Dziecię nieszczęścia/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

We drzwiach ukazała się pani de Nathon. Dorożkarz, jak wiadomo, nie widział nigdy jej twarzy, gdyż wsiadła i wysiadła z jego karetki zamaskowana, przeczuł jednak, że to jego niedawna pasażerka.
Wstał z miejsca i ukłonił się.
Spojrzał i również został olśniony tak, jaki całem umeblowaniem salonu.
Piękność Berty i na człowieku gminnym wywarła wrażenie.
Znów się ukłonił.
— Proszę wielmożnej pani... — rzekł.
I urwał.
Czuł się wyraźnie onieśmielony we wspaniałym salonie, on, co tak był śmiałym i pewnym siebie na ulicy.
Stał, rozdziawiwszy gębę.
— Czego chcecie? — spytała hrabina, usiłując być jaknajzupełniej spokojną.
— Pani hrabina zapewne mnie nie poznaje? — Odezwał się nareszcie przybyły.
— I owszem, poznaję pana.
— No, to musi pani domyślać się, że przychodzę o ten klejnocik... Psia kość z przeproszeniem pani, tom się dopiero wyczekał, aż mnie mrowie przechodziło, jakby mnie pogryzły robaki...
I zaśmiał się głośno i przeciągle.
— Ciszej!.. mówże pan ciszej!.. — żywo szepnęła hrabina — nie potrzeba ażeby inni słyszeli..
— O! niech się paniutka nie boi! — podchwycił dorożkarz — zamknę gębę na zatrzask! Raz, dwa, trzy i wszystko wygadam: Jak mnie to pani wtenczas zostawiłaś przed tą furtką, kiedyśmy przyjechali z balu w Operze i obiecałaś pani, że zaraz wrócisz z pieniędzmi, tom się wysiedział na koźle... Godzinę czekałem, słowo daję!.. Potem zaciąłem kobyłę i odjechałem, klnąc co się zmieści, że zostałem okradziony... Niech się paniutka o to nie gniewa, w naszem rzemiośle nieraz różne hultajki wystrychną nas na dudka...
— Ależ na miłość Boską, niegadaj pan tyle... mów o co ci chodzi!.. — rzekła tonem błagalnym hrabina.
— Dobrze!.. zaraz jadę galopem!.. W dwóch słowach... Otóż nazajutrz zrana nakarmiwszy kobyłę i wypiwszy kieliszek wódki dla zalania robaka, pomyślałem sobie, że wartoby się dowiedzieć na ile też mnie okpiono. Wstąpiłem do znajomego jubilera, który często moją budą jeździ na spacer w niedzielę i pokazałem mu rzecz. Otworzył oczy jakby jaką bramę i zawołał: „A niech cię djabli porwą, z przeproszeniem pani, to ci piękne brylanty!“ „Prawdziwe?“ „Prawdziwe i prześliczne.“ „A ileż to warte?“ „Sześć tysięcy franków co najmniej!“ Tyle właśnie, jak mi mówiła pani hrabina.

Berta umierała z niecierpliwości, ale nie przerywała już wcale, wiedząc, że tylko przedłużyła by tem gadaninę opowiadającego gaduły.

— Jeżeli kto chciałby widzieć prawdziwie ździwionego człowieka — podchwycił dorożkarz — niech żałuje, że mnie wtedy nie widział... Zabrałem rzecz napowrót, wsiadłem na kozioł i zaraz przyszło mi do łba, że nie jestem przecie szubrawcem, więc nie mogę zatrzymać sobie cacka za sześć tysięcy franków, kiedy mi się należy tylko za trzy kursy, nielicząc na piwo co łaska.

Widocznie zachwycony łatwością, z jaką mu przychodziło to opowiadanie, dorożkarz wyjął z kieszeni fajansową fajeczkę z łańcuszkiem i poniósł ją do ust; ale snąć go zdjęły jakieś skrupuły, bo natychmiast ją schował, mrucząc:

— Przepraszam panią hrabinę, to tylko tak z przyzwyczajenia, ale człowiek wie przecie, że respekt nie pozwala kurzyć fajczyska przy takiej szanownej osobie... Ale wracam... Na czem to stanąłem... A!.. Smagnąłem kobyłę i hajda przed tę furtkę, którędy to w nocy smyrgnęła mi pani z przed oczu!.. Tfu! do złamanego dyszla!.,. drzwi były zamknięte... Poszedłem po język do sąsiadów z przeciwka... Powiedzieli mi, że ogród należy do pałacu, a wchodzi się do pałacu od bulwaru Hausmana... Hajda na bulwar Hausmana... W pałacu była tylko jedna dama... To musiała być pani... Lokaiska nie chcieli mnie wpuścić, wtedy tak się rozkrzyczałem co mi starczyło gardła, że musieli pani o mnie powiedzieć... Teraz tyle pani wie co i ja... Ale nie o to tu chodzi... Pani ma u mnie cacko, ja mam u pani pieniądze... Masz pani swoje cacko, a pani może odda moje pieniądze... bardzo byłbym rad...
To mówiąc, woźnica podał pani de Nathon bransoletkę, starannie obwiniętą w kawałek gazety.
Berta nie mogła się powstrzymać od podziwu takiej uczciwości u tego gburowatego, nieokrzesanego człowieka. Zresztą co prawda, wołałaby tysiąc razy poświęcić i to z całego serca, wszystkie swe klejnoty, byleby uniknąć przyjścia do pałacu uczciwego dorożkarza, którego odwiedziny wywołać mogły zaraz przeróżne gadaniny, ale cóż począć ze spełnionym faktem?.. Przyjęła go z uległością.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekła, biorąc bransoletkę.
— Trochę się upijam — odparł dorożkarz — i z policjantami nie mogę dojść do ładu o wystawanie na ulicy... ale co do uczciwości, nikt słówka nie może pisnąć.
— Jestem panu dłużna trzy rzeczy — mówiła dalej Berta — zapłatę za kursa, dodatek do niej i nagrodę... Bądź pan łaskaw to przyjąć.
I wsunęła kilka monet złotych do ręki zdumionemu dorożkarzowi.
— Piętnaście dukatów! — zawołał woźnica, pijany z radości — a to ci! Może pani hrabina być pewna, że za pani zdrowie wypije... no i nieraz... Pani hrabino!.. ile razy mnie i mojej kobyły będzie pani potrzebować jesteśmy zawsze na usługi pani hrabiny...
Pani de Nathon zadzwoniła.
— Odprowadźcie tego poczciwego człowieka... — rzekła do lokaja.
Panna Fanny, która ucho przytknęła do dziurki w zamku w drzwiach sąsiednich, nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy.
Pobiegła czemprędzej przez blizki korytarz i zadyszana wpadła do sieni w chwili właśnie, kiedy dorożkarz wychodził.
— Mój dobry panie — zaczepiła go — biegnę za panem od pani hrabiny.
— Czy pani hrabina ma jeszcze mi co powiedzieć? Może wrócić się? Zaraz...
— Nie... nie trzeba — odparła pokojówka. — Pani chciałaby tylko wiedzieć, gdzie można was znaleźć, bo się wami bardzo interesuje, ale nie wie ani waszego nazwiska, ani adresu...
— A no... ja się nazywam Jan Chardin i mieszkam w dzielnicy Grenelle przy ulicy Handlowej nr 4.
— Jan Chardin, Grenelle, ulica Handlowa nr. 4... — powtórzyła Fanny.
— Rychtyk...
— Już moja pani o was pamiętać będzie... — rzekła głośno pokojówka, a z cicha dodała:
— Ja tembardziej nie zapomnę... Teraz już mam moją panią... jest dowód...


∗             ∗

Po wyznaniu, którego byliśmy świadkami, Armand Fangel i wicehrabia de Mornay wsiedli natychmiast do powozu i udali się na bulwar Hausmana.
Armand był zrozpaczony.
Wyrzucał sobie z goryczą fatalne następstwa zajścia, wywołanego umyślnie.
Jedynym celem jego rycerskiego zamiaru było ukaranie potwarcy; otóż zamiast tego celu dopiąć, dostarczył sposobności swemu nikczemnemu przeciwnikowi wygłosić w obec stu osób nowe oszczerstwo, jeszcze potworniejsze od pierwszego.
Zapewne zaraz nazajutrz dzienniki, chciwe faktów bieżących, opowiedzą scenę skandaliczną na balu w Operze, a te opowiadania, w których przejrzyste pierwsze litery zastąpią nazwisko, podadzą do wiadomości publicznej, jakiem błotem cisnął p. de Flammaroche na nazwisko tak czyste dotąd i tak szanowane.
Wściekłość ogarniała młodzieńca, gdy sobie przypominał słowa margrabiego.
Ten nędznik śmiał krzyknąć, że on, Armand Fangel, jest kochankiem pani de Nathon!
To było podle, niedorzecznie, ale najgłupsza potwarz jest jak kropla oliwy, której nic nie usunie, lecz jeszcze się bardziej rozszerza.
Honor hrabiny miał więc być stanowczo skompromitowany, a Armand miał zostać spólnikiem tego piętnowania. Znajdą się tacy łotrowscy idjoci, co powtarzać będą, a inni idjoci im uwierzą i „że p. Fangel miał pojedynek za swoją kochankę!“
Armand łamał sobie ręce i powtarzał bezustannie:
— Ja tego człowieka powinienem był zabić!.. zabić zaraz na miejscu... natychmiast... udusić go!.. udusić jak psa wściekłego!..
P. de Mornay daremnie usiłował powściągnąć ten gniew, ukoić tę rozpacz, przywrócić trochę spokoju wzburzonemu przyjacielowi.
Czego on jednak nie mógł uczynić, dokonały tego upływające godziny. Uniesienie gniewu samo się wyczerpało swoją gwałtownością.
Armand otarł twarz, zwilgoconą palącemi łzami. Stał się zimnym w swej nienawiści ku nikczemnikowi i bardziej jeszcze gotów zabić lub umrzeć.
Świt zaglądał już do pokoju i światła świec bladły.
— Gorąco pragnę dzisiaj z tem skończyć — odezwał się Armand do wicehrabiego — który ani na chwilę nie chciał go samego zostawić. — Błagam cię, ażebyś zaraz pojechał do Jerzego de Bracy. Obudzisz go, opowiesz o co chodzi, jakiej przysługi spodziewam się po nim i razem udacie się do tego człowieka, którego oto bilet wizytowy, a którego nazwiska nie chcę nawet wymawiać. Człowiek ten, wskaże wam swoich sekundantów, z któremi się porozumiecie. Żadne zakończenie polubowne nie jest możebne. Przyjmuję z góry wszystkie warunki, jakie ci sekundanci postawią.. Oni wybiorą broń, miejsce, oznaczą godzinę. Ja boję się tylko jednej rzeczy: „czekania“. Pośpiesz się więc, a wszystko będzie dobrze.
— Licz na mnie.. — odpowiedział Maksym.
Było dopiero po godzinie ósmej zrana, kiedy wicehrabia de Mornay opuścił pawilon na bulwarze Hausmana.
Wrócił przed jedenastą wraz z panem de Bracy.
— Niecierpliwość twoja będzie uspokojoną, mój drogi Armandzie — rzekł. — Spotkanie nastąpi dziś jeszcze o drugiej w lasku bulońskim, w alei niedaleko od ogrodu aklimatyzacyjnego, gdzie teraz przy śniegu zupełne pustki.
— Doskonale!.. — odrzekł Armand. — Jakąż broń wybrano?..
— Pistolety... Przeciwnik twój był zdania, że za zimno ażeby się pojedynkować w koszuli. Zresztą ja i Jerzy, jesteśmy bardzo uszczęśliwieni tym wyborem, chociaż pistolet jest niebezpieczniejszą bronią od szpady... Ale w pojedynku na szpady, margrabia miałby nad tobą niewątpliwą przewagę, znając wszystkie sposoby i fortele szermierki... Teraz zaś, gdy chodzi tylko o pewność wzroku i zimną krew, szanse mogą być równe...
— Masz słuszność — rzekł młodzieniec.
— Warunki pojedynku są takie — podchwycił pan de Mornay. — Staniecie o trzydzieści kroków i wolno wam będzie, albo wystrzelić za trzeciem klaśnięciem w ręce, albo iść na przeciwnika, jeżeli ten już dał ognia. W razie, gdybyście chybili, lub tylko zlekka byli draśnięci, strzelacie się dalej, dopóki jeden z przeciwników nie będzie już zdolny do walki.
Armand uścisnął wicehrabiego i pana de Bracy za ręce i zawołał:
— Niepodobna było urządzić tego z większym rozsądkiem od was... Dziękuję wam z całego serca... — Bądźcie przekonani, że na miejscu spotkania okażę się godnym być waszym towarzyszem... Jeszcze słówko, gdzie się zejdziemy?..
— U mnie, jeżeli chcecie.. — odpowiedział wicehrabia. — Zabierzesz mnie swoim powozem, a moim pojedzie Jerzy i jeden z lekarzy, mój przyjaciel. Wezmę z sobą pistolety. Sekundanci margrabiego zapewne tak samo uczynią, a wybór pistoletów zależeć będzie od losu.
Ponieważ wszystko już było umówione, pp. de Mornay i de Bracy pożegnali się z Armandem, on zaś poszedł też wkrótce do pałacu na śniadanie w kółku domowem.
Pragnął zasiąść u wspólnego stołu może po raz już ostatni w życiu, chciał raz jeszcze uścisnąć zacną dłoń hrabiego i przycisnąć do ust śliczną rękę hrabiny, dla której narażał życie. Raz jeszcze zobaczyć także chciał Herminię, to urocze dziecko, które kochał miłością brata dla siostry, chciał napoić duszę swą świeżą atmosferą, unoszącą się dokoła niej.
Zdawało mu się, że czyste spojrzenie, niewinny uśmiech jej lat szesnastu, przyniosą mu szczęście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.