie zostawił dziś z rana... Nie straciłem ani chwili i czemprędzej przychodzę.
— Dziękuję ci, Maksymie — odpowiedział Armand. — Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć...
— Tak, niezawodnie, w każdej okoliczności... Napisałeś, że mnie potrzebujesz...
— Tak, potrzebuję ciebie...
— Tem lepiej! — O cóż chodzi?
— Pójdziesz ze mną tej nocy na bal maskowy do Opery...
— Na bal Opery... — powtórzył wicehrabia z wyraźnem ździwieniem.
— Tak...
— O! mój drogi, nigdybym był nie odgadł!.. Znam cię, jako człowieka poważnego, cóż to więc za szczególny kaprys nęci cię do tego motłochu?..
— To wcale nie kaprys, wierzaj mi! Nie dla swojej przyjemności tam pójdę... Bal Opery będzie dla mnie przedsionkiem lasku Bulońskiego...
— Pojedynek?...
— Spodziewam się... mam nadzieję...
Usłyszawszy powyższą rozmowę, pani de Nathon, zdjęta niewysłowioną boleścią, uczuła się blizką zemdlenia i poczęła drzeć cała, ale chciała wysłuchać wszystko do końca, zebrała więc wszystkie siły i słuchała dalej.
— Miałem cię za nieprzyjaciela pojedynków...— podchwycił wicehrabia.
— Nie myliłeś się... jestem nim, jak każdy rozsądny człowiek musi nim być... Ale niestety zna się o tem tylko takie piękne teorye... ale gdy się nadarzy sposobność, idzie się na miejsce spotkania ani mniej, ani więcej, jak ci, na których szaleństwo piorunowało się właśnie... Ładna to rzecz teorya, mój drogi, lecz bardzo niepraktyczna... Co, jako zasada teoretyczna, nazywa się „filozofią“, w życiu praktycznem zwie się „nikczemnością".
— Tak, niestety, to prawda!... Ale wróćmy do ciebie... kto się poważył ci ubliżyć?...
— Nikt... Przeciwnik mój nie zna mnie wcale i wyzwanie pójdzie odemnie...
— Daremnie usiłuję zrozumieć...
— Zaraz ci pomogę... Nie byłeś wczoraj na Włochach .. Przynajmniej nie widziałem cię...
— Spędziłem wieczów w ambasadzie angielskiej.
— Ja, jak zwykle, miałem miejsce w orkiestrze... zaraz za moim fotelem siedział jakiś pan wyorderowany, lat czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu, wyelegantowany przesadnie, typ starzejącego się hulaki, znającego wszystkie damy półświatka... przesyłał im końcem palców to lekkie ukłony, to całusy... Wstrętne to było i śmieszne...
— Widać, że rzadko bywasz w teatrze Rozmaitości, inaczej nie dziwiłby cię typ taki... Ale jakie to wszystko ma znaczenie?
— Posłuchaj... — podchwycił Armand. — Obok tego jegomościa znajdował się podobny mu elegant, ale mniej śmiały i znacznie młodszy, który go słuchał, potakiwał, podziwiał i odpowiadał w potrzebie, słowem odgrywał rolę podrzędnego satelity przy tej błyszczącej gwieździe. Ci panowie tembardziej mnie drażnili, że przyszedłem dla muzyki, a oni przeszkadzali mi słuchać...
Podczas pierwszego międzyaktu opuściłem swe miejsce i poszedłem złożyć wizytę w jednej z lóż...
— W mojej... — szepnęła do siebie pani de Nathon.
Armand mówił dalej:
Gawęda obu moich sąsiadów znów się zaczęła, z podniesieniem kurtyny drugiego aktu. Trzymam się zasady, że w teatrze należy być cierpliwym i unikać wszelkich głupich sprzeczek, z uległością więc poddałem się niemiłemu losowi... Nastąpił drugi międzyakt. Wstałem, obróciłem się tyłem do sceny i lornetowałem po sali. To samo uczynił elegant i jego towarzysz. Starałem się nie słuchać ich rozmowy idjotycznej i uwag wysoce nieprzyzwoitych, gdy nagle drgnąłem gwałtownie usłyszawszy nazwisko wymówione przez młodego fircyka...
Obadwaj hultaje mieli zwrócone olbrzymie lornety na lożę, gdzie przed godziną miałem zaszczyt być przyjętym.
Stary hultaj wzruszył ramionami i rozśmiał się drwiąco.
Zapytany przez towarzysza, opowiedział głośno nie wiem już jaką niedorzeczną i potwarczą bajkę! śmiał mówić, że ta kobieta święta i najniewinniejsza ze wszystkich była gdzieś tam na prowincji przed ślubem bohaterką awantury miłosnej...
Trząsłem się z gniewu. Dziesięć razy otwierałem już usta, ażeby przerwać nikczemne opowiadanie... Dziesięć razy podnosiłem rękę, ażeby wypoliczkować łotra. Zatrzymała mnie obawa skandalu... A zresztą jakiem prawem w miejscu publicznem wystąpić miałem jako rycerz kobiety, której nie jestem nawet krewnym?...
Wściekłość mnie pożerała.... Powiedziałem sobie, że po skończeniu przedstawienia, przy wyjściu, znajdę pretekst jakikolwiek, ażeby wyzwać tego człowieka, nie dając odgadnąć prawdziwej przyczyny wyzwania.
Przypadek nie pozwolił mi urzeczywistnić tego projektu.
Podczas trzeciego aktu, stary łotr rzekł do swego sąsiada:
— Ona na mnie czeka... Będę punkt o drugiej albo w „foyer“ przed zegarem, albo w loży nr. 12. Pójdziemy na kolacyę ż Karoliną i Korą.
To powiedziawszy, wstał prędko, nie zwracając uwagi na szmer sąsiadów, którym przeszkadzał.
Wyjść za nim, dogonić go w korytarzu i zelżyć niezwłocznie, byłoby bardzo łatwo, ale chyba wielce nierozsądni.
Przeciwnik mój, bez żadnej trudności zrozumiałby przyczynę takiej napaści, a zresztą było to wszystko zbyteczne, skoro wiedziałem, gdzie się mogę z nim spotkać?
Podążyłem za nim oczyma aż do drzwi. Widziałem, że ukłonił się jednemu z moich znajomych, który mu się odkłonił bardzo lekko.
Jak tylko zapadła kurtyna, zaczepiłem tego mojego znajomego.
— Kto to przed chwilą kłaniał się panu — spytałem i opisałem osobę.
Znajomy mój odrzekł pogardliwie:
— To margrabia de Flammaroche.
— Margrabia de Flammaroche! — szepnęła Berta przerażona za portyerą, która ją zasłaniała.
— Margrabia de Flammaroche!.. — powtórzył Maksym de Mornay.
— Znasz go?.. — spytał Armand.
— Ze słyszenia.
— I cóż o nim mówią?..
— Jaknajgorzej... Ma on haniebną reputacyę... Zrujnował się doszczętnie jeszcze za młodu, co nie przeszkadza mu dziś żyć zbytkownie, gdyż ożenił się z milionową angielką... Biedną żonę dręczył tak, że zwaryowała, płaci na jej bardzo skromne utrzymanie w jakimś domu zdrowia, a sam zjada dochody z jej milionów do spółki z wszelkiemi ladacznicami...
— Nie dziwi mnie bynajmniej to, co o nim mówisz... — odparł Armand — wygląda zupełnie na takiego człowieka... Dość go widzieć i słyszeć, ażeby wiedzieć jakim jest!.. Spotkamy się z nim w Operze tej nocy i już chyba byłbym bardzo niezręcznym, gdybym nie potrafił wywołać z nim sprzeczki.
— Mój drogi Armandzie — zapytał Maksym — czy dobrze umiesz bić się na szpady?
— Mam za sobą trzy miesiące nauki w sali fechtunku.
— To jest na fechtunku znasz się mniej, niż wcale.
— Masz słuszność.
— A na pistolety?
— Brak mi wprawy, ale oko mam pewne... Dużo polowałem we Franche-Comlé w czasie wakacyi i uchodziłem za dobrego strzelca...
— Zabić zająca a człowieka to wcale co innego... Wszystko to mnie bardzo niepokoi... Margrabia de Flammaroche jest zawołanym pojedynkowiczem i pierwszorzędnym fechtmistrzem... Miał już ze dwadzieścia pojedynków i ze wszystkich wyszedł zwycięzko... Namyśl się, błagam cię, zanim go wyzwiesz...
— Namyślać się?.. nad czem?..
— Nad nierównością szans... A przyznasz sam, że jest ona okropna!..
— Mniejsza o to!.. Ja widzisz, mój drogi wicehrabio, mam wiarę, chociaż jestem dzieckiem sceptycznego wieku... Bóg pobłogosławi słusznej sprawie, a zresztą choćbym miał życiem to przypłacić, nikt nie powie, że pozwoliłem wobec siebie nikczemnie splugawić cnotę najczystszą w świecie i że nie postarałem się jej pomścić!..
— Rozporządzaj mną.
— Pojmujesz, jak dalece potrzebną mi jest twoja obecność... Będziesz widział i słyszał wszystko, nie będzie więc można kłamliwemi opowiadaniami przeinaczyć sceny, jaka się dziś w nocy odegra na balu Opery, między margrabią de Flammaroche i twoim sługą... Gdy przyjdzie do pojedynku, będziesz jednym z moich sekundantów, a przyjaciel nasz Jerzy de Bracy, zgodzi się również, o czem nie wątpię, towarzyszyć nam na miejsce spotkania, ale ty tylko znać będziesz prawdziwą przyczynę pojedynku.
— Gdzie się zejdziemy?
— Przyjadę po ciebie do domu o północy?.. dobrze?..
— Zgoda.
Pani de Nathon wiedziała dość.
Nieszczęśliwa kobieta upadła na kolana i z rękoma wzniesionemi ku niebu, wyszeptała:
— Mój Boże! byłżebyś bez litości!.. Czyż dwa razy użyłbyś tej samej ręki dla zadania mi ciosu? Boże sprawiedliwości i dobroci, czy pozwoliłbyś ażeby syna mego zabił człowiek, który zabił jego ojca?