Dziecię nieszczęścia/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię nieszczęścia |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1887 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Szebeko |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Idąc przez dziedziniec z pawilonu do pałacu, Armand uczuł nagle pewien niepokój. Wyobraził sobie, że może wieść o zajściu na balu w Operze, dobiegła już do pana de Nathon i zadawać mu będzie kłopotliwe pytania.
Niepokój tak się w nim wzmagał, że młodzieniec już chciał się wrócić, ale zastanowił się prędko nad nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia. Hrabia widywał się tylko z osobami ze świata politycznego, z ludźmi poważnymi w całem znaczeniu tego wyrazu, zgoła nieświadomych wszystkiego, co się działo na balu w Operze. Zresztą, gdyby się zkądinąd dowiedział p. de Nathon, że Armand ma się bić, zarazby był przecie doń przybiegł i wypytał na osobności, bez wiedzy żony i córki.
Kiedy Armand Fangel wszedł do salonu, zastał tu hrabiego, hrabinę i Herminię. Z obejścia pana de Nathon zaraz poznał, że nie wie on o niczem,
Berta, chociaż tak cierpiąca, że ledwie utrzymać się mogła na nogach, nie chciała pozostać w swym pokoju. Pragnęła oczyma własnemi wybadać twarz młodzieńca, ażeby się upewnić, czy w nocy po jej odejciu, nie złego nie zaszło.
Przeświadczenie, iż żadna wiadomość przykra nie zamąciła spokoju hrabiego, tak uszczęśliwiła Armanda, że był prawie wesoły. Berta omyliła się na tej radości i sama uspokoiła się: zupełnie i nawet ożywiła.
Przypadek zrządził, że podczas śniadania, z powodu zapust karnawałowych, p. de Nathon zaczął mówić o balu w Operze, gdzie noga jego nie postała przeszło od lat dwudziestu.
— Niegdyś — rzekł — za czasów mojej młodości bal ten był prawdziwem miejscem rozrywki, bo spotykało się tam ludzi dystyngowanych, a nawet i kobiety z wyższego towarzystwa, które chciały popisać się swym iskrzącym dowcipem, maska i domino dodawały im większej werwy... Dziś — przynajmniej jak zapewniają — tego wszystkiego niema... Bal stał się przybytkiem bezecnych saturnalij i nikt szanujący siebie nie wejdzie tam bez wstrętu...
— Mogę pana hrabiego objaśnić pod tym względem... — odpowiedział Armand Fangel.
Berta drgnęła mimowolnie.
— Ty, moje drogie dziecko? — zawołał z widocznem ździwieniem.
— Tak, ja...
— Jakto?
— Byłem dziś w nocy na balu w Operze...
— Wierzę, ponieważ mi mówisz, ale nie jesteś przecie z tych, dla których ma powab taka zabawa... Znam twoje upodobania i gust... Zdziwienie moje jest dla ciebie pochlebne... Co cię zaprowadziło w tę zgraję?... Cożeś tam robił?
— Poszedłem przez ciekawość...
— Nie dlaczego innego?
— Nie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda, a wicehrabia de Mornay raczył być moim spólnikiem... Chciałem zobaczyć i zobaczyłem...
— I cóż? — Wygląda to ohydniej, niż sobie wyobrażałem... Człowiek radby czemprędzej uciec... Byliśmy tam nie całą godzinę... wstrętne...
— Wyobrażam sobie — odezwał się hrabia ze śmiechem — jak pani de Nathon była by przerażoną, gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeniesioną została nagle wśród tego szalonego zgiełku... Myślałaby, że ją trapi jakiś przykry nieznośny sen...
Berta zbladła.
— I — mówił dalej Henryk — kiedy ukochana moja żona znalazłaby się znów w domu swym tak spokojnym i czystym, u błogosławionego ogniska rodzinnego, nie mogłaby żadną miarą pojąć, iż ludzie obdarzeni duszą przez Boga, mogą oddać się takiemu szałowi i lubować się w tak potwornych skandalach!.. Tak! to szaleńcy są ci, których się spotyka w podobnych miejscach... Ach kobiety... Nie, tych istot upadłych, bez żadnej czci, ani bez jej poczucia, które tam chodzą, nie mogę nazywać kobietami.
Pani de Nathon zachwiała się na krześle i zemdlała.
Tyle cierpień, tyle wzruszeń, tyle boleści zamąciło jej myśli i rozgorączkowało wyobraźnię... Zdawało jej się, że to o niej mówi jej mąż i tego ostatniego ciosu nie zdołała przenieść.
Hrabia, Herminia, i Armand Fangel zerwali się z miejsc jednocześnie.
— Mój Boże!.. mój Boże... — zawołał pan de Nathon przerażony — co jej się stało?.. Miałem słuszność, mówiąc wczoraj, że ona musi być chorą!.. Nie chciała mnie zaniepokoić... Walczyła ze słabością, póki sił jej starczyło, aż uległa...
Herminia płakała, ściskając matkę w objęciach.
Tylko Armand nie stracił zimnej krwi zupełnie, zwilżył wodą skronie hrabinie i dał jej do powąchania eteru.
Po kilku sekundach Berta otworzyła oczy i widząc że ją pielęgnują wszyscy ci, których kocha, uśmiechnęła się mimowolnie i oprzytomniała.
— To nic... — szepnęła głosem, ledwie dosłyszalnym — w oczach mi się zrobiło ciemno... Ale to już minęło...
Jednakże myliła się; po zgnębieniu moralnem nastąpiło takie osłabienie fizyczne, że musiała się oprzeć na ramieniu hrabiego i Herminii, ażeby dojść do swego pokoju.
Fanny, widząc panią w takim stanie, nie szczędziła ani łez, ani żalu, ale skoro tylko Berta przyłożyła głowę do poduszki, a p. de Nathon przy niej usiadł, pobiegła czemprędzej do pokoju służących i lokaja, który podawał śniadanie hrabiostwu, zaczęła wypytywać.
— Byliście w pokoju, jak nasza hrabina pani zemdlała?
— Byłem.
— Cóż się tam stało?
— Nic takiego...
— Czy nie było jakiej sceny, jakiej sprzeczki?..
— Żadnej...
— A o czem rozmawiano, kiedy pani straciła przytomność?..
— Pan hrabia mówił o balach w Operze.
Fanny nie pytała już o więcej i odeszła bardzo zamyślona.
— Czyżby więc dowiedział się już o awanturze nocnej? rzekła do siebie. Jeżeli tak, napróżno straciłam tyle czasu! Jak już niema tajemnicy, toć ja i nie mam pani w ręku! E! Ale to niemożebne! któż mógł tak prędko powiedzieć panu hrabiemu.. No, jeszcze będzie można coś pomówić o tym dorobionym kluczu. August przypuści mnie do spółki... weźmiemy się we dwoje do hrabiny, a potem się podzielimy.
I godna pokojówka wróciła do swej pani.
Armand czekał w salonie na wiadomość o zdrowiu pani de Nathon,
Henryk w krótce przyszedł go uspokoić. Doktór wezwany natychmiast, zapewniał, że niema żadnych oznak poważniejszej choroby, że to tylko przejściowe osłabienie, w prawdzie mogące kilka dni potrwać.
Armand uspokojony, opuścił pałac i udał się do wicehrabiego de Mornay, gdzie zastał Jerzego de Bracy i doktora, przywiezionego przez niego.
Wsiedli we czterech do karety i pojechali do lasku bulońskiego.
Powiedziedzieliśmy już, że śnieg spadł w nocy obfity. Mróz brał.
Aleje w lasku, nie nawiedzane przez spacerujących, przedstawiały białą bez przerwy płaszczyznę.
— Będziemy pierwsi odezwał się Armand, wychylając się oknem karety i widząc, że na śniegu niema żadnego śladu kół.
Zaledwie skończył mówić, słyszeć się dał odgłos dzwonków i prawie jednocześnie elegancki ekwipaż, zaprzężony w cztery rosłe i ładne konie wysunął się naprzód i potoczył ku drodze gdzie odbyć się miało spotkanie.
Margrabia de Flammaroche, we wspaniałe futro ubrany, powoził. Dwóch jakichś wychuchanych fircyków siedziało obok niego. Z tyłu umieściło się dwóch służących, również w futrach.
— Dziwi mnie twój przeciwnik, zwłaszcza, że jest wytrawnym pojedynkowiczem... zawołał p. de Mornay. — Nowicyusz nie popełniłby tak grubego błędu, jak on teraz...
— A cóż to takiego? — spytał Armand.
— Przecież on sam powozi...
— Więc cóż?
— Konie są rącze i gorące, musi je dobrze trzymać, ażeby nie poniosły... Jakież następstwa? zesztywnieją mu palce, rozdrażni nerwy, zmęczy rękę, a to wszystko wcale nie pomaga do celności strzału... Wie on o tem dobrze, ani wątpić nie podobna, i sekundanci jego wiedzą, ale tak jest zarozumiały co do siebie, że myśli iż nic nie może przemódz jego wyższości... A tymczasem można dobrą szansę skutkiem tego zapisać na twój rachunek!
Stangreci Armanda i wicehrabiego, widząc że ich wyprzedzono, popędzili konie i pojechali zblizka za szykownym ekwipażem, Stanęli też jednocześnie kiedy on się zatrzymał i wszyscy wysiedli w śnieg.
Sekundanci skłonili się wzajemnie i podeszli ku sobie. Narada ich ledwie się zaczęła, gdy margrabia de Flammaroche zawołał głosem zuchwałym:
— Nadewszystko tylko prędko, moi panowie... Za trzy minuty nogi mi zmarzną...
Pan de Mornay wzruszył ramionami, a nawet sekundanci ledwie mogli zataić swe niezadowolenie.
Wyrzucono w górę monetę, ażeby wybrać pistolety i los padł na broń margrabiego.
Pozostawało więc tylko oznaczyć miejsca dla przeciwników i dać im znak.
Odliczono trzydzieści kroków. Z nieba spływało blade światło. Nikt więc z pojedynkujących nie narażony był, ażeby mu słońce świeciło w oczy i tem przeszkadzało mu patrzeć.
Zaprowadzono przeciwników na miejsce.
Armand, stosownie do rady wicehrabiego de Mornay, bieglejszego odeń w sprawach pojedynkowych stanął tak, że tylko bok ciała wystawiał na pocisk kuli p.de Flammaroche, a trzymając pistolet wysoko i prosto, zasłaniał sobie w ten sposób część twarzy.
Gdy już byli gotowi wszyscy, Jerzy de Bracy klasnął w ręce.
— Raz! — zawołał.
Armand i margrabia stali nieruchomo jakby dwa posągi.
— Dwa! — zawołał sekundant.
Flammaroche opuścił zwolna rękę uzbrojoną.
Armand nie ruszył się.
— Trzy! — ciągnął dalej Jerzy.
— Ten człowiek uderzył mnie w twarz — wykrzyknął margrabia — a ja go teraz w głowę.
I jednocześnie nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał.
Armand zachwiał się; myśleć możnaby że upadnie, a twarz zalała mu się krwią.
Ale obtarł rękawem krew i poszedł naprzód.
Minuta, jaka nastąpiła po strzale, była straszną, bo Armand chwiał się i dla tego posuwał się okropnie powoli.
Nareszcie między nim a przeciwnikiem było już tylko dziesięć kroków.
Wtedy zatrzymał się i dał ognia...
Flammaroche runął, nawet nie westchnąwszy.
— Czy zgodnie z przepisem, panowie — zapytał Armand słabym głosem.
— Zgodnie! — zawołali równocześnie czterej sekundanci.
Rzecz możnaby, iż młodzieniec czekał tylko na tą odpowiedź, bo usłyszawszy ją, wypuścił broń z ręki i padł bez przytomności.